Nikodem Pałasz - Sam na sam ze śmiercią [PDF] | Online Book Share (2024)

517 Pages • 114,723 Words • PDF • 1.7 MB

+ Nikodem

Uploaded at 2021-06-29 19:24

Report DMCA

PREVIEW PDF

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz Redakcja: Beata Kaczmarczyk Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Dorota Piekarska © by Nikodem Pałasz © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2015 ISBN 978-83-7758-937-3 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2015 Wydanie I

Dla D. B. L.

Życie to jest teatr, mówisz ciągle, opowiadasz; Maski coraz inne, coraz mylne się nakłada. Edward Stachura, Życie to nie teatr Porucznik Columbo: Lubi pan czytać, doktorze? Dr Ray Flemming: Tak, lubię. Porucznik Columbo: A czytuje pan kryminały? Dr Ray Flemming: Nie za często. Columbo: O, a ja uwielbiam kryminały. Relaksują mnie. Jedyny kłopot z nimi jest taki, że nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Chodzi mi o to, że tam za każdym razem łapią sprawcę, a obaj wiemy, że nie zawsze tak się dzieje. Przepis na morderstwo (1968)

Spis treści Bohaterowie * * * Prolog Piątek, 10.15 Niedziela, 20.33 Poniedziałek, 7.02 Pierwszy dzień śledztwa, wtorek, 22.20 Drugi dzień śledztwa, środa, 11.00 Trzeci dzień śledztwa, czwartek, 11.30 Czwarty dzień śledztwa, piątek, 00.15 Piąty dzień śledztwa, sobota, 12.40 Szósty dzień śledztwa, niedziela, 11.30 Siódmy dzień śledztwa, poniedziałek, 10.20 Ósmy dzień śledztwa, wtorek, 8.30 Dziewiąty dzień śledztwa, środa, 9.12 Dziesiąty dzień śledztwa, czwartek, 9.30 Jedenasty dzień śledztwa, piątek, 00.58 Dwunasty dzień śledztwa, sobota, 11.05 Trzynasty dzień śledztwa, niedziela, 9.16 Czternasty dzień śledztwa, poniedziałek, 10.25 Piętnasty dzień śledztwa, wtorek, 9.48 Szesnasty dzień śledztwa, środa, 8.40 Siedemnasty dzień śledztwa, czwartek, 12.55 Osiemnasty dzień śledztwa, piątek, 1.40 Dziewiętnasty dzień śledztwa, sobota, 8.30

Dwudziesty dzień śledztwa, niedziela, 10.12 Dwudziesty pierwszy dzień śledztwa, poniedziałek, 5.20 Dwa tygodnie później Przypisy

Bohaterowie Świat sportu: klub Grabex Zielonka Moloki Mooketsi – zamordowany piłkarz Henryk Nawal – trener pierwszej drużyny Witold Wieczorek – drugi trener pierwszej drużyny Wacław Klimek – trener juniorów Krzysztof Władykin vel Kris – piłkarz Tomasz Goduń vel Lew – piłkarz Piotr Szczych vel Łysy – piłkarz Paweł Deptuła vel Deptak – piłkarz Jan Grabek – milioner, właściciel klubu Włodzimierz Larys – prezes klubu Doktor Adrian Łoś – lekarz klubu Pan Wiesio – złota rączka w klubie Wojciech Kaliński – menedżer Molokiego Mooketsiego Policja: Wiktor Wolski – młodszy inspektor policji, były pracownik Komendy Stołecznej, pracownik Europolu Marek Janik – podkomisarz w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Agnieszka Stańczyk vel Ruda – aspirant sztabowy w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Artur Schmidt – nadinspektor, szef Komendy Stołecznej Policji Dariusz Ochodzki – młodszy inspektor policji, rzecznik dyscyplinarny, Komenda Stołeczna

Konrad Wodzicki – podkomisarz, pracownik Wydziału Kontroli Komendy Stołecznej Policji Jan Morawiec – Komenda Główna Policji Eryk Zaleski – patomorfolog Wiktoria Szwejcer – była psycholog policyjna Inni: Adam Lutkowski – ojciec braci grających w drużynie juniorów Grabexu Zielonka Lena Nowicka – dziennikarka śledcza Róża Borska – szefowa agencji towarzyskiej Katarzyna Kuziaba – dziewczyna Molokiego Profesor Klemens Sołomerecki – przyjaciel Wiktora Wolskiego Alberto – właściciel dyskoteki Atlantyk Arnold Kański – właściciel studia tatuażu Golden Shot Władimir Aleksandrowicz Kowalow – były pracownik Ambasady Rosji w Polsce Aleksy Pietrojew – Ambasador Rosji w Polsce Elżbieta Kosik – sąsiadka Molokiego Adam Kaczmarczyk – szef sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych

* * * – Masz go zabić. – Ale to gliniarz przecież. Nie mogę… – Dla mnie to on może być nawet Marsjaninem, rozumiesz? Nie interesują mnie twoje rozterki. Mamy układ. Ty zrobisz swoje, ja swoje. – Umowa była inna. – A od kiedy w pierdlu przestrzega się umów, co? – To nie jest zwykły gliniarz. – A co on jest? Niewidzialny? – Jego nie da się tak po prostu. Będzie smród. – Do ciebie nie doleci. Zorganizuj to. To jest zlecenie z góry. – Z jakiej góry? – Z Giewontu, kurwa! Z jakiej góry, się pyta. A ty co, przewodnik po Tatrach piszesz pod celą? Z samej góry. Kumasz? Załatw to jakoś, a za pół roku będziesz chodził po świeżym powietrzu. – Pół roku? – P-ó-ł r-o-k-u. Wiesz już, z jakiej góry? No. Tylko się nie zesraj ze szczęścia.

Prolog 1 – Kawy? – Nie, dziękuję. – Może herbaty po góralsku? – zapytał Schmidt i zażartował: – Ty chyba pochodzisz z gór. – Szefie, szef wybaczy, ale nie przyszedłem tu na lunch albo żeby sobie popić. – Marek chciał, by ta odpowiedź zrobiła wrażenie na komendancie stołecznym policji. Nie udało mu się. Ani z niego Brudny Harry, ani Borewicz. Schmidt uśmiechnął się pod nosem. Siedział rozluźniony w wygodnym fotelu, naprzeciwko niego młody podkomisarz, marzący o międzynarodowej karierze. Dziewczyna w ciąży, kredyt. Znał takich wielu. Takimi najłatwiej manipulować, pomyślał. Gabinet komendanta zawsze robił wrażenie na Marku. Bardzo rzadko tu bywał, ale za każdym razem czuł respekt dla tego miejsca. Za panowania poprzedniego komendanta, Morawca, był tutaj w sumie ze dwa razy. Nowy władca zaprasza go już po raz trzeci. Wielka makata z białym orłem na czerwonym tle niezmiennie strzegła porządku Rzeczypospolitej. I swego nowego pana. – Spokojnie, co ty taki spięty? – W jakiej sprawie chciał mnie szef widzieć? – Ach… stąd te nerwy. – Na twarzy Schmidta pojawiło się rozbawienie. – Nie masz się co stresować. – Ja się nie stresuję. Mam na mieście pilną robotę i dlatego… – Robota nie zając. – Komendant odchrząknął. – Jak było w Stanach? Staż w nowojorskiej policji to jest coś. – Dziękuję, dobrze. Wszystko opisałem w raporcie. Jeszcze raz

panu dziękuję, panie komendancie. – Czytałem. Nie dziękuj. Należało ci się. Tego się nie dostaje na piękne oczy. – Schmidt westchnął i przeszedł do rzeczy. – Jak ci się pracowało z Wolskim? Marek spojrzał zdziwiony na komendanta. Padło pytanie, którego się zupełnie nie spodziewał. – Z inspektorem… – Wiktorem Wolskim. Twoim byłym szefem w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Pracowałeś pod nim jakieś cztery lata. – Zgadza się. Ale nie rozumiem pytania – powiedział niepewnie Marek. – A co tu do rozumienia? Albo nierozumienia? – Schmidt uniósł brwi, udając zdziwienie. – Pytanie jest proste: Jak ci się z nim pracowało? – Dobrze. Bardzo dobrze. – Czy… – zaczął Schmidt. – Był najlepszym szefem, z jakim kiedykolwiek współpracowałem – wyznał Marek i popatrzył Schmidtowi prosto w oczy. – Rozumiem. Schmidt się zamyślił. Albo doskonale udawał zamyślenie. – Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał po chwili, wwiercając się wzrokiem w Marka. – Ale co? – Chłopak poczuł, jak piła mechaniczna przeszywa jego brzuch. – Coś o sprawie Malewicza. – Malewicza? Tego tenisisty? – Tak. Dwadzieścia miesięcy temu zamknęliście to śledztwo. Wielki sukces. Chcę wiedzieć, jakie było drugie dno tej sprawy.

Co naprawdę odkryliście? – Szefie… nie wiem… o czym szef mówi… wszystko jest w aktach – wyjąkał Marek. – Słuchaj. Lepiej, żebyś był ze mną szczery. Masz szansę na kolejny wyjazd. Tym razem Londyn. Scotland Yard. Nieźle, co? Widzisz, inwestujemy w młodych obiecujących policjantów. Po co to psuć? Wszystko masz tak pięknie poukładane. Za miesiąc się żenisz, dziecko w drodze, kolejny prestiżowy staż za granicą. Twoja kariera ruszyła z kopyta. Nieprawdaż? – Ale ja… – Marek się zawahał. Schmidt grał z nim w jakąś nową grę. Grę, której znaczenia Marek jeszcze się nie domyślał – naprawdę nie wiem, o czym szef mówi. – Rozjaśnię ci w głowie, bo widzę, że pomroczność jasna cię dopadła. Podczas tego śledztwa pojawiły się jakieś nagrania. Filmy kompromitujące wpływowe osoby. Tak? No właśnie. Czy to prawda, że Wolski je zwinął? – Co? – Marek zrobił wielkie oczy. – Nic… ja nic o tym nie wiem… słowo honoru. – Ty mi tu honorem gęby nie wycieraj! Gdzie są te nagrania? – warknął komendant. – Ale… – Gdzie, do kurwy nędzy, te nagrania?! – krzyknął Schmidt, aż Markowi w uszach zaskrzypiało. Zagrał va banque i wrzasnął jeszcze głośniej niż Schmidt: – Nie mam pojęcia, o czym szef do mnie mówi! Komendant wstał i podszedł do okna. Oparł się tłustym tyłkiem o parapet i popatrzył na Marka. – Może i mówisz prawdę. Właściwie to ci wierzę. Marek czekał w napięciu. Schmidt filozoficznie wsparł brodę na kciuku i trwał w tej pozie jakiś czas. Czas, który Markowi dłużył się niemiłosiernie.

– Dobrze – rzekł po chwili komendant. – Dam ci szansę. Właściwie to nie masz wyboru. To nie propozycja. To zadanie. Marek trząsł się w środku. Kiedy piła przecięła mu wnętrzności, młot pneumatyczny zaczął pastwić się nad jego mózgiem. Nigdy nikt nie postawił go w takiej sytuacji. Nie wiedział, jak się zachować, nie wiedział nawet, jak zareaguje na to jego organizm. – Wiesz, że Wolski wrócił? Tak, tak, nie dziw się. Już nie pracuje w Hadze. Gwiazda policji wyrzucona z Europolu na zbity pysk. Nie wiedziałeś, co? Nie zadzwonił? Nie pochwalił się? Cóż, bywa. Pewnie nie ma się czym chwalić. No więc tak, wrócił. Twoim zadaniem jest dowiedzieć się, gdzie ma te nagrania, i jakoś je od niego wyciągnąć. – Co? – Markowi zaschło w gardle, więc pytanie zabrzmiało cicho i słabo. – Nie mogę. – Nie masz wyboru, Marek. Czego nie możesz? Przestań. – Schmidt machnął ręką. – Pomyśl, że robisz to dla swojej przyszłej żony i dziecka. Jak się spiszesz, gwarantuję ci półroczny… nie, roczny staż w Scotland Yardzie. Nie wierzysz? Zobacz. Schmidt podszedł do szafy, otworzył drzwi i wyjął ze środka kilka kartek. Podał je Markowi. – Widzisz. Porozumienie z Anglikami. A ten formularz pod spodem, zobacz, wystarczy wpisać nazwisko. Twoje nazwisko. Schmidt uśmiechnął się dobrotliwie i wrócił na swój fotel za biurkiem. Marek siedział bez ruchu wpatrzony w dokumenty. – Wszystko zostanie w rodzinie, to znaczy między nami. Pomogę ci. A ja potrafię się odwdzięczyć. – Komendant zawiesił głos na kilka sekund. – Masz miesiąc. Do tego czasu muszę wysłać im dane kandydata. A gdybyś się jeszcze wahał… Marek utkwił wzrok w biurku. Nie potrafił spojrzeć komendantowi w oczy. – …gdybyś miał wątpliwości – kontynuował Schmidt – to teraz

je ostatecznie rozwieję. Kilka tygodni po zamknięciu tego waszego śledztwa ktoś ujawnił mediom nagranie z tajnego spotkania u ministra Kownackiego. Spotkanie dotyczyło sprawy Malewicza. Ustalano, jakie fakty zataić przed opinią publiczną i takie tam… Te nagrania skompromitowały ministra spraw wewnętrznych Kownackiego, minister sportu Nowak-Piotrowską i ministra w Kancelarii Premiera Łabędzia. Wiesz, kto ujawnił to nagranie? Marek pokręcił głową. – Ja też nie. I generalnie sram na smutny los tej trójki polityków. Ale jeżeli przyjdzie ci do głowy odmówić współpracy albo wykazać się chorą lojalnością wobec Wolskiego, cała Polska dowie się, że to ty byłeś gościem, który puścił farbę. Pracy w policji to ty już nie dostaniesz, kochany. Nigdzie na świecie. A prokurator Więch tylko czeka na takie kąski. 2 W szatni wrzało jak w kotle. Henryk Nawal, podstarzały trener Grabexu, szalał obok drzwi do kibla. W opiętym na brzuchu kolorowym dresie wyglądał jak wytarta pacynka grająca zawsze tę samą rolę w prowincjonalnym teatrze lalek. Wydawało się, że suwak bluzy zaraz puści, odsłaniając bęben hodowany przez lata trenerskiej kariery. Tak się napinał. Krzyczał, gestykulował i klął. Niepotrzebnie. I tak nie dało się nic z tego zrozumieć. Zawodnicy, przyzwyczajeni do jego zachowania, siedzieli na miejscach, bardziej zainteresowani własną hałaśliwą rozmową. Oprócz dwóch, którzy akurat załatwiali w łazience swoje potrzeby, i jednego, który stał, mimo wszystko próbując zrozumieć, co mówi trener. Był jeszcze jeden, który też nie siedział: jedną nogę postawił na ławce, drugą na podłodze i poprawiając żel na włosach, wpatrywał się w lusterko umieszone w szafce. Tej pieczołowicie wykonywanej czynności nie przerwał nawet okrzyk trenera: „Paweł! Przestań! Nie jesteś Ronaldo. Skup się na tym, co do was mówię”. Słowa trenera nie dotarły do niego, zamknął się w swoim

świecie i wyobrażał sobie, że jest w szatni Realu Madryt. Po podłodze walały się puste bidony, brudne ręczniki, opakowania po lekarstwach. – Cisza! – wydarł się jedyny słuchający Nawala zawodnik. Rozmowy ustały. Trener akurat przełykał ślinę, przygotowując się do kolejnej tyrady, kiedy z łazienki dobiegł odgłos spuszczanej wody. Otworzyły się drzwi i stanął w nich wysoki Murzyn. – Moloki! Ja cię pliz, do cholery. Giw de bol to Kris, pliz, anderstend. Bol tu Kris. – Trener wpatrywał się w twarz czarnoskórego piłkarza, wskazując palcem na zawodnika, który przywołał pozostałych do porządku. – Bol tu Kris. Not plej alon. Anderstend? Fersztejen? Moloki, anderstend? – Yes, coach. Ball to Kris. Clear. But how can I pass the ball to Kris, when I’m two times faster then him? How can I pass to Kris, if he is not there, when I am already on the wing? He is not in the penalty area, when I am already on the wing! Did you see it? He is too slowly. Like a turtle. That’s why I keep the ball. Moloki mówił szybko, z afrykańskim akcentem. Trener spojrzał wymownie na jednego z piłkarzy. Na lewym przedramieniu chłopak miał wytatuowanego lwa. – Mówi, że Kris jest za wolny – powiedział Lew. – Że nie może do niego podać, bo kiedy on, to znaczy Moloki, jest już na skrzydle, Krisa nie ma w polu karnym. Bo jest wolny jak żółw. – Jak żółw?! Tomek, jak żółw? Tak powiedział?! – krzyknął Kris. Jedyny, który stał i słuchał. – Ja mu dam żółwia! – Stój, Kris! – zawołał Witek Wieczorek, drugi trener, stojący w rogu szatni. Postanowił włączyć się do akcji w najważniejszym momencie. Kris zacisnął pięści i rzucił się w kierunku Molokiego, ale Wieczorek wraz z trzema innymi zawodnikami błyskawicznie skoczyli do niego i usadzili go w miejscu. – Nie pozwolę się obrażać na oczach drużyny! Jestem

kapitanem! – ryczał Kris. – Rozegrałem dwieście pięćdziesiąt meczów w europejskich ligach! Strzeliłem dwie bramki Barcelonie na Camp Nou! I na koniec kariery taki gnój będzie mnie uczył grać?! Ten gówniarz nie ma dla nikogo szacunku! – Spokój! – krzyknął trener Nawal. – Spokój! Zostały nam trzy minuty. Dobrze, że jest adrenalina. Ale wyżyjecie się na boisku. Ostatnie wskazówki, posłuchajcie. W szatni zrobiło się cicho. Wszyscy wstali i patrzyli na trenera. Nawal radził sobie z takimi sytuacjami nie raz i nie dwa, a przynajmniej tak mu się zawsze wydawało. Często sam prowokował zawodników. Wiedział, że jak im się ciśnienie krwi podniesie w przerwie, to tylko z korzyścią dla ich gry. *** Moloki sunął lewą stroną. Po chwili dopadł do niego boczny pomocnik Idalinu. Walczyli ramię w ramię. Czarnoskóry piłkarz utrzymał się na nogach, przeciwnik runął. Nie było gwizdka. Czysto. Zwodem w lewo, do linii, minął kolejnego przeciwnika. Nabierał szybkości. Kilka metrów i nadział się na wślizg obrońcy. Wydawało się, że zostanie powstrzymany. Ale Moloki w mgnieniu oka przerzucił piłkę nad nogami przeciwnika i przeskoczył nad nimi jak afrykańska antylopa nad zwalonym pniem. Jeszcze pięć metrów i pole karne. Kątem oka zobaczył biegnącego w jego stronę bramkarza gości. Golkeeper podjął ryzykowną decyzję: wyszedł z bramki, próbując skrócić kąt. Rozłożył szeroko ręce i balansował na ugiętych nogach. Za dwie, trzy sekundy znajdą się naprzeciwko siebie. Jeszcze chwila, jeszcze dwa metry. Moloki posłał piłkę zewnętrzną częścią prawej stopy na środek pola karnego. „There must be Kris. Must be!”. Bramkarz rzucił się, starając się jej dosięgnąć, ale było już za późno, chybił o milimetry. Piłka wpadła prosto pod nogi napastnika i siedzącego mu na plecach obrońcy. Zakotłowało się, obaj wylądowali na murawie. Gwizdek sędziego. „Offside?”. Moloki popatrzył na człowieka z gwizdkiem, a ten wskazał ręką na wapno. „Penalty! Yes!”.

*** – Panowie! – zaczął ostro. – Jest, jak jest. Co było, minęło. Zapominamy o pierwszej połówce. Koniec. Przegrywamy jeden zero i co z tego? Nie ma tragedii! Zawodnicy patrzyli na trenera. Z ich min można było wyczytać wszystko. Oprócz strachu. – Wiadomo, o co gramy! Ale przypomnę wam, gdyby któryś zapomniał! Brakuje nam jednej bramki, żeby awansować do Ekstraligi! Jednej! Musimy ten mecz zremisować. Przed nami ostatnie czterdzieści pięć minut w tym sezonie. Idalin nie istniał w pierwszym meczu barażowym. Strzeliliśmy im trzy gole na wyjeździe. Co prawda oni też nam wbili trzy, ale dwa ze spalonego. U siebie nie damy się wydymać, tak? Nawal zrobił się czerwony na twarzy. Przetarł dłonią spoconą łysinę. – To najważniejsze czterdzieści pięć minut w tym roku! Może w całym waszym życiu! Za godzinę będziemy w niebie. Albo w piekle. To zależy tylko od was. Popatrzył na nich z nadzieją. Wprowadzić klub do ekstraklasy to jest coś, pomyślał. W końcu po to go tu zatrudnili. Przed oczami przemknęła mu cała kariera trenerska. Przed laty udało mu się to z Sokołem. Dlaczego nie miałby tego powtórzyć? No i oprócz prestiżu czekała na niego ogromna premia. Uda się, na pewno się uda. Trzynaście lat temu zdobył Mistrzostwo Polski z Wisłą. Tylko kto dziś o tym pamięta. Był trenerem z piękną przeszłością. A teraz młodzi depczą mu po piętach, ten Wieczorek… Potrzebował tego sukcesu. Potrzebował, żeby wrócić do gry. Prawdziwej gry. Mimo zbliżającej się wielkimi krokami siedemdziesiątki, czuł się jak młody bóg. Może wreszcie kadra… Ale co będzie, jeżeli nie awansują? – Spokojnie gramy swoje. Gramy swoje! Musimy strzelić jedną jedyną bramkę. Najlepiej szybko. W pierwszym kwadransie po

wznowieniu gry. – Omiótł wzrokiem zawodników, jakby szukając u nich inspiracji do dalszej przemowy. – Jak się nie uda strzelić w pierwszych piętnastu minutach, to nie ma tragedii. Ciśniemy. Ale nie zapominamy o obronie. Mietek! Cofaj się, nie zostawiaj tej siódemki! W pierwszej połowie uciekł ci dwa razy i było groźnie. Tomek! Ostrzej. Ten Kowalski ma za dużo miejsca w środku pola. Zrób dwa ostre wślizgi od razu po rozpoczęciu. Jak tylko piłka do niego trafi, to ty go jeb! Rozumiesz? Nawet sfauluj, ale żeby od razu poczuł, że na drugą połowę wyszła inna drużyna. Chłopaki kiwali głowami. Moloki patrzył na Krisa. – Łysy, kryj ciaśniej, do cholery. Musisz go mieć na jajach. Smagała wkręcił cię trzy razy jak śrubokręt. Przyklej się do niego. Jak dostanie piłkę i będzie miał cię na plecach, to nie ma prawa się obrócić. Łysy skinął, że rozumie. – Walka, walka i jeszcze raz walka. Pamiętacie, jak zremisowaliśmy u siebie z Legią w Pucharze Polski. No pamiętacie? W szatni rozległy się pomruki. – No tak czy nie? – Tak. – Głośniej! – Tak! – krzyknął Tomek. – Jasne! – zawtórował mu Łysy. – Remember mecz łiw Legia, Moloki? – Yes, coach! – Plej jak wtedy, ju noł. Plej lajk z Legia. Start fast, ran, pass. Fersztejen? – OK, coach. – Ran, pass. Ran, pass.

– Yes! I run and pass. Clear! W szatni znów zaczynało wrzeć. Zawodnicy poklepywali się po plecach. Pokrzykiwali na siebie. – Hej! Jeszcze jedno! Cisza! – zawołał trener. – Kris. Jesteś liderem tej drużyny, kapitanem. Poprowadzisz ich do zwycięstwa. Tak jak wiele razy w tym sezonie. I w ostatnich trzech latach. Jak z Orionem, jak z Wiktorią, jak z Polonią! Ale dziś naszym zwycięstwem jest remis. Tak? Jedna bramka, tak? Gdy już ją strzelimy, to nie szalejemy. Gdy strzelimy, to mamy utrzymać to do końca. Ma być jeden do jednego. Nie chcemy tego wygrać dwa jeden, trzy jeden, cztery jeden. Po golu zabezpieczmy tyły. Jasne? – Tak. – Po bramce schodzi Mietek i wchodzi piąty obrońca. Utrzymamy ten wynik! Z korytarza dobiegł głos gwizdka. – Panowie, poczekajcie! – krzyknął Kris. – Chciałem coś powiedzieć! Wszyscy otoczyli kapitana. Przestępowali z nogi na nogę, stukali korkami o posadzkę. – Chcę, żebyście wiedzieli. Zdecydowałem, że to mój ostatni mecz! Ostatnie czterdzieści pięć minut w karierze. Dam z siebie wszystko, chcę tego awansu dla was, dla klubu. Ale to koniec. W szatni zaległa cisza. Patrzyli na niego. Wieczorek poczuł ukłucie pod żebrem. Mimowolnie westchnął. – To ostateczna decyzja – dodał Kris. – Czas na emeryturę. Ale zagracie dla mnie tę połówkę? No zagracie?! – krzyknął. Wrzask przeciął ciszę korytarza. Po chwili otworzyły się drzwi szatni i wybiegło z niej jedenastu facetów z zaciśniętymi pięściami i determinacją malującą się na twarzach. Korki stukały o podłogę, powodując hałas nie do wytrzymania. Jakby tysiące małych młoteczków waliło w ściany tunelu.

*** Kris podnosił się powoli. Obrońca Idalinu, wstając, zawadził korkiem o jego kolano. Zabolało. Normalnie, w trakcie gry, nawet by tego nie poczuł. Adrenalina. Teraz jednak ból wwiercał się w łąkotkę jak wiertło w ścianę jego nowo budowanego domu w Rembertowie. Czuł to wyraźnie. Zimny sztylet przeszył nogę. Cierpiał, ale nie dawał tego po sobie poznać. Jeszcze chwila, mówił sobie. Jeszcze pięć minut. Ostatni mecz, ostatni karny. Spojrzał na tablicę wyników. Dziewięćdziesiąta pierwsza minuta. Grabex Zielonka – Idalin Radom 0 : 1 Sędzia wskazał na jedenastkę. Po chwili wyjął czerwoną kartkę i machnął nią przed oczami obrońcy Idalinu. Moloki podbiegł do Krisa. Ukląkł przy nim. – Are you all right, Kris? All right? Zgromadziło się wokół nich kilku zawodników Grabexu. Pomogli mu się podnieść. – Jak, Kris? Możesz chodzić? – zapytał Paweł. Kris spróbował oprzeć cały ciężar ciała na bolącej nodze. Sztylet zanurkował głębiej. Piłkarz o mało nie upadł. – Nie dam rady, kuźwa. Ledwo stoję. Podszedł do nich sędzia. – Kto strzela? Co się dzieje? – Popatrzył na kapitana. – Kris, dasz radę czy wezwać lekarza? To ostatnia minuta. Kto strzela? Twarz sędziego była blada. Chłopak mógł mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat. Niewysoki, chudy, ciemne, przylizane włosy i odstające uszy. – Kto strzela? – dopytywał się nerwowo. – Zaraz odgwiżdżę koniec meczu! Kris popatrzył na twarze chłopaków. Dla kilku z nich awans do Ekstraligi to spełnienie marzeń. Może drzwi do kariery. Nowe życie? Dobrze, że odejdę z tej popieprzonej drużyny, pomyślał.

Zmierzył wzrokiem Molokiego. Kiedyś ten wkurwiający chłopak wyjedzie na Zachód i zrobi karierę. Ma dopiero dwadzieścia jeden lat. – Moloki. You! – What? But it’s your… – For me game over. – Kris machnął ręką. – You shoot Moloki. You shoot. Moloki skinął głową. Popatrzyli sobie w oczy. – But remember! If you miss, I’ll kill you! 3 Był środek nocy, kiedy obudził się sparaliżowany strachem. Nie mógł się ruszyć. Próbował krzyknąć, ale z zaciśniętej krtani nie chciał się wydobyć żaden dźwięk. Był przerażony, miał wrażenie, że ktoś jest w pokoju. Usłyszał stłumiony śmiech, dochodzący spod ściany. Otaczała go absolutna ciemność, leżał bez ruchu i patrzył w sufit. Czy to już koniec? Czy ten, kto czai się w kącie sypialni, zaraz poderżnie mu gardło, kończąc jego męki? Krew tryśnie na kołdrę, a on zacharczy, wywróci oczami i ostatnie drgawki wstrząsną jego konającym ciałem? Czy tak to będzie wyglądało?

Piątek, 10.15 1 Wolski siedział w tym gabinecie dziesiątki razy. Ale pierwszy raz fotel naprzeciwko niego zajmował Schmidt. Artur Schmidt. W pokoju nie było już śladu po Morawcu. Nie było okazałych pucharów, które Wiktor przywiózł z World Police and Fire Games. Echo bokserskich sukcesów sprzed lat. Nie było kryształów za zajęcie pierwszego miejsca w corocznych policyjnych zawodach strzeleckich w Pile. Morawiec wygrał je kilka razy w cuglach. I nie było już tej atmosfery co kiedyś. Orzeł zerkający na świat zza pleców gospodarza gabinetu wyglądał wrogo. A kiedyś, pomyślał Wolski, wydawało mi się, że go oswoiłem. – To twoja zasrana sprawa. – Schmidt uśmiechnął się, patrząc mu prosto w oczy. – W sumie tak – odpowiedział Wolski. – No to, po co z tym do mnie przychodzisz? Wiktor przyjrzał się uważnie komendantowi. Schmidt dobiegał sześćdziesiątki. Miał zaczesane do tyłu gęste i siwe włosy. Przerzedzone brwi unosiły się co chwilę jak fale w Zatoce Puckiej. Taki tik. Najważniejszy był jednak krzywy nos złamany trzydzieści lat temu podczas działań operacyjnych. W walce, jak lubił z dumą podkreślać. Pewnie pałował Solidarność, przemknęło Wiktorowi przez głowę. Wory pod oczami mogłyby pomieścić po pięć kilo ziemniaków. Wyschnięta na wiór cera nigdy nie zaznała kremu nawilżającego. Po co? Nawilżał się od środka. Procentami. No po prostu obleś wyjątkowej maści, ocenił w duchu. Jeden z niewielu policjantów, którzy, mimo rodowodu ZOMO, zrobili taką karierę po osiemdziesiątym dziewiątym roku. – To proste jak kij od szczotki – zaczął objaśniać Schmidtowi. Komendant patrzył na niego z obojętnością.

– Szukam pracy, a ostatnim miejscem, w którym byłem zatrudniony w tym kraju, jest Komenda Stołeczna. Dlatego przychodzę do pana, komendancie. – Położył nacisk na słowo „pana”. – Przecież nie pójdę do kadr. – Mówiąc szczerze, gówno mnie obchodzi, że odszedłeś z Europolu. Czy w kadrach, czy tutaj, usłyszysz to samo. Nie ma etatów. – Przyszedłem porozmawiać o objęciu mojego starego wydziału. Schmidt wybuchnął udawanym śmiechem. – Tu nie ma żadnego twojego wydziału, Wolski – wycharczał. – Coś ci się poprzestawiało pod sufitem. Może w tej Hadze cię odmóżdżyli? Dobrobyt za unijne pieniądze… U nas w kraju ta sama szara rzeczywistość co przed twoim wyjazdem. Jak zawsze brakuje etatów. – Mam na myśli Wydział Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, którym z sukcesami kierowałem. – Z sukcesami? – parsknął Schmidt. – Nie rozśmieszaj mnie, bo się posikam. – Masz mi coś do zarzucenia? – syknął Wiktor. Schmidt rozparł się w fotelu, splótł palce i spojrzał z satysfakcją na swojego rozmówcę. – Ja nie – odparł – ale wydział kontroli pewnie tak. – W co ty grasz? O co ci chodzi? – O nic. Mam inne sprawy na głowie. – Schmidt teatralnie wzruszył ramionami. – Poza tym nie mieszam się do procedur. – Do jakich procedur? – Wolski był coraz bardziej poirytowany. Czuł, że Schmidt panuje nad sytuacją. Że coś wie. Coś, co może być dla niego, Wiktora, bardzo niewygodne. Teraz mógł tylko patrzeć, jak komendant stołeczny delektuje się tą chwilą.

W końcu Schmidt powiedział spokojnie, mierząc go wzrokiem: – Zostało wszczęte postępowanie wyjaśniające. W twojej sprawie. Wolski uśmiechnął się półgębkiem. – Co? To jakiś żart? – Też chciałbym, żeby tak było. – Jakoś trudno mi w to uwierzyć. – Że wszczęto postępowanie? – Nie. Że też chciałbyś, żeby to był żart. – A, o to ci chodzi. – Schmidt westchnął. – Co ja mam ci powiedzieć w tej sytuacji? Właściwie to nawet nie powinienem z tobą rozmawiać. – W jakiej sprawie to dochodzenie? – No… dokładnie to się nie orientuję – rzucił Schmidt. – Naczelnik stołecznej nie orientuje się, w jakiej sprawie jest dochodzenie wobec byłego naczelnika wydziału – fuknął Wiktor. – Przynajmniej w tym mógłbyś nie kłamać. – Słuchaj, Wolski! – ryknął Schmidt. – Nie kochamy się i nigdy się jakoś nie kochaliśmy. Dotąd nie wchodziłeś mi w drogę, ja też się trzymałem od ciebie z daleka. Ale teraz nasze drogi się, kurwa, przecinają. I jestem dziwnie przekonany, że moja będzie biegła dalej, a twoja nie. Jesteś skończony! Może tam, w Hadze, srali na twój widok. Ale ja znam cię aż za dobrze. Zrobiliście sobie z Morawcem prywatny folwark z komendy stołecznej! Tyle że te czasy minęły. Dziesięć lat czekałem na to stanowisko. Myślisz, że pozwolę ci tu znowu wejść i srać mi pod nosem? Po moim, kurwa, trupie! Prędzej mnie stąd wyniosą w drewnianej jesionce, niż dostaniesz etat choćby w drogówce. Zdecydowanie nadużywa słowa srać, pomyślał Wiktor. Tu może być klucz do jego zdystansowanej wobec mnie postawy. Może ma dziś rozwolnienie albo jakieś przewlekłe problemy gastryczne.

Wiktor wstał. – Widzę, że sobie nie pogadamy. – Zerknął na drzwi. – Na kawę też chyba nie będę już czekał. – Nikt ci tu więcej nie poda nawet zasranej kawy! Rozumiesz? Jednak ma problem, pomyślał Wiktor, i wychodząc, trzasnął drzwiami najmocniej jak potrafił. Wyszedł z Pałacu Mostowskich nieźle wkurzony. Spacer po Ogrodzie Saskim ukoi nerwy, zdecydował. Błądził alejkami dobre czterdzieści minut. Przystanął na chwilę przy Pałacu Brühla, a właściwie jego duchu. Popatrzył w zamyśleniu na płyty chodnikowe prowadzące donikąd. Samotny cokół po pomniku prezydenta Starzyńskiego zdawał się przypominać, że i tak prędzej czy później wszystko mija albo zmienia swoje miejsce. Albo cię gdzieś przeniosą, albo znikniesz w nicości i nikt po tobie nie będzie płakał. 2 Kiedy usiadł za kierownicą brooklandsa był już spokojny. Ale potrzebował jeszcze trochę czasu, żeby zebrać myśli i ułożyć jakiś plan rozmowy przed popołudniowym spotkaniem z Morawcem. Umówili się na czwartą w jego nowym biurze. Dwie godziny jeździł po mieście bez celu, rozmyślając, analizując możliwe scenariusze, wspominając stare czasy. Patrzył na swoje ukochane miasto, bez którego nie potrafił żyć. A może to nie chodzi o miasto, tylko wspomnienia z nim związane? Róg Marszałkowskiej i Królewskiej. Podstawówka z corocznymi pochodami pierwszomajowymi. Było fajnie, bo mieli wtedy zawsze wolny dzień. W ósmej klasie podczas pochodu odłączyli się z kumplami od grupy szkolnej i poszli podrywać dziewczyny. Ale po drodze zdali sobie sprawę, że super byłoby mieć w domu polski sztandar. Plan podrywu poszedł w zapomnienie. Zaczęli rozglądać się za flagami. Wreszcie, cali w nerwach, zwinęli cztery z jakiegoś stojaka w okolicach parku Mirowskiego. Kiedy kilka minut potem sympatyczny milicjant

zapytał ich, skąd mają flagi i dokąd idą, odparli bez mrugnięcia okiem, że flagi dostali od dyrekcji szkoły i że idą na umówione miejsce zbiórki. Ale mieli wtedy stracha. Podczas rozmowy z milicjantem nogi im się trzęsły, jakby były z galarety. Za to później pękali z dumy. Głupie szczeniaki, zaśmiał się w duchu Wiktor. To się działo w połowie lat osiemdziesiątych i może tym milicjantem był Schmidt. Nie… on był wtedy w ZOMO. Zaparkował przed marketem budowlanym. Jutro dzień tapetowania, postanowił. Zakupy zrobił w ciągu trzydziestu minut. Potem postał w korkach, niezbyt uciążliwych o tej porze roku. Aż w końcu dotarł do celu podróży. Komenda Główna Policji. 3 Wyściskali się, po czym Wiktor usiadł naprzeciw swojego byłego szefa. Tkwili kilkadziesiąt sekund w milczeniu. Wolski patrzył na Morawca jak ranny wilk na myśliwego. Bez strachu. Za to czujnie. Gotowy uderzyć ostatkiem sił na swojego oprawcę. W stosownej chwili. – Piękny gabinet – rzucił. – Przestań. – Ładnie się urządziłeś w Komendzie Głównej. Nawet wziąłeś swoje kryształy. A gdzie moje puchary za World Police and Fire Games? – O co ci chodzi? Miałeś swoją szansę. Na pewno mogłeś mieć lepiej tam, w Hadze, niż ja tutaj. – Wcale ci nie zazdroszczę. Już dokonałem wyboru. Wróciłem do Polski z tęsknoty. A poza tym nie odpowiadała mi atmosfera w Europolu. Duszny klimat w tej Hadze. – Za dobrze cię znam. Mów, o co chodzi. – Chcę wrócić do stołecznej. – A ja chcę milion w totka! – Tylko tyle? – zadrwił Wolski.

– Możesz pracować u mnie w Komendzie Głównej. W dwa, trzy miesiące załatwię ci tu stanowisko. Góra pół roku… – Chcę wrócić do stołecznej. Nie interesuje mnie praca w głównej – oświadczył Wolski. – Wiktor. Posłuchaj. Wyjechałeś do Hagi. Pół roku później przeszedłem do Komendy Głównej na zastępcę komendanta. Na moje miejsce do stołecznej przyszedł Schmidt. Na twoje miejsce, na stanowisko szefa wydziału był konkurs. Wygrał Waligóra. W obecnym układzie to… cóż… nawet nie mógłbyś być jego zastępcą. – I dobrze. Nie mam zamiaru być zastępcą jakiegoś półmózga, karierowicza i mitomana. – No więc sam widzisz – skwitował jego słowa Morawiec. Ekipy się zmieniają, pomyślał Wiktor, a ten wciąż na wierzchu. Jan Morawiec miał pięćdziesiąt jeden lat. Był wysokim, żylastym blondynem o bladozielonych oczach. Kilka miesięcy temu rzucił palenie i dobrze się trzymał. Codziennie o szóstej rano biegał. Trzy razy w tygodniu siłownia, raz strzelnica, dwa razy basen. Ten jego rytuał nie zmienił się od blisko dwudziestu lat. W dodatku potrzebował góra pięć godzin snu na dobę. Terminator, zażartował w myślach Wiktor. Nienagannie wyprasowany mundur, schludna fryzura, wyprostowane jak struna plecy. Idealny zastępca komendanta głównego. A wcześniej idealny komendant stołeczny. Dobrze mieć go po swojej stronie. Ale czasem nawet on jest za krótki. – Więc nie pomożesz mi? – drążył temat Wiktor. – Mogę gadać z każdym, ale nie ze Schmidtem. Ma mocne plecy, jakieś polityczne powiązania. Jest, że tak powiem, niezależny. – Niezależny to jest Krym od Ukrainy – gorzko zażartował Wiktor. – On po prostu ma kogoś nad sobą. Albo… za sobą, jak wolisz. Trzeba ustalić, kto to jest, i z nim delikatnie pogadać.

Morawiec spojrzał na Wiktora bladozielonymi oczami. Westchnął głęboko i powiedział: – Znowu zaczynasz tę swoją wojenkę? – Co ty gadasz? Jaką wojenkę? – zareagował z ożywieniem Wiktor. – Układy! Wszędzie układy. Ale zawsze na jakiś układ znajdzie się inny. Mocniejszy. Nie wierzę, że nie możesz nic zdziałać. Pogadaj z kimś. Załatw to. Proszę cię. Niech mnie przyjmą do stołecznej, na przykład do dochodzeniówki. Nawet na zastępcę naczelnika. Przeczekam. Ja tam muszę być, rozumiesz? Wiktor zdenerwował się, co nie uszło uwadze Morawca. – Zwolnij trochę i pogadajmy na spokojnie. Może whisky? – spróbował rozluźnić atmosferę. – W dupie mam whisky! Schmidt chce się do mnie dobrać. Groził mi jakimś postępowaniem. Możesz przynajmniej dowiedzieć się, o co mu chodzi? – Postępowaniem? W jakiej sprawie? – No właśnie nie wiem! Gdybym wiedział, tobym nie pytał. Zanim trzasnąłem mu drzwiami przed nosem, pierdolił coś o postępowaniu, o wydziale kontroli. Czy ten facet na łeb upadł? Co on sobie wyobraża?! – grzmiał Wiktor. – Cholera, to niedobrze. – Morawiec się zasępił. – Co ty nie powiesz? – odgryzł się z ironią Wolski. – Zobaczę, czy coś da się zrobić. – Aha. Znam ten tekst. Czyli jestem zdany na siebie, jak zwykle. – Wiesz, że zawsze miałeś we mnie wsparcie. Zawsze! – Tak. Ale kto kogo teraz zostawia na lodzie? I w dodatku roztapiającym się! – Skąd mogłem wiedzieć, że wrócisz nagle z Hagi. Niczego w tej chwili nie wymyślę. Potrzebuję czasu. Postaram się dowiedzieć, co to za postępowanie. Tyle mogę ci obiecać. – Nie zasypuj mnie workiem prezentów, bo nie udźwignę. –

Wiktor pokręcił głową. – Człowiek wraca po kilkunastu miesiącach do domu, a tu go witają jak… – Uspokój się! Sam jesteś sobie winien. Przyjdziesz do mnie do Komendy Głównej za pół roku? – O! Z trzech miesięcy zrobiło się pół roku! Stosujesz jakiś inny kalendarz? Bo ja gregoriański – syknął Wiktor i wstał. – Mówię: góra pół roku. Góra! A może za trzy miesiące. Zgoda? – Zastanowię się. – Wiktor wyciągnął rękę do Morawca. – Miło było cię widzieć. – Może nie uwierzysz, ale mnie ciebie również. – Zgadłeś. Nie uwierzę.

Niedziela, 20.33 Całą sobotę spędził na tapetowaniu dużego pokoju. Piękny wzór idealnie konweniował z przedwojennymi meblami w jego żoliborskim mieszkaniu. Po babci. W sensie meble i mieszkanie. Ten delikatny beżowo-złoty wzór, który wybrał, pasował wprost perfekcyjnie. A może to nie beż, tylko écru? Albo kość słoniowa? Zresztą nieważne. Nikt go z tego nie będzie egzaminował. Teraz delektował się wreszcie innym zapachem niż klej do tapet. W powietrzu mieszało się kilka aromatów. Nutka hennessy, falującego w ich kieliszkach, wymieszana z akordem fahrenheita, którego od ćwierćwiecza używał profesor, a do tego woń terpentyny, którą staruszek regularnie smarował antyki, walcząc z kornikami. Ktoś inny mógłby zwymiotować, ale mężczyźni byli przyzwyczajeni do tego szczególnego klimatu. Młodszy inspektor Tomasz Bednarek, słynny ekspert w dziedzinie osmologii, miałby co badać, pomyślał z uśmiechem Wiktor. – Sytuacja nie do pozazdroszczenia – rzekł smutnym głosem profesor. – Tymczasowe zawieszenie – przytaknął mu Wiktor. – Aequam memento rebus in arduis servare mentem. – Spokój umysłu zachowaj w nieszczęściu, w kłopocie… Dziękuję, profesorze. – Pokiwał głową. – Ale nie panu, tylko Horacemu powinienem dziękować, nieprawdaż? – Prawdaż. I co teraz? – Nie wiem – powiedział Wiktor. – Wezmę na wstrzymanie. Może za miesiąc, dwa, sytuacja się zmieni. Wrócę do stołecznej. Nie ma innej opcji. – A może poszukasz życia poza policją? – Nie chcę życia poza policją. Samotność mnie zabije. – Lepiej zginąć od kuli jakiegoś wariata?

– A wie pan, że lepiej. – Wolski westchnął. – Przynajmniej ma się poczucie, że w słusznej sprawie. Profesor podniósł się z fotela. – Oddam ci akta sprawy twojego ojca. – Rozczarowanie, co? Starszy pan pokiwał głową. – Nic tam nie ma. Żadnego śladu – mówił ze złością Wiktor. – A spodziewałem się, że wreszcie, po dwudziestu latach błądzenia, trafię na jakiś trop. Wskazówkę. Spędziłem setki godzin nad tymi aktami, tak jak nad aktami sprawy śmierci mojej żony i dzieci. I nic! Kierowca ciężarówki, która w nich wjechała, zniknął bez śladu… Dzisiaj już nic mi się nie układa w jedną całość. Pokój, w którym siedzieli, nie zmieniał się od lat. Wiktor znał historię każdego mebla. W kącie stało biedermeierowskie biurku projektu Josefa Danhausera. Na ścianie, obok zdobionej intarsjami sekretery z połowy osiemnastego wieku, wisiały miedzioryty Friedricha Gottloba Endlera. Znad secesyjnej żardyniery od Norblina i stylizowanego na empire świecznika z 1910 roku, spoglądały na nich monoryty Władysława Lama z serii Don Kichot. – Jak brooklands zachowywał się na belgijskich ulicach? Nikt go nie obił? Żaden „Majonez” nie zarysował lakieru? – zmienił temat profesor Sołomerecki. – Czyżby nie lubił pan Belgów? – Lubię. Nie lubię tych, którzy niszczą sztukę. A ten model to sztuka, przez duże es! – Jest w doskonałym stanie. Niech profesor rzuci okiem. Stoi pod oknami kamienicy. Profesor Sołomerecki podszedł do okna i uchylił firankę. Twarde oparcie klasycystycznej osiemnastowiecznej sofy w stylu Ludwika XVI jak zawsze wpijało się Wiktorowi w plecy.

– Cudo – szepnął do siebie profesor, nie odrywając wzroku od samochodu. – No przecież! – Dbasz o niego? – Staruszek odwrócił się od okna i obrzucił Wiktora karcącym spojrzeniem. – Bo wiesz… – Wiem, wiem, zdobyliście go z tatą w dramatycznych okolicznościach. – O tak! – rozmarzył się profesor. – To był rok dziewięćdziesiąty. Bodajże luty. Tak, na pewno luty! Kolejne nudne zagraniczne sympozjum. Tym razem wysłano nas do Liverpoolu. – Do Liverpoolu? – zaciekawił się Wiktor. Legendę swojego samochodu znał doskonale. Lubił słuchać tej opowieści, choć za każdym razem przybierała ona nieco inne kształty. Sami chyba nie pamiętali, czy auto pochodzi z Londynu, Manchesteru czy… No właśnie, skąd właściwie jest ten samochód, zasępił się i dodał na głos: – Miasto Beatlesów. – Też. Ale przede wszystkim nasz ukochany Liverpool F.C. To było jakieś nudne popołudnie między wykładami. Idziemy sobie spokojnie Oxford Road. Patrzymy, a tu podjeżdża ta stalowa bestia. Ford capri dwieście osiemdziesiąt brooklands. I wysiada z niego nie kto inny, tylko sam Bruce Grobbelaar! – Ten Grobbelaar? – zapytał Wiktor, uśmiechając się w duchu. – Podobno Dudek tańczył w finale Ligi Mistrzów jak on dwadzieścia lat wcześniej w finale Pucharu Europy. – Tak, tak. Ten! Gwiazda Liverpoolu we własnej osobie! A my z twoim ojcem stajemy jak wryci. Byliśmy fanami Liverpoolu. W ogóle podczas każdego wyjazdu zagranicznego staraliśmy się wygospodarować trochę czasu, żeby obejrzeć jakiś lokalny mecz. A Liverpool?! Być na ich meczu to było marzenie ściętej głowy. – No, w tamtych czasach – przytaknął Wiktor. – Na szczęście jakiś stary wujek Grobbelaara był z pochodzenia

Polakiem. Pamiętasz Arka Malińskiego? – Arek… Arek… – Wiktor pokręcił głową. – Kiedy wprowadzono stan wojenny, Arek był akurat na Wyspach, a konkretnie w Prestatyn w hrabstwie Denbighshire, skąd pochodzi rodzina Grobbelaara! Jakieś starsze małżeństwo przygarnęło go na kilkanaście miesięcy. A jak się okazało, byli to właśnie krewni Grobbelaara. – Niebywałe! – Wiktor aż krzyknął z wrażenia. – Podeszliśmy do Grobbelaara z pozdrowieniami od kuzynów z Prestatyn. A on jak nie huknie mnie z całej pary w szczękę. Aż kozła fiknąłem. Potem zamachnął się na twojego ojca, który zasłonił się rękami i wymamrotał coś po polsku. Grobbelaar stanął jak wryty i nagle, wyobraź sobie, zaczyna nas przepraszać. Po polsku. – Po polsku? – Tak, znał kilka słów. „Przepraszam, dziękuję, do widzenia”. Może nie były to najlepsze przeprosiny, ale przynajmniej próbował. Rozpoznał polski, bo okazało się, że jednym z jego pierwszych trenerów był Polak. – Trenerów w Liverpoolu? – Nie! W Zimbabwe! Bo on pochodzi z Zimbabwe. Tam się uczył gry w piłkę. Szybko wyjaśniliśmy mu… to znaczy twój ojciec mu wyjaśnił, bo ja tamowałem sobie krwotok z wargi, że jesteśmy z Warszawy, że Arek zatrzymał się u jego rodziny podczas stanu wojennego i tak dalej… – Bolało? – Czy bolało? Wiktorze, dostać w gębę od takiej gwiazdy to sama przyjemność. Powiedział, że w ciągu ostatnich miesięcy kilka osób podających się za jego rodzinę w Anglii naciągnęło ludzi na dziesiątki tysięcy funtów. Był przekonany, że jesteśmy z nimi w zmowie. On nie ma rodziny w Anglii. Wyobrażasz sobie? – Co za historia!

– Tak się biedak przejął tym nieporozumieniem, że wziął nas do siebie do domu na kilka dni. Jeździliśmy z nim na treningi i oczywiście na meczu też byliśmy. Na trybunie VIP jako jego honorowi goście! – Bajka! – Pewnie. A co z nim wypiliśmy, to nasze. I na koniec, gdy się żegnaliśmy, pyta, co może dla nas zrobić. W ciągu tych kilku dni wyleciał mi ząb, który najbardziej ucierpiał podczas tamtego uderzenia. Zdarza się. Ale Grobbelaar nie mógł sobie tego darować więc… podarował nam swojego forda capri. – Nie? – Tak! – Tak po prostu? – Tak po prostu. – Niesamowite. Wychodzi na to, że czasem warto w mordę zarobić. – Nadstawiłbym drugi policzek, jak tradycja każe, bo samochodów miał chyba z sześć. – Gdy wtedy przyjechaliście nim z ojcem z Anglii, to był szpan. Ile miałem wtedy lat? Dziewiętnaście. Wiktor przeniósł się na chwilę w tamte czasy. Czasy, kiedy ojciec wciąż żył, kiedy on sam nie znał jeszcze swojej przyszłej żony, a dzieci nie były nawet w odległych planach. Gdyby ktoś mu wówczas powiedział, że będzie policjantem, roześmiałby się tej osobie w twarz. Teraz uśmiechał się do siebie. A może do swoich wspomnień. – Tak – szepnął po chwili, bardziej do siebie niż do profesora. – Nie przypuszczałem wtedy, że życie może być aż tak skomplikowane. – Tota vita discendum est mori – powiedział Sołomerecki. – Przez całe życie trzeba się uczyć umierać… Seneka. –

Wolski westchnął. – Nalej jeszcze koniaku, bo marnuje się w tej butelce – rzucił profesor. Wiktor spełnił jego życzenie. Kiedy ten miły wieczór zakończył się około drugiej w nocy, położył się na niewygodnym ludwiku i zasnął kamiennym snem wolnego człowieka.

Poniedziałek, 7.02 1 O siódmej rano, co najmniej trzy godziny za wcześnie, obudził go telefon. Dzwonił i dzwonił. – Słucham – wychrypiał Wiktor. – Ma pan dzisiaj wolny dzień? – zapytał charakterystyczny niski głos, należący do milionera z pierwszych stron gazet. – Tak. Wygląda na to, że tak – wysapał Wolski, nawet nie próbując usiąść. Za to otworzył jedno oko i rozejrzał się po pokoju. – Mam nadzieję, że poświęci mi pan kilkanaście godzin ze swojego nudnego życia eksgliny. – Mogę poświęcić nawet więcej. Jeśli warto. – W takim razie proszę niczego nie planować na najbliższe dwa dni. Do zobaczenia w Paryżu. 2 Wiktor popijał kawę w hotelowej kawiarni, kiedy podszedł do niego wysoki, krótko ostrzyżony i dobrze zbudowany młodzieniec i wręczył mu kopertę. Wolski wyjął z niej wizytówkę z nazwą restauracji. Odpalił Google Maps w telefonie i wpisał adres. Postanowił wybrać okrężną drogę. Nie dokończył kawy. Wstał i ruszył do drzwi. Posłaniec już gdzieś zniknął. Po chwili Wiktor spacerował po Avenue George-V. Słońce mocno świeciło, więc założył przyciemniane okulary w stylu Cybulskiego. Przejrzał się w szybie mijanej wystawy. Wyglądam trochę jak on, uśmiechnął się w duchu. Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej, wokoło lecą szmaty zapalone; Gorejąc nie wiesz, czy stawasz się wolny, czy to, co twoje, ma być zatracone?[1] Wzruszył ramionami i postukał się w czoło. Sobowtór w szybie zrobił to samo. – Stary, a głupi – dodał pod

nosem i poszedł w kierunku Avenue des Champs-Élysées. Dochodziła osiemnasta. Szedł wolno Polami Elizejskimi w stronę Łuku Triumfalnego. Mijał sklepy, restauracje, kawiarenki. Tłum ludzi otaczał go ze wszystkich stron. Czuł się anonimowy i… wolny. Delektował się tą chwilą. Ostatnią chwilą wolności, pomyślał. Skręcił w Rue Arsène-Houssaye. Wdychał w płuca zapach Paryża. Każde miasto jakoś pachnie, stwierdził, wolę zapach Londynu. Na zakończenie krótki spacer po Avenue de Friedland i wreszcie dotarł do Rue Lamennais. Grabek czekał na Wolskiego na piętrze w eleganckiej prywatnej salce, która przed stu pięćdziesięciu laty była sypialnią księcia de Morny. Gdzieś w pobliżu jego ochroniarze popijali pewnie herbatę. Ale byli na tyle dyskretni, że Wolski nigdzie ich nie zauważył. – Wie pan, uwielbiam Paryż – rzucił Grabek, który widać nie lubił standardowych powitań. Wiktor usiadł naprzeciw milionera. Uśmiechnął się, a Grabek odwzajemnił uśmiech. – Wolę Londyn – powiedział Wolski. – Prawdę mówiąc, nie przepadam za Paryżem. Szczególnie kiedy jestem tu sam. – A ja? – Gdyby miał pan dwadzieścia lat mniej i siedział w sukience, to jeszcze by uszło, a tak? – Wiktor zawiesił głos i zrobił minę stosowną do żartu. Grabek zaśmiał się donośnie. Wyglądał jak na okładce ostatniego „Newsweeka”. Zdrowa opalenizna, zaczesane do tyłu blond włosy, naturalnie bez śladów siwizny. A raczej „nienaturalnie” bez śladów siwizny, pomyślał Wiktor. Niebieskie oczy, wzmocnione szkłami kontaktowymi. Idealnie skrojony garnitur, świetnie leżący mimo kilku kilogramów nadwagi. Potentat świata mody prezentował się jak na miliardera przystało. Godnie. Tani Armani nie dorastał mu do pięt.

– Pan zawsze taki sam, Wiktorze. – A pan za każdym razem mnie zaskakuje. Spotkanie w Paryżu? – Do rzeczy. – Z twarzy Grabka spadła maska jowialnego wujka. – Przepraszam za kłopot. Ta szopka z pana przylotem do Paryża była jednak konieczna. Sprawa jest pilna. A ja nie mogę się stąd ruszyć do końca tygodnia. Nietrudno było skonstatować, że spotkanie z Grabkiem to koniec wolności i początek kłopotów. Czy ty się ode mnie, człowieku, nie odczepisz, pomyślał Wiktor. A na głos powiedział: – Zamieniam się w słuch. – Słyszał pan o moim klubie piłkarskim Grabex Zielonka? – Tak, coś słyszałem. Ale niewiele. – Kupiłem ten klub kilka lat temu. Dogadałem się z miastem. Dostałem tereny wokół boiska. W półtora roku wybudowaliśmy nowoczesny stadion na osiemnaście tysięcy miejsc i niewielkie centrum handlowe. Moim celem był awans do Ekstraligi w trzy sezony i budowa silnej drużyny na europejskie puchary. – Brawo! Piękny cel. No i co się stało? – Miesiąc temu skończyła się liga. Nie awansowaliśmy. Wszystko przez ostatni mecz sezonu. Wystarczał nam remis, graliśmy u siebie drugie spotkanie barażowe. – Przykro mi. – Niepotrzebnie. W tym momencie to nie problem. Ale stało się coś, co ma dla mnie kolosalne znaczenie. – Co takiego? Grabek wziął głębszy oddech. – Wczoraj zamordowano mojego zawodnika Molokiego Mooketsiego. – Kogo? Gdzie? Kto? – Wiktor rzucił trzy pytania jak rewolwerowiec.

– Ja panu powiem kogo i gdzie, a pan mi powie kto. – Skąd ta pewność? – Chodzi panu o zamordowanego i miejsce? – Nie. O to, że ja to panu powiem. – Bo pan jest w tym najlepszy. – W czym? – W łapaniu morderców. Wolski się zaśmiał. – A kto to panu powiedział? – Po co ta skromność? – To nie skromność. To walka o przetrwanie. Grabek wyszczerzył piękne białe zęby, warte pięćdziesiąt tysięcy dolarów. – O co pan się targuje, panie Wiktorze? O gażę? – O moje życie. Już raz je dla pana ryzykowałem. – Troszkę pan przesadził. – Grabek stulił usta w ryjek i cmoknął. – Nie, nie, nie. Ta rozmowa tak nie może wyglądać. Nawet nie zaproponowałem panu nic do picia. Przepraszam, roztargnienie. Może pan coś zje? Grabek skinął na mężczyznę stojącego przy drzwiach. W ciągu kilku sekund przy ich stoliku pojawiło się trzech kelnerów. Biznesmen zamówił wino, którego nazwa jakoś nic Wiktorowi nie mówiła. – Polecam Velouté Rafraîchi de Crevettes à la Citronnelle, Boudin de Homard Bleu, Mignon de Veau… – Spokojnie! Wezmę to co pan – rzucił Wiktor z uśmiechem, siląc się na chłodny luz. Po chwili kelner nalał Grabkowi wina. Miliarder zamoczył usta i skinął głową. – Wyśmienite, proszę.

Pili w milczeniu. Wiktor obserwował Grabka, który czuł się tutaj jak ryba w wodzie. Jemu samemu przeszkadzał ten blichtr, był spięty. Po dwóch kieliszkach napięcie nieco opadło, ale i tak nie mógł się poczuć swobodnie. Wiedział, że oferty, które składa Grabek, nigdy nie trafiają na półkę z etykietą „odrzucone”. Sztuką było teraz wynegocjować dla siebie jak najwięcej. – Co na razie wiemy o zabójstwie? – zapytał. – Wczoraj znaleziono Mooketsiego w jego mieszkaniu. Nie przyszedł na trening, nie odbierał telefonów. Pojechał do niego pracownik Grabexu, zaufana osoba prezesa. Miał drugi komplet kluczy do mieszkania, które klub mu wynajmował. Tam go… zobaczył. – Policja działa? – Bez pana to… co to za policja? – parsknął Grabek. – Kto prowadzi śledztwo? – Marek Janik. To chyba pański były podwładny, prawda? – Tak. Wiktor się zamyślił. Wracam do gry? Milczał, czekając, aż pierwszy odezwie się milioner. Po minucie ciszy Grabek powiedział: – Proponuję panu sto tysięcy złotych za odnalezienie sprawcy. Lub sprawców. – Dlaczego? – Już panu mówiłem. Bo jest pan najlepszy. – Nie o to pytam. – Wiktor spojrzał Grabkowi prosto w oczy. – Co pan chce kupić za te marne sto tysięcy, na które i tak się nie zgodzę? Grajmy w otwarte karty. Inaczej tego nie wezmę. – Chcę mieć mordercę przed policją. Sam zadecyduję, jaka kara go spotka. To zależy od motywu i od tego, kto za tym stoi. Czy ktoś to zlecił? Na przykład któryś z moich wrogów? Czy ma to związek z klubem, czy nie? Czy ktoś chciał uderzyć we mnie,

czy to przypadkowa śmierć? Muszę mieć mordercę, jego zleceniodawcę albo ich obu, zanim ktokolwiek z Komendy Stołecznej ruszy palcem. – To nie takie proste. – Nie zaprosiłem pana do Paryża na dywagacje, co jest proste, a co nie. Wiktor zerknął na pusty kieliszek do wina, kelnerzy przynieśli właśnie pierwsze danie. Spojrzał na nie obojętnie. – Jutro rano dam panu odpowiedź. Wymaga pan ode mnie bardzo wiele. Będę musiał działać wbrew moim kolegom, będę musiał lawirować pomiędzy moimi byłymi podwładnymi, narażę na szwank swoje dobre imię. Będę musiał oszukiwać, kręcić, w nielegalny sposób wyciągać dowody i zeznania. Dla pana to parę cyferek na koncie. A dla mnie to całe życie. A ono, jak wiemy, nie ma ceny. – Wiktor wstał. – A teraz pozwoli pan, że się pożegnam. Jutro rano dam panu odpowiedź. Zapraszam na śniadanie do mojego hotelu. O dziewiątej trzydzieści? – O ósmej – burknął Grabek. – Więc do jutra. Podali sobie ręce i Wiktor zniknął za drzwiami. Na pewno nie przeszarżowałem, pomyślał. Kiedy wracał do hotelu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś za nim idzie. Ludzie Grabka? Pilnują mnie czy chronią? A może jedno i drugie. Nabrał ochoty na dobre francuskie piwo. Na przykład kronenbourg 1664. Albo fischer. Błądził ulicami Paryża bez celu. Skręcił w jakąś uliczkę, potem w następną. Zobaczył parasole z logo 1664. Zamówił piwo i frytki. Siedział, przyglądając się innym gościom: wesołym, głośnym, opowiadającym sobie zabawne historie w języku Moliera. Może trochę żałował, że nie dane mu było go poznać. To znaczy języka francuskiego, a nie samego Moliera. Bo trupów w swoim życiu widział wiele. Z trudem wyłapywał pojedyncze słowa. Drugie piwo, trzecie.

Upał nieco zelżał. Zanim się zorientował, dochodziła dziewiąta wieczór, a na liczniku miał już pięć piw. Odniósł wrażenie, że szósty kufel, który przed chwilą wylądował przed nim, jęknął błagalnie, gdy kelner ustawiał go na podkładce. Jestem w Paryżu, a jedyne, na co jeszcze mam ochotę, to piwo i sen. Starość czy zwykła depresja gliniarza bez pracy? Jaką kwotę rzucić Grabkowi? Milion? Dwa? A może sto złotych? Ale by się zdziwił. Panie Janie, biorę to! Należy się sto złotych! No tak… to sygnał, że czas do hotelu. Ruszył wolno ulicą. Piwo bulgotało w brzuchu, świat lekko wirował w głowie. Bardzo lekko. Przypadkiem napatoczył się na budkę telefoniczną. Zmierzył ją wzrokiem. Poczuł dojmujący ból samotności. Nawet nie mam do kogo zadzwonić. Nie… Mam, przeszło mu przez myśl. Zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu karty telefonicznej, którą na wszelki wypadek kupił na lotnisku. Znalazł. Wystukał numer z pamięci. Pamiętał go doskonale, co stanowiło rzadkość w dzisiejszym świecie komórek. – Halo – odezwała się po kilku sygnałach. – Cześć, Aga, to ja. – Wiktor! – usłyszał autentyczną radość w jej głosie. A może to tylko kwestia piwa. – No tak, to ja, niestety. Sorry, że się nie odzywałem. – Jestem śmiertelnie obrażona. Wiesz o tym. – Uśmiechnęła się. Widział jej uśmiech. – Tak wiem. Jak zawsze zresztą. Nie dość, że ruda, to jeszcze obrażalska. – Nie dość, że stary, to jeszcze zgryźliwy. Jak tam, wózek inwalidzki się zepsuł i mam ci dosłać z Polski nowy? – fuknęła. – Co się stało, że dzwonisz z dziwnego numeru. To Holandia? – Francja. A konkretnie Paryż. – Brawo! Pewnie wyskoczyłeś nad Sekwanę, żeby zabawić się

z kolegami z żandarmerii? W Hadze się nudzi? – Nie… właściwie to jestem w Warszawie. – Aha. Piłeś? – Co? – Mieszkasz w Hadze, dzwonisz z Paryża, mówisz, że jesteś w Warszawie. A może jednak w Tworkach? – Nie. – Uśmiechnął się do słuchawki. – Aga, dzwonię, bo… – Się upiłeś i nie masz do kogo gęby otworzyć? – Nieźle. Instynkt policjantki? – Nie! Kobieca intuicja. – Na jedno wychodzi… słuchaj… odszedłem z Europolu. Właśnie wróciłem do Warszawy. Miałem do ciebie zadzwonić, ale wypadło mi spotkanie w Paryżu. Dzisiaj przyleciałem, jutro będę z powrotem. Na dłużej. Na zawsze. Chyba. – Ale co się stało? Dlaczego wróciłeś? Dlaczego nie odzywałeś się od wyjazdu? Nie odbierałeś telefonów. Ani ode mnie, ani od Marka. Co ty sobie wyobrażasz? Tak się traktuje przyjaciół? Znika się na ponad rok i nie daje znaku życia?! – wykrzyczała. – Przecież wiesz, że nie wyjechałem tam zbierać winogrona. – No! W Holandii byś się chyba na tym nie dorobił – rzuciła z ironią w głosie. – Pogadamy w Warszawie, okej? Spotkajmy się we troje, napijemy się piwa, porozmawiamy… – W czwartek u Gruzina. Wpół do ósmej. Bez przekładania – zarządziła. – Dobra jest! No… i jeszcze raz przepraszam za brak kontaktu… – A idź! – Dzięki.

– Za co? – Za… – Zawahał się. – W czwartek u Gruzina. Cześć. Świat jakby się uspokoił. Wiktor błądził ulicami Paryża, mając nadzieję, że posuwa się w kierunku hotelu. Ale w gruncie rzeczy niezbyt się tym przejmował. Miał dobrą orientację przestrzenną, jednak zamyślony, po kilku piwach i w obcym mieście, niespecjalnie zastanawiał się, gdzie jest. Ani dokąd idzie. W końcu, od czego są taksówki? Zabłądził. Jak w życiu. Patrzył na niebiesko-zielone tabliczki z nazwami ulic. Nie chciało mu się sprawdzić aktualnej lokalizacji w telefonie. Wszystko jest takie proste w dzisiejszych czasach. Za proste. I przez to człowiek się gubi. Skręcił w jakiś ciemny zaułek i zrobił kilka kroków. Stanął. Krzyk? Tak. Na pewno usłyszał czyjś krzyk. Kobieta. Jakieś odgłosy dochodziły z głębi… spojrzał na tabliczkę. Z głębi Rue de… Krzyk, podniesione głosy, płacz. Teraz był pewien. Przyspieszył kroku. Odruchowo sięgnął po broń. Nie masz broni, idioto, skarcił się w myślach. Rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby dodać mu więcej pewności. I siły rażenia. Łom, sztacheta, w ostateczności jakiś kij… Nic. Pięć metrów dalej otworzyły się drzwi i wyszedł z nich mężczyzna. Bardzo wysoki mężczyzna postury Witalija Kliczki. Było ciemno, a oświetlenie tego zakątka stolicy miłości pozostawiało wiele do życzenia. Wątłe światło padające z okna oświetlało twarz nieznajomego. Kwadratowa szczęka, kilkudniowy zarost i szeroka blizna nad okiem. Przyjemniaczek jakich mało. Nie był to ktoś, kogo chciałoby się spotkać w ciemnym zaułku. – Qu’est-ce que tu regardes? Tu t’es trompé?[2] – zapytał tamten. Wiktor nie zrozumiał. – Do you speak English? – zapytał uprzejmie. – I am a tourist. Looking for a hotel. Zza drzwi, które zatrzasnęły się za przyjemniaczkiem, dobiegł

stłumiony krzyk kobiety. – What’s going on there? – spytał Wiktor podniesionym głosem. – François, nous avons un invité![3] – krzyknął mężczyzna w kierunku drzwi. Wiktor czuł, co się święci. Kilka szybkich kroków i zanim człowiek z blizną się zorientował, leżał na plecach powalony celnym podbródkowym starego mistrza bokserskiego. Kiedy znalazł się na ziemi, otrzymał trzy przyjacielskie kopy w splot słoneczny. Zwinął się jak ostryga po kapnięciu na nią cytryną. Wtedy otworzyły się drzwi i wypadło z nich dwóch gości. Obaj w typie rugbistów. Błyskawicznie zorientowali się w sytuacji. Będzie gorąco. Bardzo… Runęli na Wiktora jak dwa rozjuszone byki na arenie. Spodziewał się tego. Uskoczył w bok i trafił jednego w szczękę. Kolejny celny cios tego wieczoru! Gdzie jest publiczność? Uderzenie powstrzymało napastnika. Momentalnie przysiadł na chodniku obok zwijającego się kumpla. Niestety, drugi wpakował bark w brzuch Wiktora z prędkością TGV. Przelecieli w namiętnym uścisku ze dwa metry i wylądowali na twardym francuskim bruku, pamiętającym wielką rewolucję. Tamci dwaj zaczęli się podnosić, a Wiktor starał się wyplątać z sytuacji, w którą sam się wpakował. Nie było to nawet w połowie tak proste jak zerwanie z pierwszą dziewczyną. Może dlatego, że ważyła dwadzieścia kilo i było to przedszkole, a ten tutaj to bestia przynajmniej studwudziestokilogramowa. Obelix pieprzony, przeleciało mu przez głowę, zachciało mi się bić się z Galami. Francuz nie odpuszczał. Wili się jak węże. Jedyne wyjście to akt rozpaczy niegodny wojownika… No, chyba że nazywa się Mike Tyson. Ciszę ulicy przeszył przeraźliwy krzyk. Tym razem męski. Obelix odczepił się od Wiktora i odturlał na bok, przyciskając dłonie do głowy. Darł się, jakby go ze skóry odzierali. Nic wstydliwego: każdy po stracie ucha zachowałby się podobnie.

Tamci dwaj patrzyli zdziwieni. Wiktor, który stał już na nogach, wypluł pod ich nogi kawałek mięsa. – Mon oreille! Il m’a mordu l’oreille![4] – krzyczał wniebogłosy leżący na ziemi Gal. – My name is Hanibal Lecter junior – rzekł zachrypłym głosem Wiktor, robiąc krok w ich stronę z rękami wymownie opuszczonymi wzdłuż tułowia. Przyjęli pozycję do walki, ale z mowy ciała wyczytał, że nie mają na to specjalnej ochoty. Hałasy spowodowały, że w coraz większej liczbie okien zapalały się światła. Zza drzwi dobiegł rozpaczliwy krzyk kobiety: – Help! Anybody help me! Rugbiści w mgnieniu oka zmienili się w sprinterów. Zrobili sześćdziesiąt metrów w pięć sekund i zniknęli za rogiem. Wiktor pchnął drzwi. Na podłodze niewielkiej komórki leżała kobieta. Porozrywane ubranie i zakrwawiona twarz nie pozostawiały złudzeń co do wydarzeń sprzed kilku minut. Mam nadzieję, że zdążyłem, pomyślał. – Anybody help me – szepnęła bezsilnie. – It’s OK. It’s all right – wykrztusił Wiktor. Spojrzał za siebie. Obelix podniósł się i potruchtał za tamtymi. – You’re safe now. I am a cop. You’re safe. Okrył ją swoją marynarką. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia osiem lat. – What’s your name? – szepnął. Cała się trzęsła, krew na twarzy mieszała się ze łzami. Łkała cicho, ostatni krzyk kosztował ją tyle siły, że nie była w stanie nic już powiedzieć. Kiedy trzy godziny później pił kawę z automatu na posterunku policji, marzył tylko o jednym. Żeby znaleźć się wreszcie w hotelu. Dziewczyna miała na imię Eileen, była turystką

z północnej Anglii. Dwóch sprawców złapano bardzo szybko. Policja znała już tożsamość trzeciego. Po telefonie od Wiktora błyskawicznie postawiono na nogi sporą grupę policjantów. Kilkadziesiąt patroli pieszych i zmotoryzowanych przetrząsało okolicę w poszukiwaniu oprychów. Akcja sprawnie zorganizowana, a co najważniejsze – skuteczna. Ciekawe, czy gdyby nie przedstawił się jako oficer Europolu, też zadziałano by tak profesjonalnie. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? – pomyślał. Na komisariacie opatrzono jego obrażenia. Nie czuł tego w walce, okazało się jednak, że miał rozciętą skórę na czole i podbite oko. Błahostka. Podszedł do niego młody policjant i uśmiechnął się serdecznie. – I have order take you to hotel, inspector – odezwał się łamaną angielszczyzną z silnym francuskim akcentem. – Great! Thanks – mruknął Wiktor z pochmurną miną. Ale nie ruszył się z miejsca. Eileen… Biedna dziewczyna. Spojrzał na schody prowadzące na pierwsze piętro. To tam w pokoju dwadzieścia osiem opowiadał inspektorowi LeBouffowi o całym zajściu. Facet był w porządku. Zobowiązał się zachować dyskrecję i nie nękać niepotrzebnie Wiktora. Eileen, co z nią? Westchnął. To już nie moja sprawa. Ja już zrobiłem swoje. – Let’s go – rzucił do głupkowato uśmiechającego się młodziaka i wyszli z budynku, udając się w kierunku parkingu. W samochodzie zaczęła go boleć głowa. Z głośników walił jakiś francuski przebój, gdzie w refrenie wokalista bez przerwy powtarzał: Où t’es papa où t’es? Où t’es papa où t’es?[5] Oczywiście nic z tego nie rozumiał. Młody policjant próbował nawiązać konwersację, ale Wiktor szybko dał mu do zrozumienia, że nie jest w nastroju do rozmowy. Paryż nocą. Patrzył przez szybę na puste ulice, oświetlone wystawy, zaparkowane samochody, skutery i motocykle. Patrzył, ale ich nie widział. Paryż nocą był dla niego taki sam jak Warszawa

nocą. Samotny, poobijany, bolesny. Dobrze, że do niej zadzwoniłem. Przynajmniej na chwilę mi ulżyło, uśmiechnął się w duchu. Nawet teraz, po tym wszystkim, czuję, że ten telefon jakoś mi pomógł. Kiedy bez zbędnych ablucji kładł się do łóżka, zerknął w stronę minibaru. Zostały mu góra cztery godziny snu. Symboliczny drink na dobranoc nie zaszkodzi, uznał i sięgnął po białe wino. Gdy rano budzik w telefonie zerwał go na równe nogi, pod łóżkiem leżały trzy puste buteleczki. – Śniadanie kontynentalne czy preferuje pan angielskie? – zapytał Grabek, kiedy Wiktor usiadł przy stoliku. – Zjem mleko z musli. Grabek zajadał się jajecznicą na bekonie. – Nie ma to jak dobrze zacząć dzień – stwierdził, zerkając na zegarek. – No – burknął Wolski. Milioner przyjrzał się uważnie Wiktorowi. – Pan tak sam z siebie lubi się pakować w tarapaty czy to jakaś siła wyższa? – A… to? – Wiktor się uśmiechnął. Mimo usilnych prób nie wyglądał świeżo i promiennie. Plaster na czole i podbite oko wskazywały na noc pełną wrażeń. – Policjantem jest się zawsze. Nawet po służbie. Porozmawiamy o tym innym razem, dobrze? Grabek skinął głową. Wiktor postanowił przystąpić do rzeczy. – Pana zawodnik od przedwczoraj stygnie w kostnicy, a pan się tu zajada jajeczniczką. Smacznego. – Widzę, że przemyślał pan sprawę – powiedział Grabek, przełknąwszy. – To raczej pan powinien był przemyśleć swoją propozycję, więc liczę na nową ofertę. Spojrzeli sobie w oczy, Grabek odłożył sztućce, odsunął talerz

i skrzyżował ręce. – Jeżeli znajdzie pan mordercę w niecały miesiąc, a konkretnie do dwudziestego drugiego lipca, zapłacę panu sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Ale to musi być do dwudziestego drugiego! Tego dnia drużyna wylatuje na zgrupowanie do Hiszpanii. – Pozwoli pan, że pokrótce opiszę produkt, który zamierza pan kupić. – Wiktor uśmiechnął się do milionera. – To nie jest tak jak w tym porzekadle: Żeby napić się mleka, nie trzeba kupować krowy. Używając metafory… panu się wydaje, że negocjuje pan zakup bolidu Ferrari. Jest pan jednak w błędzie. Pan kupuje całą fabrykę Ferrari, panie Grabek. Rozumie pan? Z jej kontraktami, pracownikami, kierownictwem, układami biznesowymi i teamem formuły jeden. Ja wiem, że najchętniej nabyłby pan tylko bolid. Ale tak się nie da. – Co pan proponuje? – Podczas sprawy Malewicza udowodniłem panu, że jestem lojalny. Choć także nieobliczalny. Jak raz pan wsiądzie do ferrari, nie będzie pan chciał jeździć czymś innym. To szybki i niebezpieczny samochód. Szczególnie dla prowadzącego go kierowcy. Czy jest pan pewien, że interesuje pana zakup całego przedsiębiorstwa? – Tak – odparł Grabek. – Bo… używając metafory, fabryka ma być bardziej wydajna niż inne, w szczególności państwowe. Rozumie pan? – Doskonale. – Ile? – Nie. Niech pan powie, ile to jest dla pana warte. Grabek uśmiechnął się i pokiwał głową z uznaniem, a potem wyjął z kieszeni kartkę i podał ją Wiktorowi. – Tyle. – No to jesteśmy umówieni – rzucił Wiktor i puścił do Grabka oko.

Pierwszy dzień śledztwa, wtorek, 22.20 Charakterystyczny sztynk prosektorium nie należał do ulubionych zapachów Wiktora. Szczególnie nocą. Uznany patomorfolog policyjny Eryk Zaleski wprost za nimi przepadał. To znaczy za tym zapachem i Wiktorem. Eryk uśmiechnął się, patrząc Wolskiemu w oczy. – Prędzej bym się tu prezydenta Obamy spodziewał niż ciebie, kochany – wycedził z trzęsącą się ze wzruszenia brodą i rzucił się Wiktorowi w ramiona. – Hej, hej, hej! – krzyknął Wiktor i odskoczył w bok, o ułamek sekundy wyprzedzając zatrzaskujące się ramiona Zaleskiego. Patomorfolog przytulił powietrze i westchnął głośno. – Zwinny jak zawsze, niedostępny jak nigdy – rzucił, udając lekkie rozczarowanie. – Cześć… po prostu cześć – powiedział Wiktor i podał Erykowi rękę, którą ten uścisnął z kolejnym głębokim westchnieniem. – Cieszę się, że cię widzę. Szesnaście miesięcy. Szesnaście długich miesięcy. – Czekałeś? – zapytał Wiktor z nutką rozbawienia w głosie. – No co ty? Jestem szczęśliwie zakochany, z wzajemnością. – Fajnie. Oszczędź mi szczegółów. – Oszczędzę. Będę żałował tego, co powiem, ale… kurczę… to dzięki tobie, więc tak jakby… – Eryk się zawahał. – Mam u ciebie dług wdzięczności.

– O czym ty mówisz? – Pamiętasz tego aspiranta z drogówki? No wiesz, załatwiłeś mi numer do niego, potem przysłałeś go do mnie z jakimś drobiazgiem, pamiętasz? – Jakoś sobie nie przypominam – skłamał Wiktor. – A może nie chcę pamiętać. Jeszcze tego by brakowało, żebym w stołecznej miał opinię gejowskiej swatki! – Bez przesady. – Eryk machnął ręką. – Łatwo ci mówić. – Mieszkamy razem od trzech miesięcy. Jest bosko – pochwalił się patomorfolog. – Eryk, to zajebiście, że ci się układa. Cholernie się cieszę, ale błagam, zejdźmy już z tego aspiranta… – Konrada. – …z Konrada, bo jednak moje pokłady tolerancji są na wyczerpaniu. – Brutal. Cały Wiktor. Eryk wpatrywał się w Wolskiego z rozbawieniem. Wiktor przyjrzał mu się dokładniej i ze zdziwieniem spostrzegł, że Zaleski się zmienił. Znacznie schudł, została już tylko niewielka nadwaga, a nowe oprawki okularów w stylu Jamesa Deana przydawały mu zawadiackiego wyglądu. Łysy jak kolano, opalony jak Hiszpan, z bijącą na odległość pewnością siebie. Takiego Eryka nie znał. Teraz na pewno budzi postrach wśród chłopców w najlepszych klubach. A nie przemyka po cichu pod ścianami w poszukiwaniu odpadków, jak to bywało dawniej. Tak, widać, że jest zakochany. Wreszcie będę miał święty spokój, pomyślał. – Kawy? Herbaty? Czegoś mocniejszego? – zapytał uprzejmie gospodarz. – Nie, dzięki. – A może przekąsisz coś słodkiego? Mam pyszne pączki

i zostały mi akurat dwie eklerki. Zjemy sobie? – Wiesz, może innym razem. W innym miejscu. – Okej. – A skoro mam u ciebie dług wdzięczności, to przejdźmy do interesów – zaproponował Wiktor. – Jak ci mogę pomóc, kochany? – Moloki Mooketsi. – A – bąknął Eryk w zamyśleniu. – Świeży towar. Chodź. Podeszli do jednej z szuflad. Po plecach Wiktora przeszedł zimny dreszcz. Mimo wielu lat w policji, na chwilę przed obejrzeniem trupa w prosektorium zawsze czuł to samo. Nieokreśloną niepewność, jakby tremę przed spotkaniem z wiecznością. Na ulicy, w parku, w mieszkaniu to co innego. Scena zbrodni nie napawała go takim niepokojem jak sterylność i bezpłciowość tego pomieszczenia. – Niezwykle brutalne morderstwo. – Co? – Wiktor spojrzał na Eryka. Tego Grabek mu nie powiedział. – No popatrz. Zginął od ciosu w serce. Konkretnie od dwóch ciosów. Narzędzie zbrodni to nie byle jaki nóż, tylko taki z falistym ostrzem. Morderca wbił go z całej siły, celując prosto w serce. Ten cios musiał zaskoczyć denata. Raczej nie próbował walczyć. Gość w ułamku sekundy zadał drugi cios. Trafił obok pierwszego śladu, w samo serce. Za drugim razem nie wyjmował od razu ostrza. Tylko jakby docisnął je mocniej i obrócił w ranie. Po chwili nasz Moloki upadł. Skonał po kilku minutach. Morderca musiał poczekać. A potem odciął mu język, obie dłonie i genitalia. He is a stranger to me now – Who was my friend, przeleciało Wiktorowi przez głowę. – Cholera, ale jatka! – jęknął. – Ja pierdolę. A gdzie te ręce, język i… interes?

– Nie znaleziono ich na miejscu zbrodni. W ogóle ich nie znaleziono. – Co za freek to zrobił? – zapytał samego siebie Wiktor. – Masz jakieś cenne szczegóły? Eryk popatrzył na Wolskiego. – Nic. Zupełnie nic. Żadnych śladów. – A nie wiesz, czy technicy coś znaleźli? – Nie wiem. Ale mogę się dowiedzieć. – Zrobisz to dla mnie? – Pewnie. Zadzwoń jutro wieczorem. – Dzięki. Wiktor stał już w drzwiach wejściowych, kiedy Eryk, wpatrzony w monitor komputera, odezwał się cicho: – A tak przy okazji… wracasz do nas? Do stołecznej? – Chciałbym, ale to nie ode mnie zależy. – Rozumiem. – Patomorfolog pokiwał głową. – Fajnie by było. – Jeśli będę miał wrócić, obiecuję ci, że będziesz pierwszym, który się o tym dowie. – Dzięki. Wiktor zamyślił się. – Yyy… drugim. – Okej. – To znaczy… czwartym. Ale to i tak dobre miejsce. Cześć.

Drugi dzień śledztwa, środa, 11.00 1 Długo stał pod ścianą. Cierpliwie czekał na nią w zaułku starej i pięknie odrestaurowanej kamienicy w alei Róż. Patrzył na przejeżdżające samochody i leniwie spacerujących przechodniów. Pocił się z powodu upału czy to nerwy? Na pewno upał. Wolałby teraz siedzieć kilkaset metrów dalej i popijać zimne piwo na ławce w Dolince Szwajcarskiej, w cieniu drzew, przy szumie fontanny. Zresztą to, co zostało ze słynnej przed wojną Doliny Szwajcarskiej, to tylko namiastka uroku starej, dziewiętnastowiecznej Warszawy. Tu, gdzie z kolegami ze studiów popijał czasem wino, zanim atakowali Krakowskie Przedmieście i Dziekankę, rozciągał się kiedyś wspaniały ogród wypoczynkoworozrywkowy. Przed pierwszą wojną światową park był oblegany przez Warszawiaków. Organizowano w nim koncerty i występy teatralne. W rozległych ogrodach działał Cyrk Letni, z popisami akrobatów, połykaczy ognia, magików czy walkami zapaśników. Funkcjonowały tu sala koncertowa, betonowe korty tenisowe, a nawet tor do jazdy na wrotkach. Kiedy minęła go, wychylił się i krzyknął za nią: – Cześć, Lena! Odwróciła się do niego, ale nie była zdziwiona. Raczej wkurzona. – Boys are back in town? – rzuciła na przywitanie. – Tak jakby. Mogę cię zaprosić na kawę? – zapytał wprost. – Dobry tekst. Długo nad nim myślałeś? – odpowiedziała zgryźliwie. – Dwa dni. – Jak na dwa dni planowania to słaba zaczepka. Spadaj.

Machnęła torbą i już była pięć kroków dalej. – Poczekaj. Wiktor podbiegł za nią. Szła w kierunku Alei Ujazdowskich. – No pogadajmy jak ludzie – wyrwało mu się. – To znaczy, chciałem powiedzieć… – Uważasz się za człowieka? Kiedyś mówiłeś, że jesteś gliną, a to inny gatunek. – Odszedłem z policji. Przystanęła i popatrzyła na niego uważnie. Z wyrazu jej twarzy dało się wyczytać jedno: nie wierzę w żadne twoje słowo. – To miłe, że pamiętasz, co kiedyś mówiłem – dodał cicho. – Nie obiecuj sobie za wiele. Kawa może być. Usiedli w przytulnej kawiarence na Koszykowej. Wiktor miał nadzieję, że aromat dobrej kawy złagodzi emocje. Zamówił podwójne espresso, Lena cappuccino. Wydała mu się jakaś inna, choć z wyglądu nie zmieniła się zbytnio. Krótkie czarne włosy, nastroszone jakby trafił w nie piorun. Dwa kolczyki: jeden w nosie, drugi w lewej brwi. Czarna skórzana kurtka, mocno wytarta, wersja cieńsza, na lato. Czarna torba przewieszona przez ramię. Na udach seksownie opięte obcisłe lewisy, a na nogach conversy, zamiast ciężkich motorowych butów, które preferowała jesienią i zimą. Piękna Lena wersja wiosna/lato. I ten zapach, którego Wiktor nigdy nie zapomni. Hugo Boss Red pomieszany z mentolową gumą do żucia. – Nie żeby mnie to interesowało, ale – zawahała się – powiesz, co tu robisz? I dlaczego znowu zatruwasz mi życie? – To długa historia. – Aha. Robimy się na tajemniczego, niedostępnego. Coraz lepiej. Po roku zaczepiasz mnie na ulicy jak gdyby nigdy nic, zapraszasz na kawę i… – zawiesiła głos, czekając, aż za nią dokończy.

– Słuchaj, Lena – zaczął. – Nie chcę wracać do… – To nie wracaj! Popatrzyli sobie w oczy. – Jesteśmy kwita – powiedziała. – Nasze rozstanie może nie było najbardziej eleganckie. Ale dając mi nagranie, zachowałeś się jak facet z jajami. Doceniam to. Na swój pokrętny sposób byłeś wobec mnie lojalny. Co pocierpiałam, to moje. Nie mam do ciebie żalu. To był pracowity rok. Pewnie wiesz, że zostałam szefową działu śledczego w nowej telewizji Bensztajna. – Wiem. InfoPL.TV. Miałem antenę satelitarną w Hadze. Oglądałem cię. I nie rok, a szesnaście miesięcy. Nie będę cię przepraszał za to, jak to się między nami skończyło… – Jak ty to skończyłeś – wtrąciła. – Chcę, żebyś wiedziała, że czuję się… – Przestań. Nie interesuje mnie to. Nie chcę tego słuchać. Masz do mnie jakiś interes? Czy przyszliśmy tu topić smutki w kawie? Bo jeśli o to chodzi, to ja dziękuję! Nie zapijam smutków kawą. – Dobra. Nie o to chodzi. Zamilkł. Chciał drążyć ten temat. Chciał ją przeprosić za to, że zerwał z nią szesnaście miesięcy temu. Chociaż wiedział, że za coś takiego się nie przeprasza. Tylko by się ośmieszył. Przed nią i przed samym sobą. Żałuję? Ile razy zadawałem sobie to pytanie! Czy ja w ogóle czegoś w życiu żałuję? Zachowałem się głupio? Ile razy zachowywałem się głupiej! Zerwał, bo myślał, że zrywa z tym światem. Że ten wyjazd do pracy w Europolu wiele zmieni. Nic nie zmienił. Że zacznie nowe życie. Nie zaczął. Ale jak to teraz wytłumaczyć Lenie. I czy w ogóle coś tłumaczyć? – Prowadzę śledztwo – wypalił. – Powiedziałeś, że odszedłeś z policji. – Bo odszedłem. To prywatne śledztwo.

– Uhm – zamruczała jak kot na zapiecku. – Jednak jeszcze z tobą posiedzę. Mimo że na to nie zasługujesz. – Moloki… – Mooketsi! Nie wierzę! Czekaj, niech zgadnę. Twój stary kumpel Grabek zlecił ci znalezienie mordercy Mooketsiego. Taka plama na jego honorze i na pięknej nowej karcie klubu. I ty to wziąłeś? – wysyczała przez zęby. – Jesteś beznadziejny. Bierzesz kasę od Grabka. Nie no, ja nie mogę. Jednak spadam. Nie interesuje mnie to. Lena wstała energicznie, trącając filiżankę, która przewróciła się na stolik. Na szczęście była pusta. – Czekaj! To nie tak. – Złapał ją za rękę. – A jak? Może Mooketsi to twój zaginiony kuzyn z Afryki? – To już było rasistowskie. – W żadnym wypadku! – parsknęła. – Nie masz poczucia humoru. Jak każdy glina. – Chcę ci zaproponować współpracę. – Chcesz mi zaproponować współpracę. How nice! A dlaczego niby mam się zgodzić, Sherlocku? – Usiądź, proszę. Poczekaj przynajmniej do końca. Usiadła. Jakaś para szczebiocząca kilka stolików dalej przerwała amory i zaczęła im się dyskretnie przyglądać. – Do końca czego? – Mojej oferty. Proponuję układ. – Ty i te twoje układy. Żałosne. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Pomagasz mi w sprawie Molokiego Mooketsiego, a w zamian podrzucam ci informacje. – To za mało. Mooketsi był nikim. Żadna z niego gwiazda. Media się tym nie interesują. Kilka nagłówków i tyle. To nie jest

temat. Nie musisz mi nic podrzucać. Przy stoliku pojawiła się kelnerka. Posprzątała pobojowisko i uśmiechnęła się do Leny z wyrozumiałością. Jakby chciała powiedzieć: „jestem po pani stronie”. Dziennikarka odwzajemniła uśmiech. Wyrażał stwierdzenie: „dupek jak każdy”. – Sorry, że cię rozczarowałam. Wiktor uśmiechnął się do niej. Lubił tę grę. – Nie rozczarowałaś mnie. Tak naprawdę nie złożyłem ci jeszcze oferty. To wstęp. – Wolski, Wolski… – Lena westchnęła. – Cały ty. Mogłam się tego po tobie spodziewać. Co tam jeszcze wyciągniesz z rękawa? Białego królika czy asa? – A gdybym ci powiedział, że twój kryształowy Bensztajn… – Wiktor zawiesił na chwilę głos. Stara sztuczka z policyjnych przesłuchań – …że Bensztajn, wybitny dziennikarz, były senator RP, prawy mąż i ojciec… – kolejna pauza – …zabawiał się z dziewczynkami w ekskluzywnej agencji? Yes! To było wejście! Mam ją! – Co ty pierdolisz, Wiktor? Co za jakąś cholerną Bensztajngate mi tu próbujesz wcisnąć? – wypaliła wzburzona. – Nie wierzę w takie bzdury. Bensztajn to ikona niezależnego dziennikarstwa, człowiek legenda. Może czasem kontrowersyjny, ale zawsze profesjonalny. Odkąd ujawnił aferę łapówkarską w Ministerstwie Transportu, różni ludzie próbują mu przywalić i go zniszczyć. Lena wyglądała na rozdrażnioną i zaciekawioną jednocześnie. Wiktor milczał. Delektował się tą krótką chwilą triumfu. – Chrzanisz! Nie pracujesz już w policji! Co ty możesz? Co ty wiesz? Rok cię nie było w Polsce, nie masz pojęcia… – urwała. – Dla kogo pracujesz? Myślisz, że łyknę tę marną prowokację? Nerwowo kręciła głową, zaprzeczając słowom Wiktora. – Nie! Nie! Nie! – warknęła do niego. – Nie możesz po raz

kolejny rozpieprzać mi życia. Które zresztą powoli zaczęło się układać. Po twoim wyjeździe… Obiecałam sobie, że nigdy nie będę z tobą o tym gadać… nigdy. Ale tak! Chcesz wiedzieć? Chcesz znać prawdę? Zraniłeś mnie. Tak! Zraniłeś. Cholernie przez ciebie cierpiałam. Tak się nie robi. Zachowałeś się jak świnia, jak ostatni cham. – Nie pracuję dla nikogo. Pracuję dla siebie. Materiały na Bensztajna zdobyłem sam. – Westchnął. – Musiałem wtedy wyjechać, Lena. Musiałem. Popatrzyli sobie w oczy. Kiedy maska opadła z jej twarzy, Wiktor dostrzegł ból. Tak silny, że wręcz wyczuwalny na odległość. Być może tylko na odległość, jaka dzieliła ich od siebie. Ale jednak wyczuwalny. – Nic nie musiałeś – szepnęła ze łzami w oczach. – Nigdy, przenigdy nie będzie między nami tak jak kiedyś, rozumiesz? – Rozumiem – odparł po cichu. – Obiecuję ci. Nigdy. Otarła łzy i spojrzała na niego wzrokiem zranionej i gotowej do walki wilczycy. – Co masz na Bensztajna? – Zamówię ci jeszcze jedno cappuccino – zaproponował. Gdy tylko kelnerka przyniosła kawę, wyjął tablet i słuchawki. Lena przez dwadzieścia minut wpatrywała się w ekran. Bez zmrużenia oka. W milczeniu. Kiedy wyłączyła film i wyjęła z uszu słuchawki, syknęła: – Jednak jesteś zwykłą mendą, wiesz? – Wiem – odpowiedział bez zastanowienia Wiktor. – Wszedłem w posiadanie tego materiału przez przypadek. Gdyby wpadł w ręce kogoś innego, Bensztajn już dawno taplałby się w gównie. Przytaknęła głową. – No – burknęła. – Powiedzmy, że tutaj się z tobą zgodzę. Skąd

to masz? – Nie mogę… – Nie chrzań. Zmroziła go wzrokiem bazyliszka. Gdyby miała moc zamieniania w kamień, właśnie stałbym się głazem narzutowym, pomyślał. – Róża Borska, którą przyskrzyniłem kilkanaście miesięcy temu, nagrywała klientów. – Ach, ta słynna prostytutka, nie mam więcej pytań. Ale mimo wszystko, proponując mi te nagrania za współpracę, zachowujesz się jak ostatnia świnia. Patrzył na nią w milczeniu, oczarowany niesamowitą mieszanką jej energii i urody. Czuł się zupełnie jak wtedy, kiedy pierwszy raz pił z nią kawę, niedaleko Zachęty. Zahipnotyzowany. Wtedy urzekła go swoją bezpośredniością, intelektem i pięknymi oczami młodej buntowniczki. Zgrywała twardą niepokorną dziewczynę, która zawsze ma swoje zdanie. Dzisiaj, po kilkunastu miesiącach od rozstania, wydała mu się jeszcze piękniejsza, bo dojrzalsza i jakby bardziej świadoma swojej mocy. Wpatrywał się w jej pełne usta, w które najchętniej wpiłby się teraz do krwi. Słuchając jej, bezwiednie wędrował myślami do tych kilku wspólnie spędzonych nocy. Oczami wyobraźni widział pod bluzką jej krągłe piersi i małe twarde sutki. W Hadze wiele razy wracał do tych wspomnień, nie mogąc zrozumieć, dlaczego tak ją zostawił. Prawie bez słowa. Jak tchórz. Jak smarkacz. Dlaczego uciekłem? Czy całe życie będę tak uciekał? Miał mętlik w głowie, a przecież nie spotkał się z nią, by milcząco wspominać przeszłość, tylko żeby coś załatwić. Obmyślił sobie całą strategię. Przygotował wspaniały plan, jak to rozegrać! I co? Plan wziął w łeb, kiedy tylko spojrzała na niego tymi cholernie pięknymi oczami. – Lena – westchnął. – Ja ci nie proponuję żadnych nagrań za współpracę. Nie doszliśmy jeszcze do sedna mojej oferty.

Wyjął z kieszeni pendrive i położył na stoliku. – Mam trzy takie filmy. Na tym są zapisane wszystkie. To jedyne kopie. Skasowałem nagrania z laptopa Róży. Daję ci je. Są twoje, zrobisz z nimi, co zechcesz. Tyle. Patrzyła na niego czujnie. – Za co? – Za nic. Po prostu ci je daję. Niczego nie oczekuję w zamian. Mówiąc o tych nagraniach, chciałem tylko wzbudzić twoją ciekawość i… przytrzymać cię trochę dłużej przy stoliku. Spodziewałem się twojej pierwszej reakcji. Więc… nie ma o czym mówić. – Jesteś idiotą, wiesz? – Wiem. Jeżeli zechcesz pomóc, to znaczy poprowadzić ze mną śledztwo w sprawie Molokiego, byłoby mi miło. Oczywiście mogę ci dobrze zapłacić, ale jak się domyślasz, to pieniądze Grabka, którego szczerze nienawidzisz. Mówiąc inaczej, bardzo bym chciał, żebyś mi pomogła. I dodał po krótkim namyśle: – Proszę. Spojrzała na kelnerkę, która puściła do niej oko. Trzymajmy się razem, dziewczyny! – Tylko nie mów, że przemyślisz sprawę i dasz mi znać jutro czy takie tam… Mam zamiar zamknąć to śledztwo w miesiąc. Decyzja teraz. – Teraz albo nigdy. – Zaśmiała się. – Tak – odparł z pełną powagą. – Ale z ciebie skurczybyk. Manipulant. Szuja. – Wyjęła z torby paczkę gum do żucia. Wsadziła sobie do ust dwie pastylki. Resztę schowała do kieszeni. – Z palantami się nie dzielę. I zapamiętaj, cholerny egoisto, że moimi gumami nie podzielę się z tobą do

końca tego zasranego śledztwa. 2 Pracowity dzień miał się ku końcowi. Kilka zimnych piw i kilkanaście płyt DVD z meczami Grabexu. Wymarzona rozrywka eksgliniarza z ambicjami, pomyślał. Brakuje tylko ukraińskich prostytutek i strzelania z balkonu do gołębi. Wizyta w siedzibie dużej telewizji sportowej okazała się owocna. Znajomy dziennikarz, były pracownik służb specjalnych, przyniósł Wiktorowi cały pakiet spotkań z udziałem Molokiego. W tym jego ostatni mecz, w którym Afrykanin spudłował karnego. Od tego zaczął oglądać swoją nową kolekcję. Dochodziła północ. Obejrzał już sześć meczów. Zdecydowanie miał dosyć. Wyłączył sprzęt i poczłapał do kuchni, gdzie dwa mecze temu zostawił telefon. Spojrzał na komórkę, dwie wiadomości. Od Agi: Jutro, 19.30. Od Marka: Widzimy się jutro u Gruzina? Idąc do sypialni, odpisał „TAK” na oba numery. Zrzucił ciuchy i walnął się na łóżko jak torreador po wyczerpującej korridzie. Tym razem byk przeżył. Torreador również. Zamknął oczy, kiedy nagle zabrzęczała komórka. Podniósł głowę, spojrzał na wyświetlacz i zaklął pod nosem. – Tak – rzucił beznamiętnie, przykładając telefon do ucha. – Nie cieszysz się? – zaszczebiotał słodki kobiecy głos. – Cieszę się. Bardzo. Tryskam wokół radością jak fontanna. – Westchnął. – Coś pilnego? Bo właśnie kładłem się spać. – Nie zapytasz nawet o mamę? – Jak mama? – Dobrze. – No to fajnie. Cześć… – Czekaj. Co jesteś taki naburmuszony? – Mam ciężki okres… – Ciągłe narzekania, ta twoja polska mentalność…

– Wiem. Ty już jesteś American z krwi i kości, co? Tylko jakoś ani w tobie krwi, ani kości amerykańskich. – Potrzebujesz więcej pozytywnej energii. Za dużo w tobie negatywnych emocji. Zapisałeś się na jogę, jak prosiłam? – A sio! – Wolski parsknął do słuchawki. – Odczep się. Chce mi się spać. Jak zwykle zapominasz o różnicy czasu. – Gdybym zapomniała o różnicy czasu, zadzwoniłabym w środku nocy. – Ech – westchnął zrezygnowany. – Mów, siostra, o co chodzi, bo naprawdę chcę się położyć. – Przylatuję do Polski. – Ożeż… – Ugryzł się w język. Jeszcze tego mi brakowało, pomyślał. – Kiedy? – Za tydzień. Zatrzymam się u ciebie. – Bomba – jęknął. – Na długo? – Na jakieś dwa tygodnie. – Helenka… błagam cię… są w Warszawie hotele, wiesz? Nawet Marriotta mamy. I Hiltona. Polska naprawdę pięknie się rozwinęła przez ostatnie dwadzieścia pięć lat… – Żartowniś z ciebie. – Helenka zaśmiała się sztucznie do słuchawki. – Zadzwonię przed wylotem. Bye. – Baj – wychrypiał i walnął się na łóżko jak kłoda.

Trzeci dzień śledztwa, czwartek, 11.30 1 Piłkarze schodzili po treningu do szatni. Trenerzy Nawal i Wieczorek stali przy linii bocznej i zajadle dyskutowali, wpatrując się w swoje zeszyty. Wiktor podszedł do nich, ale oni jakby nigdy nic, rozmawiali dalej. Przysłuchiwał im się przez minutę, a w końcu zapytał: – Przepraszam, mogę przeszkodzić? Spojrzeli na niego, jakby urwał się z choinki. – A pan kto? – rzucił Nawal. – Trener Nawal i trener Wieczorek? – Kto pyta? – burknął Wieczorek. – Wiktor Wolski, jestem pełnomocnikiem Jana Grabka. W ułamku sekundy ich twarze rozpromieniły się, jakby mieli kandydować do Orderu Uśmiechu. – Tak, dzwoniono w pana sprawie. Jesteśmy do dyspozycji. – Mam parę pytań. – Wiem wszystko. – Nawal spojrzał wymownie na Wieczorka. – Witek, dopilnuj, żeby wszyscy poszli na masaż, a my z panem… – Mam pytania do obu panów. Pogadajmy razem, bo szkoda czasu. Możemy nawet tutaj… – Nie, tutaj nie – szepnął Nawal. – Tak na widoku? – To co panowie proponujecie? – Chodźmy do szatni gości – odezwał się Wieczorek. – Dyskretniej będzie. Kiedy szli korytarzem, Wiktor przyjrzał im się uważnie. Nigdy nie przychodził na takie spotkania nieprzygotowany. A dzięki

Lenie, ech… nie ma to jak dobry współpracownik, doskonale znał biografie obu trenerów Grabexu. Wieczorek był wysokim szczupłym blondynem. Miał czterdzieści dziewięć lat, a jego pociągła i pomarszczona twarz wskazywała, że z niejednego pieca chleb jadł. Mimo chłopięcej urody, czas nie obszedł się z nim łaskawie. Lata wyczerpujących treningów, zarówno tamtych na boisku za dnia, jak i tych przy zielonym stoliku w nocy, pozostawiły swoje piętno. Jako trener często brał udział w zajęciach, które prowadził sam lub z Nawalem. Lubił utrzymywać kontakt z piłką i zawodnicy szanowali go za to. Potrafił założyć siatkę nawet najlepszym obrońcom Grabexu. Karierę skończył w wieku trzydziestu dziewięciu lat, właśnie w Grabexie, który wówczas nazywał się Inter-Export Zielonka i występował w trzeciej lidze. Był solidnym defensywnym pomocnikiem, świetnie grającym głową, z piekielnie mocnym uderzeniem z dystansu. Wyjechał na Zachód w wieku dwudziestu sześciu lat. Rok występował w drugiej lidze holenderskiej, potem przez cztery sezony w drugiej Bundeslidze. W Niemczech wiodło mu się nieźle. Przez większość czasu grał w podstawowym składzie Kogutów z Cottbus. Zagrali nawet w finale Pucharu Niemiec, eliminując po drodze Schalke i Leverkusen. Co sezon do awansu brakowało im niewiele. Trzech, czterech punktów, a może stu czy dwustu tysięcy marek. Gdyby nie afera z obstawianiem meczów, Wieczorek mógłby pograć tam jeszcze ze dwa sezony. Musiał jednak wyjechać, choć formalnie nikt mu niczego nie zarzucił. Po prostu którejś nocy bawił się w jakimś klubie, do którego żaden piłkarz wchodzić nie powinien. To była jego oficjalna wersja. Na pewien czas zaczepił się w Danii, a potem wrócił do Polski. Wtedy osiągnął największe sukcesy. Zdobył dwa razy Mistrzostwo Polski z Wisłą, w 1999, a potem w 2001 roku. Kiedy skończył trzydzieści pięć lat, powoli zaczął się przygotowywać do piłkarskiej emerytury. Grał w niższych ligach, robił kurs trenerski. Nawal był jego trenerem w Wiśle. Przyjaźnili się. Gdy Wieczorek

zawiesił buty na kołku, wziął go do siebie, do trenerskiego „terminu”. I tak zostało do dziś. – Tutaj – powiedział Wieczorek. Uchylił drzwi do szatni, puszczając przodem Wolskiego. Wiktor usiadł na ławce. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie szatni usadowili się Nawal i Wieczorek. – Jak atmosfera w drużynie po zaprzepaszczonym awansie? – zagadnął przyjacielsko Wolski. Popatrzyli na niego jak bezdomny kot na stare śmierdzące mięso. Ohyda. Ale co zrobić, kiedy w brzuchu burczy? Wieczorek głośno wypuścił powietrze nosem, odwrócił głowę i splunął w róg szatni. – Takie jest życie – powiedział filozoficznie, nie patrząc na Wiktora. – Człowiek haruje jak wół dziesięć miesięcy, wkłada w to wszystko, co ma, cały swój czas, energię, poświęca życie rodzinne, wszystko. – A potem w dziewięćdziesiąt minut wszystko się odwraca o sto osiemdziesiąt stopni – dokończył Nawal. – I zaczynasz od nowa. – Jak ci pozwolą – dodał Wieczorek. – Tym razem pozwolili – stwierdził Wiktor. – Tym razem tak – odparł pierwszy trener. – Ale ile jeszcze tak można? Henryk Nawal miał sześćdziesiąt osiem lat. Był facetem średniego wzrostu z widoczną nadwagą. Dres opinał brzuch, który prawie bez przerwy wciągał. Mocno łysiał, ale jeszcze utrzymywał resztki przydługich włosów na potylicy. Kiedyś nosił pożyczkę i z żalem zrezygnował z niej jakiś czas temu. Wyszła z mody. Teraz, gdy wiało, włosy rozpraszały się na wszystkie strony, tworząc nad głową swoistą kopułę, przypominającą aureolę. Dlatego wśród piłkarzy miał ksywkę „Święty”. Czasem nazywali go też „Nie ma tragedii”, od jego ulubionego powiedzonka.

Przez cztery dekady trenował różne kluby, od A klasy do Ekstraligi. Karierę piłkarską zakończył w wieku trzydziestu dwu lat. Kontuzja. Potem jako trener tułał się po klubach całej Polski, aż w 1991 roku trafił do Sokoła. Tam były pieniądze. Młody prezes, milioner z branży chemicznej, kochał piłkę i nie liczył się z kasą. Mieli wszystko, co chcieli. Nawal wprowadził ich z trzeciej ligi do pierwszej, czyli dzisiejszej Ekstraligi. Zagrali w finale Pucharu Polski. Finał co prawda przegrali z Legią 1:6, ale dzięki temu, że wojskowi zdobyli wtedy mistrzostwo kraju, Sokołowi udało się zagrać w europejskich pucharach. I to z sukcesami. Mieli taką drużynę, że gdy trener za bardzo nie przeszkadzał, potrafili utrzeć nosa takim sławom jak Inter, Anderlecht czy Benfica. Zremisowali z Włochami 1:1 na San Siro, ograli Belgów na wyjeździe 3:2. Co prawda na starym Estadio da Luz ulegli Portugalczykom 2:4, ale ponieważ w pierwszym meczu na stadionie Sokoła wygrali 2:0, ta porażka dała im awans do półfinału Pucharu Zbywców Pucharów. Porażką z Newcastle zakończyli swoją przygodę, ale Nawal był na fali wznoszącej. Zrobiło się o nim głośno. Spróbował swoich sił w Austrii, gdzie prowadził ekipę z Salzburga. Niestety nie grali jak Mozart. Solidnie, ale bez większych sukcesów. Wrócił do Polski i jesienią 1999 roku objął po trenerze Kempińskim samą Wisłę, która właśnie wygrała ligę. Kempiński zmarł nagle na zawał, włodarze klubu na gwałt potrzebowali doświadczonego trenera. Takich ofert się nie odrzuca. Bajka. Dwa mistrzostwa w trzy lata. Mówiło się, że tak naprawdę tę mistrzowską drużynę zbudował Kempiński, a jedyną zasługą Nawala był fakt, że umiał tego nie zepsuć. Mimo wszystko pojawiły się głosy, że czas na reprezentację. Podobno dwa razy rozmawiał na ten temat z ówczesnym prezesem federacji. Można przypuszczać, że Nawal czuł wtedy, że najlepsze dopiero przed nim. Jakże się zawiódł. Ileż znamy takich trenerskich historii, kiedy los daje bolesny prztyczek. Reprezentacja trafiła w ręce kogoś innego, fortuna przestała Nawalowi sprzyjać. Przegrane w słabym stylu eliminacje Ligi Mistrzów, kilka

ligowych porażek, miejsce w środku tabeli, zwolnienie z klubu. Zaczął spadać w dół bez dna. Obejmował coraz słabsze drużyny. Nie potrafił odnieść żadnego sukcesu, nie potrafił porozumieć się z działaczami, piłkarzami. Potem wybuchła afera korupcyjna i okazało się, że Sokół kupił awans do pierwszej ligi. Trenerowi nie postawiono zarzutów, był czysty. W środowisku mówiło się o nim: „uczciwy, ale głupi”. – Trenerze, niech pan mi powie, jak to możliwe, że wtedy nie wygraliście z Newcastle? Mieliście ich na łopatkach. Chyba pięć razy oglądałem ten mecz i do dziś tego nie pojmuję – podpuszczał starego trenera Wolski. Oczy Świętego zabłysły. Wstał i podszedł do jednej z szafek. Oparł się o nią plecami i powiedział: – A widział pan spalonego, kiedy strzeliliśmy na dwa jeden? – No nie. – To ma pan! – Ale co? – Ja panu powiem co! – zaperzył się trener. – Nie mogliśmy tego wygrać, choćby skały srały! Rozumie pan? Nie mogliśmy! Taki był wtedy układ. Pierwszy mecz graliśmy u siebie. Wygrana jeden do zera. Euforia. Takiej drużyny nigdy wcześniej ani nigdy później nie miałem. – Nawet w… – Wiktor nie dokończył. – Nawet w Wiśle, jeśli o to chciał pan zapytać. – Nawal machnął ręką. – Witek wie, bo zna Wisłę, miałem go w składzie, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo Polski. I grał w eliminacjach Ligi Mistrzów. Ta Wisła… Odpaść z Arisem Saloniki to wstyd. Ale jak się nie wykorzystuje trzech setek, to… daj pan spokój. Ten idiota Masztalerz nie trafił z trzech metrów do pustej bramki. A pięć minut wcześniej był sam na sam z bramkarzem. I walnął w poprzeczkę. Powinno być trzy zero w pierwszym meczu, a nie zero zero. Zresztą…

Widać było, że Święty jest już myślami gdzie indziej. Ciałem był, owszem, w budynku klubowym Grabexu, ale jego duch unosił się nad stadionem Newcastle przeniesiony w czasie o niemal dwie dekady wstecz. – Sokół wyeliminował wtedy Inter, Anderlecht i Benficę. Graliśmy europejską piłkę. Gdy okazało się, że w półfinale przyjdzie nam się zmierzyć z Newcastle, powiedzieliśmy sobie: teraz albo nigdy. Mieliśmy takiego obrońcę, Kapucyniaka. Normalnie trzy szare komórki na metr kwadratowy. Taktyki nie był w stanie zapamiętać. A drewniany jak Pinokio. Za każdym razem, kiedy przyjmował piłkę przed szesnastką, drżałem, czy mu się od nogi nie odbije i nie trafi do napastnika naszych rywali. Ale miał jedną dobrą cechę, za którą kochali go wszyscy, z prezesem włącznie. Jakiś instynkt miał, nie wiem, urodził się z tym czy co… – Co takiego? – zaciekawił się Wiktor. – Jak się uwziął na jakiegoś zawodnika drużyny przeciwnej, to ten życia nie miał. Dosłownie. Jak cię Kapucyniak namierzył, to nie pograłeś. – Nawal się uśmiechnął. Wieczorek pokiwał głową i też się uśmiechnął. – Nie bardzo go pamiętam – rzucił Wolski. – A bo on się w oczy nie rzucał. Ale jak się przykleił do napastnika, to mogiła. I wszystko czysto, znaczy bezkartkowo. Tak potrafił kolesia zgnoić, że tamten jeszcze żółtą zaliczał, a Plasterek, bo taką miał ksywkę, nic. Nawet ostrzeżenia. Gryzł, kopał, ubliżał, za jaja łapał, ale w białych rękawiczkach. Wieczorek śmiał się głośno na wspomnienie Plasterka. – Usiedliśmy przed pierwszym meczem przy magnetowidzie, włączam mecz Newcastle i mówię mu tak: „Plasterek, kochany, słuchaj. Znasz tego Shearera z widzenia? Znasz? Jak nie, to się przypatrz. Ty go masz normalnie przywiązać sobie do dupy. On nie pierdnie, żebyś ty o tym nie wiedział. Jak ślinę przełknie, to masz to słyszeć, jak się podrapie po jajach, to tak jakby ciebie swędziało”.

Wiktor śmiał się razem z Wieczorkiem. – Taką mu gadkę strzeliłem, że ten Shearer nawet strzału nie oddał. W pierwszej połowie to chyba ze trzy razy w ogóle piłkę miał przy nodze. Ze łzami w oczach schodził do szatni na przerwę. A jak w drugiej połowie strzeliliśmy na jeden zero, to go zaraz trener zdjął z boiska, bo żółtko zarobił za dyskusje z sędzią. – Szkoda tego karnego… – Kuźwa, nie przypominaj mi pan! W siedemdziesiątej ósmej minucie Murzyn zagrał ręką i sędzia pokazał na wapno! Już widziałem dwa zero na tablicy świetlnej. – Nawal pokiwał głową. – Śni mi się ten karny po nocach. Miał strzelać Petrykiewicz, kapitan. Był wyznaczony i nie powinno być zmian. Ale Fąfara strzelił już w tym meczu i drugą chciał. To by była jego siódma bramka w tych pucharach. O zagranicy marzył. I Petrykiewicz mu pozwolił. Nie wiem, jakoś się dogadali. Zapłacił mu może albo zaproponował jakiś inny układ. Nie powinienem… A co tu rozpamiętywać. – Machnął ręką. – Poprzeczka, pamiętam – powiedział Wiktor. – No, ale po zwycięstwie jeden do zera i dobrej grze byliśmy pełni optymizmu. Chętni do walki o finał PZP. I wiedzieliśmy, że jest to w naszym zasięgu. Wyłączyć Shearera, uważnie w obronie, gra z kontry. Cokolwiek by mówić, Fąfara był szybki jak Ben Johnson. Objeżdżał obronę Interu, Anderlechtu, to i z Newcastle da radę. Tak myśleliśmy. – Prawie się udało. – Wyjazd do Newcastle. Jesteśmy jedną nogą w piłkarskim raju. O krok od finału. Piękny stadion, dziesiątki tysięcy kibiców. Atmosfera. Czuło się, że gramy o coś wielkiego. – Święty kontynuował swoją opowieść, cały spocony z emocji. – Im bliżej, tym mocniej się to czuło. Z Interem graliśmy na luzie, nie mieliśmy nic do stracenia. Chcieliśmy zagrać dwa dobre mecze, dać pokaz ładnej piłki. Z Anderlechtem to samo. Z Benficą czuliśmy, że i tak osiągnęliśmy życiowy sukces. Że nie musimy

wygrać, żeby przejść do historii. Graliśmy swoje. Ale Newcastle? Wtedy poczuliśmy prawdziwą presję. – Nogi z waty w szatni? – Tak, chłopaki robili pod siebie. – Nawal się uśmiechnął. – Wtedy w szatni, na godzinę przed tym wyjazdowym meczem, zobaczyłem, że drużyna się sypie. Że jest źle. Fąfara nie wychodził z kibla. Petrykiewicz obgryzł paznokcie do mięsa. Nie ma tragedii, pomyślałem sobie, trzeba działać. Dużo wcześniej wyszliśmy na rozgrzewkę. Z drugim trenerem wymyśliliśmy im taką gierkę, że kiedy wrócili do szatni, to dosłownie padali na podłogę. Byli skatowani. Zaryzykowałem, ale potrzebowali wstrząsu. Mówili, że po takiej rozgrzewce nie będą mieli siły grać. Że po co to? Zaczęli się kłócić, krzyczeć. Podburzałem ich, mówiłem, że są mięczakami. Nawet naszczułem jednego na drugiego. Wiktor wsłuchiwał się w każde słowo Nawala i uważnie go obserwował. – Zaczęli się szarpać, więc wpadliśmy między nich z drugim trenerem, żeby rozdzielić towarzystwo. Fąfara uderzył takiego młodego… tego… Świerszczyńskiego. Bo mu Świerszcz powiedział, że skoro rozgrzewka była za ciężka, to niech Fąfara wraca do domu wypłakać się mamusi. Wiktor się zaśmiał. – Fąfara miał narzeczoną. Mówię panu: takie bufory. – Nawal pokazał gestem. – Nazywaliśmy ją po cichu „mamusia”. Fąfara wiedział o tym przezwisku, ale dotąd nic nie mówił. Ale jak ten mu w szatni wyjechał z tą mamusią, to się zaczęło… jatka normalnie. Na pięści poszło. Wieczorek zarechotał. Ciekawe, który raz słyszy tę historię, pomyślał Wiktor. – Wtedy puściło. – Nawal uśmiechnął się do siebie. – Zeszło z nich powietrze. Trochę jeszcze pokrzyczałem, tak dla formalności. A potem, gdy wyszli do walki…

Wszyscy trzej pokiwali głowami. – Wspaniały mecz – wtrącił Wieczorek. – Walczyli jak lwy. Praktycznie do dziewięćdziesiątej minuty byli lepsi od Anglików. – No! A jak strzeliliśmy z kontry na jeden do zera, to kopary Angolom opadły. Na przerwę schodziliśmy jako zwycięzcy. Gra się układała. Jeszcze czterdzieści pięć minut i bramy raju, już uchylone, stałyby otworem. – Ale w piłce czterdzieści pięć minut to bardzo dużo. To cała wieczność – rzucił Wiktor ze znawstwem. – Raz jeden w całym tym dwumeczu Shearer urwał się Plasterkowi. Klasa zawodniczek ten Shearer. No i w sześćdziesiątej minucie zrobiło się jeden do jednego. Ale awans wciąż był nasz. Więc zaczęliśmy grać coraz ostrożniej i coraz wolniej. Przez te ostatnie pół godziny cierpieliśmy prawdziwe katusze. Ale nie byliśmy gorsi. Kapucyniak trzymał Shearera, Fąfara co raz urywał się skrzydłem, Petrykiewicz rządził w obronie. – Profesor – rzucił Wieczorek. – I te ostatnie dziesięć minut – dodał Wiktor. Nawal westchnął. Wzruszył ramionami, zamknął oczy i wyrecytował rolę, którą napisało mu życie: – Osiemdziesiąta druga minuta, szybka kontra, wrzutka z prawej strony. Fąfara wychodzi idealnie w tempo i wali pod poprzeczkę z pierwszej piłki. Cisza na stadionie. Cisza jak w grobie. Dwa jeden. Chłopaki cieszą się, ja skaczę. Już biegną do rogu, do grupki naszych kibiców. I nagle ten koszmarny dźwięk. Nienawidzę go. Ten pieprzony gwizdek! – Święty otworzył oczy. – Chłopaki stają, patrzą, jeden podbiegł do liniowego, sterczącego tam jak semafor z podniesioną chorągiewką. Petrykiewicz nie wytrzymał. Zaczął się drzeć na sędziego głównego. Chyba nawet go popchnął. Druga żółta. Patrzę na ławkę Anglików. Widzę te ich uśmieszki. – Posypaliście się wtedy? – zapytał Wiktor.

– Taa… – przyznał smutno Nawal. – Ciężko było grać w dziesiątkę te kilka minut. Kilkanaście, bo sędzia przedłużył mecz chyba o pięć. Tamci szybko strzelili drugiego gola. Jeszcze nie ochłonęliśmy po tej całej sytuacji, obrona nie ustawiła się porządnie, a tu dośrodkowanie, główka Shearera i zrobiło się dwa jeden dla Newcastle. – Ale to cały czas dawało wam awans. – Zgadza się. Mówię sobie, nie ma tragedii. Piłka w grze. Po chwili otrząsnęliśmy się i gramy swoje. Dziewięćdziesiąta minuta, a końca nie widać. Sędzia przedłuża i przedłuża. W dziewięćdziesiątej czwartej ten ich Murzyn… – Les Ferdinand. – Tak… wszedł w naszą obronę jak w masło. Jastrząb, nasz bramkarz, nie mógł nic zrobić. – Szkoda. – Mam swoją teorię – rzucił Nawal. – Tak? Jaką? – zapytał Wiktor. – Sędzia. Widział pan powtórki? Nie było mowy o spalonym. – Błędy się zdarzają. – Coś długo czekał z tym gwizdkiem. Chwilę pomilczeli, jakby oddając cześć tamtym wydarzeniom, gdzie znowu Polaków oszukali. Wiktor postanowił wreszcie zmienić temat. – Jakie plany na ten sezon? – zapytał, chcąc wyrwać wszystkich ze wspomnień. Trenerzy spojrzeli po sobie i prawie jednocześnie westchnęli. – No więc dostaliśmy tę drugą szansę – powiedział Nawal. – Prezes uznał, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby awansować do Ekstraligi. Od strony szkoleniowej nie ma się do czego przyczepić. Władze klubu, to znaczy prezes i właściciel, pan Grabek, sami stwierdzili, że zaprzepaszczenie awansu w ostatniej

kolejce to wina zawodników – dodał Wieczorek. – Gratuluję, to znaczy… – Wiktor się zawahał. – Chciałem powiedzieć, że to chyba dla panów dobrze. – A to się jeszcze okaże – sapnął Nawal i spojrzał wymownie na Wieczorka. O co chodzi? – pomyślał Wiktor. Jeżeli między tymi dwoma jest chemia, to raczej taka spod znaku cyjanku. – Co pan przez to rozumie? – zapytał Nawala. – Na koniec rundy jesiennej mamy być liderem. Jeśli nie, to z nami koniec. W dodatku stracimy część należnego nam wynagrodzenia za zeszły sezon. – I zgodziliście się na to? – drążył Wiktor, patrząc uważnie na Wieczorka. Ten odwrócił wzrok. – Tak. Ale jeszcze nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy – odparł z uśmieszkiem Nawal. – Zawsze byłem w życiu walczakiem. A co mi tam. Raz się żyje. Chcę tego awansu. Dla klubu, dla zawodników, dla… siebie. I wierzę, że się uda. W zeszłym sezonie cały czas byliśmy w czubie tabeli. – Szkoda, że nie na pierwszym miejscu. Nie byłoby baraży – mruknął Wieczorek. Spojrzeli na siebie. – Ale nic się nie dało zrobić. Niech pan nam wierzy – dodał po chwili pierwszy trener. – Naprawiliśmy błędy i do nowego sezonu jesteśmy przygotowani jeszcze lepiej. – Moloki był błędem? – zapytał twardo Wolski. – Tego nie powiedziałem – zająknął się Nawal. – To nie tak, źle mnie pan zrozumiał. – Odejście Krisa i śmierć Molokiego ma wam wyjść na dobre? – strzelał dalej Wolski. Przed oczami miał nagłówki gazet, które przesłała mu Lena: „Konflikt w Grabexie”, „Awans pod znakiem zapytania. Kapitan nie może dogadać się z Mooketsim”,

„Nadchodzi młodość. Zmiana warty w Grabexie?”. Nawal wyglądał na wzburzonego, ale mówił spokojnym głosem: – Pan posłucha. Nie wiem, co panu naopowiadali i kto naopowiadał. Ale w drużynie musi czasem iskrzyć. Żeby była atmosfera, to nawet jak jeden drugiemu da po mordzie, to na koniec wyjdzie na dobre. – Komu? Temu, co dostał, czy temu, co…? – Panie Wiktorze – wszedł mu w słowo Nawal. – Drużyna to żywy organizm. Dwadzieścia pięć jednostek, osobowości, charakterów. Każdy inny. Jeden jest pewny siebie, jeden jest gwiazdą, ktoś inny gra rolę drugoplanową. Są młodzi i starzy. Jest lider, jego prawa ręka i tak dalej… Nad tym trzeba zapanować, złość zamienić w ducha drużyny, a konflikty w chęć wyżycia się na boisku, w chęć wygrywania. – Ale to nie znaczy, że ktoś kogoś zabije. Konflikt zawsze zostaje w szatni – dodał Wieczorek. Zawsze? – zastanowił się w duchu Wiktor i zapytał: – Czy śmierć Molokiego poprawi sytuację w drużynie? – Nawet jeśli tak, to nie można w ten sposób stawiać sprawy – powiedział Nawal. – Żadna śmierć nie jest dobra. – Z tego, co pamiętam, pierwszy raz zdarza się coś takiego, że zagraniczny piłkarz zostaje zabity. I do tego w tak bestialski sposób. To dla wszystkich trudna sytuacja. Nie potrafimy pogodzić się z tą stratą. – Wieczorek zamilkł na chwilę. – A poza tym… Moloki był bardzo ważną częścią drużyny. Wiązałem… wiązaliśmy z nim wielkie… – Ale nie ma ludzi niezastąpionych – przerwał mu Nawal. – Oczywiście, to straszna tragedia. Dla klubu, dla nas, jednak… proszę mnie źle nie zrozumieć, musimy iść dalej. Musimy to rozpatrywać w kategoriach sportowych. – To znaczy? – Wiktor nie spuszczał wzroku z pierwszego trenera.

– Chodzi mi o to – zaczął Nawal – że bardzo żałuję go jako człowieka. Bardzo! Naprawdę! I właśnie nawiązując do tego, co powiedział trener Wieczorek, należy to rozpatrywać jako stratę człowieka. To znaczy w kategoriach czysto ludzkich. Nie mieszajmy do tego piłki. Tak! Spójrzmy na aspekt ludzki. A co z aspektem ludzkim Wieczorka? Wiktor przeniósł spojrzenie na drugiego trenera. Ten człowiek cierpiał. Ale dlaczego? Ponieważ jest drugim, a nie pierwszym trenerem? Z powodu śmierci Molokiego? Z powodu głupoty swojego szefa? Z powodu rozwolnienia? – Domyślam się, że chce mi pan powiedzieć – Wiktor ponownie popatrzył w błyszczące oczy Nawala – że straciliście człowieka, ale nie straciliście zawodnika. Tak mam to rozumieć? – Trafił pan niemal w sedno. Zawodnika można wymienić. Na kogoś gorszego albo na kogoś lepszego. A człowieka… no rozumie pan? – To znaczy, że z czysto sportowego punktu widzenia nie jest panu przykro, że Moloki nie żyje? – zapytał Wolski. – Mówię, co myślę, taki już jestem, choć czasem mi to w życiu nie pomagało. Panie Wiktorze, to nie znaczy, że nie jest mi przykro, że Moloki nie żyje. Ale nie będę w nieskończoność rozpaczał nad tym, że mam jednego zawodnika mniej. Wiktor wstał i pokiwał głową. – Rozumiem. Dziękuję panom za rozmowę. – Jakby coś trzeba było jeszcze… – powiedział trener Nawal, ściskając rękę Wiktora. – To się odezwę – dokończył za niego Wolski. 2 Lena czekała w kawiarni Bliklego na Nowym Świecie. Kończyła pączka. Obok filiżanki z kawą, na talerzyku czekał drugi. Kiedy Wiktor odsunął sobie krzesło i usiadł, wymownie spojrzała na zegarek. Duży męski G. Gerlach, model RWD-6, z czarnym

cyferblatem, na czarnym pasku. Pasował do niej, lubiła ryzyko. Zaprojektowany w hołdzie dla załogi Żwirko i Wigura, która w 1932 zwyciężyła w Międzynarodowych Zawodach Samolotów Turystycznych w Berlinie. Niespełna miesiąc później polscy lotnicy rozbili się swoim RWD-6, ponosząc śmierć. – Druga dwadzieścia! Przestaniesz się kiedyś spóźniać, czy to twoja genetyczna wada? – Zagadałem się z tymi… A wiesz jak trudno dojechać z Zielonki. – Jakieś konkrety? – No wiesz, najpierw wpadłem w korek na trasie… – Nie o to pytam. – Lena szturchnęła go w ramię. – Wiem, po prostu chciałem cię trochę wkurzyć. – Nie udało ci się – odparła z ustami pełnymi ciasta. – Chcesz pączka? Czy mam zjeść drugiego? – Zjedz na zdrowie. – A czy wy tam w tej policji to nie jedliście w kółko pączków? – rzuciła z przekąsem. – To nie Nowy York – odciął się Wiktor. – Żałujesz? – Nie. Dlaczego? Dziennikarze są tam tak samo upierdliwi jak tutaj. – To był przytyk? – Komplement. Napiła się kawy, ugryzła kawałek drugiego pączka i resztę odłożyła na talerzyk. – Dziwna para, ten Nawal i Wieczorek – zaczął Wiktor. – Wyczuwam jakiś konflikt między nimi. W ogóle ten Nawal to chyba lubi, jak mu w drużynie wrze. – Pytałeś o mecz z Newcastle w dziewięćdziesiątym siódmym?

– Tak, sam się rozkręcił. Przyznał, że w szatni w przerwie był kocioł. Ktoś komuś przywalił. Potem bronił teorii, że dobrze, jak w drużynie są konflikty, bo dzięki temu osiąga się sukcesy. – Taa. Wystarczy popatrzeć na reprezentację Francji na mistrzostwach świata w dwa tysiące dziesiątym. Działa fantastycznie. – Może Nawalowi jakoś udawało się to ogarniać? – Gówno ogarniał – warknęła Lena, żując kolejny kawałek pączka. – Sokół za jego kadencji właściwie sam grał. Pokupowali takich zawodników, że nawet cieć z mojego podwórka zrobiłby z nimi wynik. Nigdy nie wierzyłam w jego, nazwijmy to, talent trenerski. A zresztą, przecież po latach wyszło, ile meczów kupili. – Ale zdobył dwa razy mistrzostwo z Wisłą. – Naiwny jesteś. On zdobył? Tam mieli wtedy taki sztab, że Nawal był tylko figurantem. Odwalali za niego całą robotę. A poza tym przyszedł na gotowe. Daj spokój. Jego styl trenerski to skłócić wszystkich, niech se chłopaki dadzą po mordzie, a jak im adrenalina i testosteron skoczą, to i przeciwników pogonią. – Przesadzasz. Nie lubisz go? Za co? – Nie o to chodzi. Każda drużyna, z którą odniósł, nazwijmy to, sukces, grała mu sama. Jedyną jego umiejętnością było to, że wiedział, kiedy stać z boku i nie wpieprzać im się za bardzo do gry. – Czyli coś jednak potrafi. Lena spojrzała na niego wymownie. – Chcesz gryza? Bo może ty z głodu takie bzdury opowiadasz? Pokręcił głową, a jego wzrok zatrzymał się na pustym krześle obok. No, niezupełnie pustym. Zajmował go błyszczący kask rowerowy firmy Giro. – Twój? – Nie, kelnera! Jasne, że mój, a co? – Nie wiedziałem, że jeździsz na rowerze.

– Zawsze, gdy się wybieram na wyżerkę, a spotkanie u Bliklego tak właśnie nazywam, biorę rower. Spalam to, co zjem, i dlatego mam taką boską figurę – rzuciła z ironią w głosie. – Co w tym takiego dziwnego? – Nie wiem. Jakoś rower mi do ciebie nie pasuje. – Uważasz, że bianchi Pantaniego z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego, na którym Pirat wygrał Giro d’Italia i Tour de France nie pasuje do mnie? – wypaliła oburzona. – Co ty wiesz o rowerach? – Nic. Nie muszę nic wiedzieć, dopóki jakiś rowerzysta nie zamorduje kogoś albo sam nie zostanie zamordowany. Poznałem tajniki tenisa, odsłoniłbym i kulisy kolarstwa. – Guzik byś odsłonił – fuknęła, wyraźnie rozdrażniona. Wiktor nie znał jej od tej strony. Ten romans trwał za krótko, żeby poznać wszystkie sekrety Leny. Trudno, było minęło. Pewnie jeszcze nie raz go zaskoczy. – Oryginał? – Co? – Ten rower Pantaniego. – Bianchi Mega Pro XL Reparto Corse? Przestań, laiku. Oryginał kosztowałby kilkanaście tysięcy euro. – Spuściła wzrok. – Replika. Ale bardzo wierna. Wiktor uśmiechnął się do siebie i zmienił temat. – Wiesz, coś mi nie gra w sprawie tego Molokiego. Ci trenerzy… Muszę pogadać z każdym z nich w cztery oczy, szczególnie z Wieczorkiem. – Wreszcie powiedziałeś coś sensownego. – Dobrze byłoby ustalić, co robili w dniu morderstwa. – Uwierzyłbyś im na słowo? – Nigdy. Ale mam swoje sposoby, żeby to sprawdzić. A ty tak cały dzień objadasz się pączkami?

– Tak. Tyle że w przerwie między pięćdziesiątym a pięćdziesiątym pierwszym zdobyłam, jak prosiłeś przez telefon, namiar na Marka Świerszczyńskiego, który dostał w gębę od Fąfary. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Później wyjechał do Belgii. Grał w kilku klubach. Dwa lata temu zakończył karierę. Według mnie to bez sensu tak grzebać w przeszłości. Ale – machnęła ręką – na początek można spróbować. Mieszka w Podkowie Leśnej. Z bodajże trzecią żoną. – To pojedź do niego kolejką WKD. Albo Bianchi Mega Pro XL Repuerto Corse. Zrobisz wywiad. – Wiktor zabrał jej resztkę pączka i połknął niemal bez gryzienia. – Co tak siedzisz? – Po pierwsze, to Reparto Corse. A po drugie, kto mi zapłaci za wywiad? – InfoPL.TV. – A ty co, nowym prezesem jesteś? – Jako szef działu śledczego masz chyba wolną rękę? – Od kiedy ty mi na ręce patrzysz? Wiktor dopił jej kawę i wstał. – Nie będę ci przeszkadzał w pracy. Na razie. Aha, te pączki to – wskazał na pusty talerzyk – nazwijmy to, przerost formy nad treścią. Nie spotykajmy się tu więcej. 3 Siedzieli w knajpie, w której kiedyś, kiedy jeszcze pracowali razem w stołecznej, bywali często na zakrapianych kolacjach. Little Georgia, bo taką nawę nosił ten gruziński lokal jakby żywcem przeniesiony spod Kaukazu, prowadził znajomy Wiktora, Gruzin Giorgi. Tego wieczoru Wiktor zajadał się tradycyjną fasolówką lobio. Marek i Aga wchłonęli charczo, ostrą zupę z wołowiny. Później były chinkali, czyli sakiewki z mielonym mięsem, tolma – gołąbki w liściach winogron oraz ulubione danie Wiktora, czanachi z jagnięciny. Tutaj przygotowywano je według starej receptury,

którą Giorgi przywiózł do Polski z rodzinnej wioski w Górach Trialeckich. Na stole stały dwie puste butelki po mukuzani. W kieliszkach chlupotały resztki czerwonego wina. – Nie mogę w to uwierzyć – rzucił Marek i odstawił kieliszek. – Dlaczego nie chcą z powrotem najlepszego naczelnika. Ba, najlepszego gliny w historii Komendy Stołecznej. To są jakieś jaja. W jakim kraju my żyjemy? – Daj spokój – obruszyła się Aga. – Widzisz, kogo mianowali na miejsce Morawca. Nowy komendant obstawia się swoimi. Banda kretynów i dupolizów. Całymi dniami pierdzą w stołki i grają w sapera na pecetach, które ledwo umieją obsługiwać. Ulubione zajęcie to lizanie dupy Schmidta. Aż dziwne, że nikt się jeszcze od tego weneryka niczym nie zaraził. – Skąd wiesz, może ktoś już się czymś zaraził? – Marek się zaśmiał. – Przestańcie. O czym wy gadacie? Odszedłem na własną prośbę. Jeżeli mam mieć do kogoś pretensje, to chyba tylko do siebie – burknął Wiktor. – Najlepszy gliniarz w tym mieście… – zaczęła Aga. – W tym kraju! – dodał Marek. – Wraca z Europolu do pracy w polskiej policji, a tu taka porażka – kontynuowała policjantka. Wiktor nie miał pewności: żartują czy mówią serio? Uśmiechnął się na wszelki wypadek. Marek mało wypił tego wieczoru, dziwne jak na niego. Spina się pewnie, bo przecież za trzy, cztery tygodnie poród. W sumie to mu się nie dziwię, westchnął w duchu. Młodzi, całe życie przed nimi. Popatrzył na rozbawione twarze dawnych podkomendnych. Nareszcie w domu. Ich towarzystwo plus butelka porządnego wina i już czuł się lepiej. – Wiecie, że to nie jest takie proste. Przecież nikt nie przypuszczał, że wrócę po kilkunastu miesiącach do Polski. Nikt nie przypuszczał, że w ogóle wrócę. Nawet ja sam.

– No i na pewno nie pan komendant Schmidt – parsknęła Aga. – Nasz nowy pan. Geniusz, strateg i filozof w jednym! – dorzucił do pieca Marek. – Wiktor! Wydział do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw cię potrzebuje. Ojczyzna cię potrzebuje. Obywatele… Wyglądało na to, że mimo ironii byli naprawdę oburzeni całą tą sprawą. – Słuchajcie. Fakty są takie: podjąłem decyzję, że odchodzę z Europolu i wracam do kraju, mając pełną świadomość, że moje miejsce jest zajęte. Przecież nie mogłem oczekiwać, że dla mnie przeniosą nowego naczelnika na posterunek w Puńsku, z całym szacunkiem dla Puńska. – A powinni. – Ale to, że w ogóle nie ma dla mnie miejsca w stołecznej, to… – Boli – dokończyła Aga. – Wrócę za jakiś czas. Jednak nie tak szybko, jak wszyscy byśmy chcieli. I nie róbcie żadnych głupstw. – Ale… – To jest rozkaz! – Wiktor się zaśmiał. – Macie tam na mnie czekać, jasne? Zrozumiałaś, Ruda? Dopili wino i zamówili jeszcze jedną butelkę. – Jaki masz teraz plan na życie? – zapytała Aga. – Wracam do boksu – odparł z powagą Wiktor. Trochę to idiotyczne, pomyślał, ale może uwierzą. – Co? – zdziwiła się Ruda. – Serio? Super! – zawołał Marek. – PlayStation? Marek i Aga popatrzyli na siebie. – Ale co to właściwie znaczy, że wracasz do boksu? – Aga zareagowała ze szczerym niepokojem.

– Przeszedłem na zawodowstwo. – Oszalałeś?! – Dziewczyna aż krzyknęła. – W twoim wieku takie numery? Chcesz się wykończyć? – Za jakieś dwa, góra trzy miesiące będę miał pierwszą zawodową walkę. – Ale bomba! Jeżeli szukasz sekundanta, to już masz! Będę w twoim narożniku – entuzjazmował się Marek. – Zawodową? Jak to? – Aga patrzyła na Wiktora z narastającym zdziwieniem. – Pokażą cię w telewizji? – zapytał Marek, którego ekscytacja rosła z sekundy na sekundę. Uwierzył? – Wiesz już, z kim będziesz walczył? – Czy ty na głowę upadłeś? – warknęła Aga. – Przestań się wygłupiać. Wkręcasz nas? – Spokojnie, to niegroźne. – Niegroźne? Wiktorku, przepraszam, czy to będą jakieś zawody dla emerytów? Sportowy Uniwersytet Trzeciego Wieku, tak? – Normalna zawodowa walka. Na gali w… – zawahał się – w Radomiu. Mój trener prowadzi rozmowy z tym… – Z kim? – To gość, który organizuje przeciwników z Europy. Mówisz, kogo mniej więcej chcesz, i on ci to załatwia. Na początek pewnie jakiś Białorusin ze słabym rankingiem. – A ile będzie miał lat? Ten Białorusin? – dopytywała się Aga. – Nie wiem. Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Na pewno nie więcej niż trzydzieści. – O Boże – szepnęła Aga. – Ty mnie chyba nie doceniasz? Kelner przyniósł butelkę wina i postawił przed nimi. Aga

popatrzyła na Marka. – Wkręca nas, nie? – No – odburknął Marek. – A co, mam zbierać znaczki czy założyć zespół jazzowy? Mogę grać na grzebieniu – rzucił ironicznie Wiktor i spojrzał jej w oczy. – Chodzi mi o to, że najwyższy czas zacząć żyć po swojemu. Boks to jedna z opcji. – Po swojemu? – zapytała Aga. – Wszystko, co robiłem przez ostatnie kilkanaście lat, było… – Wiktor szukał właściwego słowa. – W ogóle chyba wszystko w życiu robiłem jakby wbrew sobie. I ten cały wyjazd do Hagi, do tego Europolu. Od śmierci mojej żony i dzieci żyję w jakiejś matni. To już dziewięć lat. Najpierw, zanim zginęli, szukałem zabójców ojca. Chcę wreszcie żyć inaczej. Jestem już zmęczony tym ciągłym ściganiem duchów. – Zamordowano ci ojca? – wyszeptała Aga. – Przepraszam, nie wiedziałam. Wiktor przytaknął i popatrzył na pusty kieliszek. Po chwili Marek dolał wszystkim wina. Oboje z Agą spoglądali na byłego szefa w milczeniu, jakby czekając na dalszy ciąg opowieści. – Powiem wam kilka rzeczy, których o mnie nie wiedzieliście. Od wstąpienia do policji robiłem wszystko, co się dało, by wyjaśnić sprawę tej zbrodni. Mój ojciec zginął czternastego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. Dziesięć miesięcy po wyborach czerwcowych. Tak go przywitała nowa Polska. Został zamordowany. Winnych nie znaleziono, śledztwo zamknięto, akta zniknęły. Koniec komuny, palenie teczek i te sprawy… – zawiesił głos. – W tym bałaganie zaginęły dokumenty mojej… to znaczy sprawy mojego ojca. – Koszmar. Współczuję ci – szepnęła Aga. – Chcieliście wiedzieć, dlaczego wstąpiłem do policji? To już wiecie.

Z głośników sączyła się gruzińska muzyka, patrzyli na niego w napięciu. – Ojciec zginął, kiedy byłem w klasie maturalnej. – Uśmiechnął się smutno. – Ciężko było, ale maturę zdałem. I dostałem się na historię sztuki. Tak jak ojciec… Marzyłem o filologii angielskiej, a ta historia sztuki… zrobiłem to chyba dla niego. Nie planowałem tego. Trochę wbrew sobie poszedłem na egzaminy. Zdałem, i co dziwniejsze, skończyłem ten kierunek. – A filologia? – Po roku dostałem się też na filologię. Robiłem dwa kierunki. Kiedy skończyłem historię, dotarło do mnie, że muszę wyjaśnić sprawę ojca. I podjąłem kolejną irracjonalną decyzję. Rzuciłem filologię, kiedy zostało mi niewiele do końca. Wstąpiłem do policji. Osiemnaście lat minęło jak z bata strzelił. – A co z zabójcą twojego taty? – zapytała Aga. – Trafiłeś na jakiś trop? – Kiedy wydawało mi się, że jestem już blisko, zginęła moja rodzina. W wypadku, to wiecie. Zresztą, o tym chyba wszyscy wiedzą. – Tak – potwierdziła. Marek pokiwał milcząco głową. – Wtedy rzuciłem wszystko w cholerę. To znaczy całe życie poza pracą. Została mi tylko… praca. Starałem się zapomnieć o śledztwie w sprawie ojca, o tym, że kiedyś miałem inne plany, inne życie. Każdej niedzieli przez osiem lat spotykałem się z nimi na cmentarzu. To był mój powrót do życia. Ta godzina przy grobie najbliższych. A potem… znowu powrót do pracy. – Wiktor, przykro mi, gdybym mógł coś dla ciebie zrobić – zaczął Marek. – Spoko. Dzięki. Mówię wam o tym, bo… – urwał i zmienił temat: – Napijemy się? I będziemy niedługo spadać, co? Zamoczyli usta w czerwonym winie. Wiktor uśmiechnął się

smutno. Marek chrząknął. – Przepraszam was na chwilę, muszę zadzwonić do Sylwii. Wiecie… – nie dokończył. – Tak wiemy. – Aga się uśmiechnęła. – Macie poród za trzy tygodnie. Leć, dzwoń. Może już się zaczęło. Kiedy zostali sami przy stoliku, Aga przysunęła się do Wiktora. Poczuł zapach perfum, którymi się skropiła. Chanel coś tam. Długie rude włosy opadały jej na ramiona. Wyglądała ponętnie w białej obcisłej koszuli, rozpiętej pod szyją. O jeden guzik za daleko. Zielone oczy, zielone kolczyki. Zawsze byli tylko, a raczej „aż”, przyjaciółmi. Ale to nie znaczy, że nie widział w niej kobiety, w dodatku takiej, która może się podobać mężczyznom. – Czy potrzebujesz ode mnie jakiejś pomocy? – zapytała. – Dostęp do akt, do archiwum? – Dzięki. – Uśmiechnął się do niej ciepło. – Pewnie się przyda. – Będę twoimi oczami i uszami – szepnęła. – Jeżeli chcesz, zaangażujemy się z Markiem w sprawę twojego ojca. – Spoko. Dam znać, jakby co. – A nie jesteś ciekaw, czego dowiedziałam się na temat mieszkania? – zdziwiła się Aga. – Jakiego mieszkania? – W twojej kamienicy. Tego nad tobą! Co ty, nie pamiętasz? Przed wyjazdem do Europolu poprosiłeś mnie, żebym sprawdziła, do kogo należy. Dziwne opuszczone mieszanie pełne starych gratów, piętro wyżej. – O Boże! – Wiktor klepnął się w czoło, doskonale udając pierwsze objawy sklerozy. – Przepraszam. Kompletnie wyleciało mi to z głowy. Spojrzała na niego jakoś dziwnie. – Nie pij już.

– Dobra. – Odsunął od siebie kieliszek – No i co z tym mieszkaniem? – Należy do Ambasady Rosji. – Co? – Wiktor niemal krzyknął. – Od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku pozostaje do dyspozycji ambasady. Najpierw ZSRR, a teraz Rosji. Wiktor pokręcił głową. – Niesamowite – mruknął. – Przez ponad trzydzieści lat mieszkało nad nami KGB? – Na to wygląda. Nie dotarłam do listy lokatorów tego lokum. Niestety, jestem na to za krótka. Choć, nie powiem, że nie próbowałam. Spojrzała na Wolskiego pytająco. – Myślisz, że to może mieć związek ze śmiercią twojego ojca? – Może… może… Kiedy Marek wrócił do stolika, Wiktor był już myślami gdzie indziej. Czy teraz powinien wrócić do sprawy? Czy przeszłość da mu kiedyś święty spokój? Święty spokój! 4 Dochodziła dziesiąta. Słońce już zaszło, ale zmrok jeszcze nie zapadł. To ta chwila, kiedy dzień jest zawieszony na kilkanaście minut w czyśćcu, zanim ostatecznie zstąpi w krainę cienia. Wyszli z knajpy i szli powoli aleją Wojska Polskiego, w kierunku placu Inwalidów. Po lewej stronie mieli pomnik I Dywizji Pancernej. Nie zwrócili uwagi, kiedy minął ich jakiś samochód. Leniwy wieczór chylił się ku końcowi. Szumiało im w głowach. Aga zaśmiała się głośno, gdy Wiktor skończył opowiadać jakiś stary, ale dobry dowcip o policjantach. Miękkim gestem dłoni odrzuciła włosy do tyłu. Czuł się prawie szczęśliwy. Znowu wśród przyjaciół, w ukochanej Warszawie. – O kurde – zaklął Marek, bo kiedy wyciągał rękę z kieszeni, na

chodnik wypadała mu komórka. Zatrzymał się i schylił po telefon. Przez chwilę przyglądał mu się i czyścił porysowaną szybkę. Aga i Wiktor wyszli zza rogu na plac Inwalidów i skręcili w prawo, w kierunku ulicy Czarneckiego. Zostawili Marka kilkanaście kroków z tyłu. Wtedy się zaczęło. Huk przeszył powietrze, a nad ich głowami rozprysnął się tynk. Ścianę przeorała seria z kałasznikowa. Wiktor odruchowo rzucił się na ziemię, pociągając za sobą Agę. Kilka sekund później druga seria przedarła się przez ciszę wieczoru. Pociski świstały obok nich, roztrzaskując się na chodniku, na ścianie, na… Zza ich pleców poleciały w kierunku napastnika kule z glocka. Marek wychylił się zza rogu i walił jak do tarczy. Stojący trzydzieści metrów od nich napastnik zachwiał się i upadł. Z drugiej strony ulicy, zza jakiegoś auta, poleciała kolejna seria. Dwa metry dalej stał zaparkowany garbus. Stara dobra blacha, przeszło Wiktorowi przez myśl. – Tam! – krzyknął do Agi. Przeturlał się i po chwili chronił go pancerz volkswagena. Wytrzymał drugą wojnę światową, wytrzyma i to, pomyślał. Tymczasem Marek schylił się i podbiegł do Agi. Drugi z napastników dziurawił właśnie karoserię niemieckiego pojazdu. Dopiero teraz Wiktor popatrzył na Rudą. Był pewien, że jest obok niego. Te kilka sekund wydawały się wiecznością. Pierwsza seria, potem druga… Ale nie. Agi nie było obok niego, leżała bez ruchu na chodniku. Marek zaczął ciągnąć dziewczynę w kierunku garbusa. Kiedy przytaszczył ją i ukląkł obok Wiktora, ten krzyknął: – Nie mam broni! Marek szybko przeszukał torbę Agi i wyjął jej służbowego glocka. – Masz. – Rzucił Wiktorowi pistolet. – Strzelaj do niego, ja zadzwonię po wsparcie. Kolejna seria potrzaskała żoliborski chodnik. Gdy Marek dzwonił, Wiktor przesunął się na tył samochodu. Ostrożnie wyjrzał

zza zderzaka. Doskonale widział napastnika, który klęczał obok jednego z zaparkowanych w rządku samochodów po drugiej stronie ulicy. Trzymał kałasznikowa wycelowanego w maskę garbusa. Mógłbym przebiec ulicę w dwie sekundy, pomyślał. Ale co z Agą? Schował się i spojrzał na Marka. – Co z nią? – Źle. Dostała w pierś, chyba płuca, mocno krwawi. – Fuck! – Zaraz będą. Marek trzymał na rękach nieprzytomną Agę. – Nie przetrzymamy tu do ich przyjazdu – rzucił Wiktor. – Ma nas jak na widelcu. – Wiem! – Połóż ją i zacznij do niego walić. Wyskoczę z tyłu samochodu i przebiegnę ulicę. – To szaleństwo! – Nie mamy wyjścia. Musimy jej jak najszybciej pomóc, bo się wykrwawi. – Wpakuje w ciebie całą serię i… Ręce Marka drżały. Chłopak zbladł i zupełnie wytrzeźwiał w ciągu tych kilku minut strzelaniny. Wiktor dostrzegł w jego oczach przerażenie. – Przestań! Strzelaj. O mnie się nie martw. Nie mamy czasu. Teraz! Marek przylgnął do przedniego koła garbusa, wystawił broń nad maskę i zaczął strzelać na oślep, próbując na wyczucie skierować pistolet tam, skąd poszła ostatnia seria. W tym momencie Wiktor wyskoczył zza tylnego zderzaka. Zrobił trzy kroki, strzelił dwa razy w kierunku napastnika i dał nura między samochody. Tamten nie zdążył nawet zareagować. Teraz cię mamy!

– Idę po niego! – krzyknął do Marka. – Dobra, bierzemy go z dwóch stron – odpowiedział policjant. Strzały z kałasznikowa ucichły. Wiktor ocenił, że od napastnika dzieli go osiem aut. Zaczął sunąć ostrożnie za samochodami w jego kierunku. Cisza. Najpierw przeskoczył do skody, potem do opla. Po chwili był już przy fiacie brava. Cisza. Ford mondeo. Jeszcze cztery. Gdy przemykał do kolejnego, zobaczył, jak tamten ucieka. Złożył się do strzału i nacisnął spust. Sekundę za późno. Napastnik przebiegł kilkanaście metrów i wpadł do sklepu. Wiktor zaklął pod nosem. Usłyszał syrenę karetki. Może jest trzeci napastnik, przeszło mu przez głowę. Nie. Nie ma. Schował glocka za pasek i pobiegł do Agi i Marka. – Co jest? – Marek spojrzał na niego zdziwiony. – Uciekł. Tylko że niezbyt daleko. Schował się w Żabce – powiedział, ruchem głowy wskazując sklep. – O Boże – jęknął Marek. – Taa. Nie wygląda to dobrze. Oby było tam jak najmniej ludzi. – Boże święty. – Marek zamknął oczy. – Wariat z kałachem. A ten drugi? Zabiłem go? – Ej! Stary! Weź się w garść. Wiktor mocno klepnął chłopaka w ramię i ukląkł koło Rudej. – Trzymaj się dziewczyno, słyszysz! Trzymaj się, wyjdziesz z tego. Ruda, to rozkaz! – krzyknął. Popatrzył na Marka, który trzymał głowę dziewczyny na kolanach, a z oczu ciekły mu łzy. – Będzie dobrze, słyszysz? Aga! Pocałował ją w czoło i zwrócił się do Marka: – Zajmij się nią, gdy przyjadą i… – Spojrzał w kierunku sklepu. – Daj mi swojego glocka i magazynek. – Co? – zapytał nieprzytomnie Marek

– No dawaj, idę tam. Nie ma czasu do stracenia. – Dokąd, Wiktor, dokąd się wybierasz? – Po tego skurwysyna, który zniszczył jej tę seksowną koszulę. Dawaj! Marek podał mu glocka. Wiktor szybko przeładował. – Trzymaj się, widzimy się za godzinę przy jej łóżku na Szaserów. Czy gdzie tam ją zabiorą. Syreny wyły coraz bliżej. Wiktor wolnym krokiem zbliżył się do sklepu. Po drodze minął drugiego napastnika. Leżał bezwładnie na chodniku, w kałuży krwi. Nie żył. Wysokie, dwuipółmetrowe szyby i drzwi sklepu pomalowane były na zielono. Nie dało się przez nie zobaczyć, co jest w środku. Źle. Trzeba działać, zanim przyjadą antyterroryści, pomyślał. Bo będzie jatka. Stanął jakieś dwanaście kroków od kamienicy, w której mieścił się spożywczak. Wycelował pistolety w górę szyb i strzelił kilka razy. Szkło posypało się jak skruszony lód z zamrażarki, ukazując wnętrze sklepu. Wolski schował jeden pistolet z tyłu, wsuwając go za pasek spodni, drugi trzymał w ręce. Podczas strzelaniny zmrok zdążył już okryć świat. Oświetlona Żabka wyglądała teraz jak scena, a Wiktor jak widz stojący w ciemnościach. Zabójca mógł widzieć tylko jego zarys. Było gorzej, niż mógł przypuszczać. W rogu siedziały cztery osoby, skulone i wciśnięte w siebie. Dwóch młodych chłopaków i kobieta kurczowo przyciskająca do piersi dwunastoletnią dziewczynkę. Nad nimi stał zabójca. W lewej ręce trzymał kałasznikowa wycelowanego w ludzi. W prawej miał magnum skierowane w stronę Wiktora. A gdzie sprzedawca, przeszło Wiktorowi przez głowę. – Chcesz mnie, to ich puść! – krzyknął. – Pierdol się.

– To czego chcesz? – Ciebie mam już gdzieś. Chcę samochód. Vana, zatankowanego na ful. Mam zakładników. – A może jeszcze dorzucić do tego worek kasy, co?! – wrzasnął Wiktor, robiąc dwa kroki do przodu. – Stój tam, gdzie jesteś. – Bo co? – Wolski o kolejny krok zbliżył się do kamienicy. – Bo ich załatwię! – Gdzie sprzedawca? – Za kasą, nic mu nie jest. Dostał kolbą w łeb. Ale zaraz może być tutaj naprawdę gorąco! – Lepiej dogadaj się ze mną, bo jak przyjedzie policja i antyterroryści, nie pójdzie ci tak łatwo. Kolejne dwa kroki. – Stój, mówię! – Za pięć minut będzie tu kilkudziesięciu gliniarzy. Gadasz ze mną czy z nimi? Jeszcze jeden krok. – A ty mi załatwisz samochód? – Tak. Weź mój i spadaj stąd. Wiktor dostrzegł kątem oka karetkę. Po chwili podjechały cztery radiowozy. – Widzisz, już są pierwsze psy. Napastnik rozejrzał się nerwowo. – Odkładam pistolet! – krzyknął do niego Wiktor. Upuścił glocka na chodnik. – Zdejmuję marynarkę. Powoli zdjął marynarkę. – Wyjmuję kluczyki i rzucam ci, okej?

Napastnik patrzył na Wiktora, ale co chwilę zerkał na to, co działo się wokół. Pielęgniarze położyli Agę na noszach i przetransportowali do karetki. Furgon z antyterrorystami zatrzymał się kilkanaście metrów dalej. Nadjeżdżały kolejne radiowozy. Zaroiło się od policjantów. W oddali pędziły już pewnie wozy transmisyjne TVN24 i Polsat News. – Rzucam ci kluczyki. Uciekaj zapleczem, słyszysz? Napastnik patrzył na Wolskiego nieprzytomnym wzrokiem. Strach w jego oczach mieszał się z szaleństwem. Zdejmując marynarkę, Wiktor dyskretnym ruchem wyjął glocka zza pleców. Trzymał go teraz w prawej ręce pod marynarką. W lewej ściskał kluczyki od samochodu. – Hej! Nie mam broni, mam tylko marynarkę i te kluczyki. Rzucam ci kluczyki. Kolejny krok. Napastnik zaczął panikować, pogubił się. Koguty oświetlały wszystko na niebiesko. Dziesiątki kogutów. Syrena odjeżdżającej karetki. Nad ich głowami zaczął krążyć helikopter. Do uszu Wiktora dotarły skrawki rozmów, krzyków. – Policja, rzuć broń! – Czekajcie, tam jest policjant. – To Wolski! – Gość trzyma kałacha. – Stać, zaraz będzie negocjator. Chaos, chaos, pomyślał Wiktor. A z chaosu wyłania się twoje przeznaczenie, gnoju. Nie wiedział tylko, czy mówi to do niego, czy do siebie. – No to rzucam ci kluczyki! – krzyknął, robiąc kolejny krok do przodu. Byli teraz jakieś osiem metrów od siebie. Wiktor nie słyszał i nie widział już nic. Czuł się jak w Matrixie. Ale to, co zobaczył, to nie były ciągi zielonych cyferek. To była linia lotu

kuli, piękna, perfekcyjna, trafiająca w samo serce i zatrzymująca w ułamku sekundy pracę całego organizmu. Widział to wszystko w zwolnionym tempie, jakby stojąc obok. Napastnik minimalnie opuścił kałasznikowa, marynarka opadła na ziemię. Strzelili w tym samym momencie. Odgłosy glocka i magnum zlały się w jeden. Pociski minęły się o kilkanaście centymetrów. Jeden z nich trafił prosto w serce, drugi musnął policzek, rozrywając skórę, i wbił się w ścianę pięć metrów dalej. A potem była już tylko ciemność.

Czwarty dzień śledztwa, piątek, 00.15 1 – Ty zasrańcu jeden! Ty nieodpowiedzialny palancie! Ty porąbany samobójco! Wiktor otworzył oczy i spokojnie popatrzył na Schmidta, który miotał się po salce. Szpital. Ten charakterystyczny zapach… Jednak żyję. – Co ty sobie wyobrażasz?! – wrzeszczał komendant. – Że Warszawa to Dziki Zachód?! Że to… że to… Nowy Jork jakiś?! A ty, kurwa, Schwarzenegger jesteś?! Czyli wszystko w porządku. Może straciłem przytomność, ale jestem cały. Jeszcze nie czas. Ruszam rękami i nogami. Aga! Co z nią? Wyobrażam sobie, co się dzieje na zewnątrz. Szpital na Szaserów pewnie już dawno nie był tak oblegany przez media. Wiktor zerknął kątem oka na ekran telewizora zawieszonego pod sufitem małej, ale przytulnej salki VIP. Teraz jej centralną postacią był rozwrzeszczany Schmidt. Strzelania na Żoliborzu, która skończyła się dwie godziny temu, wzbudziła zainteresowanie chyba wszystkich w Polsce. Dwóch zastrzelonych bandytów, dwoje rannych policjantów, w tym jeden ciężko. Dawno nie było w stolicy takich atrakcji. Komendant stołecznej policji udzielił już pięciu wywiadów. Na dziewiątą rano zaplanowano konferencję prasową. Wszyscy chcieli wiedzieć, kim jest bohater, który uratował swojego kolegę policjanta, a przede wszystkim pięć osób uwięzionych w sklepie spożywczym przez bandytę. – Widzę, że nie cieszy się pan, że żyję – rzucił Wolski do swojego gościa. – Żebyś wiedział. W dupie mam twoje życie! – ryknął

komendant. – Chcę wiedzieć, jak to się stało, że policjantka walczy ze śmiercią. I kto zabił dwie osoby na ulicy w biały dzień? I jeszcze dlaczego strzelałeś z broni służbowej należącej do policjantów Komendy Stołecznej? Jesteś zasranym cywilem! Jakim prawem zabrałeś im broń? – Po pierwsze, to nie był dzień, a po drugie… gdzie moje rzeczy? – Wiktor usiadł na łóżku. – A, tu. Na stoliku leżały jego dokumenty. Wyjął z portfela legitymację i rzucił w stojącego dwa metry dalej Schmidta. – Masz, popatrz sobie. Europol, tak? Odszedłem, ale do końca miesiąca jestem na urlopie. Kapujesz? Więc formalnie wciąż pracuję w Europolu. Możesz mi skoczyć. Wiktor podniósł się z łóżka i ciężkim krokiem podszedł do wieszaka na ubrania. Zdjął z niego marynarkę, zarzucił ją na plecy i wyjął z ręki zaskoczonego Schmidta legitymację. Nachylił się nad lustrem i obejrzał opatrunek przyklejony do policzka. Nie jest źle, pomyślał. To tylko draśnięcie. Aga! – Co z Agą? – Nie twój interes! – Przepraszam – powiedział do Schmidta, który zastępował mu drogę do drzwi. – Dokąd? – warknął Schmidt. – Będziesz… Postawię cię… – Pocałuj się w dupę – rzucił Wolski w drzwiach. – To zamiast do widzenia, gdybyś nie wiedział. – Ja cię załatwię, Wolski, słyszysz? Załatwię cię! 2 Szedł korytarzem i próbował przypomnieć sobie przebieg zajścia, kiedy zobaczył biegnącego w jego kierunku Morawca. – Witek! Witek! Morawiec dopadł do niego i wziął w ramiona. – Słyszałem… Nie mogłem wcześniej przyjechać, bo byłem

w Łodzi. – Wędkujesz po nocy? – No, nie rób sobie jaj… Wyściskali się, poklepali po plecach. – Co z tobą? – W porządku. Ale zaraz może być gorzej, jak nie weźmiesz ode mnie tego Schmidta. Bo nie ręczę za siebie. – Olej. – Gdzie Aga? – zapytał swojego byłego szefa. – Operują ją. Na bloku. Właśnie stamtąd wracam. – Mocno oberwała? – No raczej – wykrztusił Morawiec, uciekając wzrokiem. – Jak bardzo? – Nie wiem dokładnie. Operacja trwa już chyba dwie godziny. A ty? Pokaż twarz. – Draśnięcie w policzek. Zaraz zerwę ten opatrunek, bo tylko mnie wkurwia. Idziemy do niej. – Przestań zgrywać Callahana! Powinno ci się zabronić oglądania filmów. – Morawiec pokręcił głową. Na jego ustach pojawił się nerwowy uśmiech. Wiktor wzruszył ramionami. Ruszyli w stronę, z której przybiegł zastępca szefa policji. – Marek? – zapytał Wolski. – Cały i zdrowy – odparł Morawiec z ulgą w głosie. – Trochę chyba pękł… – Kto ich zastrzelił? Tych wariatów z kałachami. Ty ich obu puknąłeś? – dopytywał się Morawiec. – Nie. Ja tylko tego w sklepie. Pierwszego Marek. Zaskoczyli nas. Gdyby nie Marek, byłoby z nami kiepsko.

– A ty poszedłeś się zabić? Słyszałem, jak to było w tym sklepie. Już wszyscy o tym trąbią. Wiktor ponownie wzruszył ramionami. – Jak widać nic mi nie jest. – Ale kto to był? I dlaczego… – Też chciałbym się dowiedzieć, kto i dlaczego do nas strzelał. Domyślam się, że chodziło o mnie. – Jak zwykle – westchnął Morawiec. – Kto będzie prowadził to śledztwo? – Stołeczna. – A który prokurator? – Mielczarek. – Kolega Schmidta z Żyrardowa? To pięknie będzie. – No wiesz… – Dlaczego nie wy? – przerwał mu Wiktor. – Dlaczego nie Komenda Główna, co? W sprawę są zamieszani policjanci ze stołecznej i chcesz mi powiedzieć, że zajmie się tym stołeczna? Jaja sobie robisz? – Co ja poradzę. Jestem tam od współpracy międzynarodowej. Przecież wiesz. – To jakiś… – Wiktor zacisnął pięści i syknął przez zęby: – To jakiś cholernie dziwny układ, nie sądzisz? – Schmidt jest kryty. Decyzja zapadła… wysoko. – Jak, kurna, wysoko? Co ty gadasz? – Nie przeskoczę tego, ma tam jakiegoś protektora. – Morawiec przewrócił oczami, wskazując na sufit. – Masz na myśli Pana Boga? To może biskupem powinien być, a nie komendantem stołecznym. – Oj, wiesz, o czym mówię. – Morawiec westchnął z irytacją.

Skręcili w kolejny pusty korytarz, minęli pielęgniarkę i zatrzymali się przy schodach. – Kto to? – szepnął Wiktor. – Kim jest ten protektor? – Nie wiem. Już rozmawialiśmy na ten temat. – Dowiedz się. Jeżeli mam walczyć, to chcę wiedzieć z kim. – Walczyć? Wiktor, o czym ty bredzisz. Odpuść, zejdź z drogi Schmidtowi i… – Co? – Wiktor popatrzył na swojego byłego szefa. – Zejdź z drogi? Chyba żartujesz. – Ale… – zaczął Morawiec. – Powiem ci jedno. Chcę wrócić do policji. Do stołecznej. I robić swoje. I nie utrudni mi tego żaden Schmidt. To on powinien żałować, że znalazł się na mojej drodze. A ta… ta próba zamachu… śmierdzi mi na kilometr. Dowiem się, kto to, zanim Mielczarek pierdnie tym swoim tłustym dupskiem. Zeszli piętro niżej i weszli na blok operacyjny. Przy drzwiach stało dwóch policjantów. – I jak? – zapytał ich Morawiec. – Na razie bez zmian – odpowiedział niższy. Komendant skierował się do ustawionych pod ścianą krzesełek. Wiktor ruszył za nim. Usiedli w milczeniu. Po pięciu minutach odezwał się Morawiec. – Zamknąłeś wiele spraw, ktoś mógł szukać zemsty – podsunął Wolskiemu trop. – Bardzo możliwe – odparł Wiktor obojętnie. – Spróbuję ustalić, kogo on tam ma. – Spróbuj. Cisza. Przeraźliwa cisza nocnego szpitala. A kilkanaście metrów dalej Aga leży na stole operacyjnym i… – Słuchaj! Możesz mi powiedzieć, w jakim ona naprawdę była

stanie? – Wiktor spojrzał Morawcowi w oczy. – Powiedz prawdę. Morawiec przetarł ręką spocone czoło. – W stanie krytycznym – odparł wolno. – Walczą o jej życie. Wiktor zamknął oczy i złapał się za głowę. – Ale przecież to nie twoja wina, słyszysz?! Tylko mi tu nie obwiniaj się o… o… – Morawcowi zabrakło słów. Wiktor westchnął i popatrzył na byłego szefa. Chciał coś powiedzieć, ale nie miał siły. Nerwy ściskały mu żołądek. Czuł się tak, jakby ktoś wsypał mu kilogram gwoździ do brzucha i wcisnął go w zamykające się stalowe kleszcze. – Gdzie jest Marek? – wymamrotał w końcu. – W sali dwieście osiem. – Pójdę… – nie dokończył, tylko wstał i ruszył przed siebie, powłócząc nogami. Wokół panowała cisza. Szpital był pogrążony we śnie. Wiktor szedł korytarzem. Spojrzał na zegarek. Minęła pierwsza. Dotarł do klatki schodowej i zatrzymał się. Usłyszał jakiś głos. Ledwo słyszalny męski głos. Tak, na pewno go usłyszał. Z dołu. Zaczął bezszelestnie schodzić po schodach. Przecież zna ten głos. Schmidt? Tak. To on stał za rogiem i rozmawiał przez telefon. Wiktor zrobił ostrożnie jeszcze kilka kroków, po czym zamarł, przysłuchując się rozmowie. – Beznadziejna sytuacja… Tak… Ciężko ranna… No mówię, kurwa, ciężko! Nie wiadomo, czy przeżyje… Co? Co?… Policjantka, cholera… Nawet nie draśnięty, idioto. Nie rozumiesz po polsku? Człowieku, ta dziewczyna umiera, nie dociera do ciebie? Schmidt się rozłączył. Wiktor czekał bez ruchu. W tej sekundzie jego telefon zagrał melodią Beatlesów. Nie teraz, pomyślał. Błyskawicznie pomknął do góry, by zniknąć, zanim Schmidt się wychyli i zobaczy, kto stoi na schodach.

3 Wyszedł bocznym wejściem i ruszył w stronę ławki, przy której stał młody policjant i palił papierosa. Światło latarni było słabe, ale aspirant rozpoznał go od razu. – O, pan inspektor – zaczął. – Poczęstujesz? – Jasne. Chłopak popatrzył z uznaniem na Wolskiego. – Ale pan tam podobno dał czadu. Kurczę, z pana to jest gość. – Daj spokój. Jeszcze mi się za to dostanie. – Za co? Uratował pan pięć osób! Załatwił szaleńca z automatem! Jest pan bohaterem! – Bohaterem? – parsknął Wolski. – Co ty mówisz? – O panu krążą normalnie legendy. Sam bym… chciał być taki jak pan. Podziwiam pana. Gdybyś wiedział, jaką zapłaciłem cenę za bycie legendą, ominąłbyś policję z daleka, westchnął w duchu Wiktor. Sam bym ominął. Wsadził sobie do ust camela i pokręcił głową. – Osiem… nie… dziewięć lat nie miałem w ustach papierosa. – Rzucił pan? – Rzuciłem jakieś siedemnaście lat temu. Tylko czasami wracam do tego… – Ognia? Wiktor się zaciągnął. – Kiepska sprawa z tą dziewczyną – dodał chłopak. – Co? – zapytał w zamyśleniu Wolski. – No, z aspirant Stańczyk. – A tak. Kiepska sprawa. Telefon zadzwonił dziesiąty raz tej nocy.

– Cześć, Lena, sorry, że dopiero teraz. – Nie udawaj, że nie słyszałeś, jak dzwoni! – wrzasnęła. – Jesteś nieodpowiedzialny! Niepoważny! Jak można? Brak mi słów. Usłyszał westchnienie ulgi. – Żyję, Lena. Niestety, jeszcze żyję. – Jesteś ranny? Albo coś? – Raczej tylko coś. Wiktor skinieniem głowy pożegnał się z aspirantem i poszedł z powrotem w kierunku szpitala. – Konkret! – Małe draśnięcie na policzku. Aga… – Zawahał się. – No? – niecierpliwiła się Lena. Spojrzał na zegarek. – Operują ją ponad trzy godziny. Żyje, ale jest w bardzo ciężkim stanie. Najbliższa doba będzie… no wiesz… – Zatrzymują cię czy wracasz do domu? – Wracam. – Przyjadę po ciebie. – Nie trzeba. – Przestań. Właściwie to już dawno przyjechałam. Tylko nie mogłam się do ciebie dodzwonić, więc sterczę na ulicy obok samochodu jak wariatka. Albo lafirynda jakaś. Zawiozę cię do domu, odpoczniesz, a jutro rano wrócimy tu do Agi – wyrzucała słowa z prędkością maszyny do podawania piłek tenisowych. Nie chciał się jej przeciwstawiać. Nie było sensu. Adze nie pomoże. A sobie może tylko zaszkodzić, jeśli spotka Schmidta gdzieś na korytarzu. Mógłby nie wytrzymać i mu przywalić. Tak na zapas. Całe szczęście, że Marek tak bardzo nie ucierpiał. Gdyby nie wykazał się refleksem, byłoby po nich…

– Dobra, zaraz do ciebie wyjdę, gdzie stoisz? 4 Obudził się zlany potem. Śniło mu się, że się dusi. Nie pamiętał snu, wiedział tylko, że brakowało mu powietrza. Koszmarne uczucie. Lena siedziała na brzegu łóżka z filiżanką aromatycznej kawy. Mimo że ubrana tak samo jak poprzedniego wieczoru, w czarną bluzkę z motywem logotypu londyńskiego metra i czarne lewisy, wyglądała świeżo i czysto. Jak one to robią, pomyślał. Mają łatwiej. Nie muszą się golić, a pod makijażem ukryje się wszystko. Tylko że ona nie miała makijażu. Nigdy się nie malowała. A przynajmniej tak ją zapamiętał. Jedyne ozdoby twarzy to dwa kolczyki. W nosie i lewej brwi. Ciekawe, ile dziś pracowała nad fryzurą? Nastroszone jak u kuraka czarne włosy tylko sprawiały wrażenie chaosu. W rzeczywistości była to misterna konstrukcja, układana pewnie godzinę przed lustrem. Do jego nozdrzy dobiegł delikatnych zapach Deep Red. Bajka. – Jesteś jeszcze – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Jak widać. Kawa – odparła, wyciągając do niego rękę z naczyniem pełnym gorącej cieczy, bez której jego organizm nie funkcjonował. – Sorry, że wczoraj tak padłem… dzisiaj właściwie. Wziął od niej filiżankę i zanurzył usta w czarnym płynie. Życie! – Kiedy spałeś, zmieniłam ci opatrunek na policzku. A spałeś jak zabity – rzuciła, ale zaraz ugryzła się w język i szybko zmieniła temat: – Posłałam sobie na kanapie w dużym pokoju. – A… tam spałaś. Rozsądnie – burknął. Żaden mądrzejszy czy bardziej błyskotliwy tekst nie przyszedł mu do głowy. Jeszcze za mało kofeiny we krwi. Wziął duży łyk kawy. Lena się uśmiechnęła. – Właściwie nie nazwałabym tego snem. – Dlaczego? Przecież tam jest wyjątkowo wygodnie. – Zdrzemnęłam się tylko godzinę. Czytałam.

– A która teraz jest? – Po jedenastej. – Aha. A co czytałaś? Książkę? Kryminał? Romansidło? – Na wierzchu leżały akta sprawy twojego ojca, więc… Wzruszyła ramionami. Wiktor próbował wyczytać coś z jej twarzy. Przez chwilę świdrowała go wzrokiem w napięciu. – I co? – zapytał w końcu. – I… – Zawahała się. – Nic nadzwyczajnego. To znaczy moim zdaniem, nie ma tam nic, co kryje w sobie jakąś tajemnicę czy wskazówkę. Prawie nic… – Sam też do tego doszedłem – przerwał jej. – Nie przypuszczałem, że tak się rozczaruję. Żadnego punktu zaczepienia. Nic! – Właściwie to masz rację – zgodziła się z nim Lena, ale tajemniczy uśmieszek błądzący na jej wargach zdawał się przeczyć słowom. – No co? – A to. Podała mu zdjęcie, które leżało cały czas obok niej. – To idiotyczne – fuknął. – Wiesz, jaka jest moja opinia o tych matołach, którzy przyjechali na miejsce zdarzenia? Banda pijanych uboli! A to, co zrobili technicy, przechodzi ludzkie pojęcie. Skandal! Żenada! Powinni opisywać to w podręcznikach jako przykład. Jak spieprzyć oględziny miejsca zdarzenia. Jak szukać, żeby nic nie znaleźć, jak zniszczyć wszelkie ślady, jak robić zdjęcia, żeby nic nie było widać. I wreszcie, jak zwrócić uwagę na nieistotne rzeczy, udając, że coś się robi. Ale czego ja wymagam! Dziewięćdziesiąty rok, miesiąc wcześniej milicja zmieniła się w policję. Ta rozmowa postawiła go na nogi. Skuteczniej niż mocna kawa. Przywróciła krążenie w jego żyłach. Kipiał ze złości, patrząc na

zdjęcie, które mu podała. – Do akt dołączono listę zakupów! Zdjęcie listy zakupów. Lista zakupów, na której były ślady daktyloskopijne jednej osoby. Mojego ojca! Superdowód! Megadowód! Przedowód! – ryczał, wpatrując się w Lenę. Miał łzy w oczach. Nie powinna dobijać go sprawą ojca. Nie po takiej nocy. Wzięła od niego zdjęcie i zaczęła czytać. – Brokuły, marchewka, seler – przerwała i spojrzała na Wiktora. – Mówi ci to coś? – Tak. Warzywniak naprzeciwko naszego domu. – Ziemniaki, marchewka, pietruszka – kontynuowała Lena. – Seler, brukselka, brokuły, brukselka, ziemniaki, kalafior, kapusta, cebula, sałata. – No i co? Lista zakupów ojca. Zawsze robił listę, kiedy wychodził na zakupy. – A może to coś ważnego? – Daj spokój. – Dlaczego brokuły się powtarzają? I seler? I marchewka? Poparzył na nią z irytacją. – Jedziemy do Agi – zmienił szybko temat. Sprawnym ruchem wyrwał zdjęcie z jej ręki i rzucił w kąt sypialni. – Jedziesz ze mną? – zapytał, wstając. – Jedź sam. Ja wrócę do domu i trochę się ogarnę. A potem pojadę do Podkowy Leśnej do tego Świerszczyńskiego. Zapomniałam ci powiedzieć, że jestem z nim dzisiaj umówiona. Potem zadzwonię. Na razie. Lena wyszła z pokoju. Został sam. Odstawił pustą filiżankę na podłogę i opadł z powrotem na łóżko. Zamknął oczy. A mimo to widział wszystko dokładnie. Tym razem w zwolnionym tempie. Pierwsza seria, po której padli na chodnik. Aga leżąca na ulicy.

Przerażona twarz Marka. Trup w kałuży krwi. Tamten gość w sklepie. Tamten gość… Muszę się zebrać. Śledztwo, szpital? Czy szpital, śledztwo? Głupie pytanie, wiadomo, od czego zacznę. Dobrze, że mam co robić, bo chyba bym oszalał. Ten Grabek spadł mi po prostu z nieba, westchnął w duchu. Przez chwilę próbował sobie przypomnieć twarz drugiego zamachowca, tego, który uciekł do sklepu. Wydawała się znajoma. Tak. Teraz był już pewien. Cygan. Czyżby…? Nie, to niemożliwe. Trzeba będzie odwiedzić Lawira. Brooklands był zaparkowany o dziesięć minut drogi od kamienicy, w której Wiktor mieszkał. Poszedł okrężną drogą. Tak, żeby obejrzeć miejsce wczorajszej strzelaniny. Technicy już dawno się stąd zmyli. Sklep był zamknięty. Zamiast szyb pojawiła się dykta, zasłaniająca jego wnętrze. Kilkanaście kroków dalej plama krwi na chodniku. Obejrzał garbusa, za którym się skryli. Dziury w karoserii przypomniały mu, że było naprawdę gorąco. Kiedy odpalał brooklandsa, zabrzęczała jego komórka. – Cześć, Marek. Jak tam? – W porządku. Gdzie jesteś? – Właśnie ruszam spod domu. – Jedziesz do szpitala? – Tak. – Zajrzysz do mnie, co? – Pewnie. A… – Wiktor przełknął ślinę – jak Aga? – Bez zmian – odparł Marek. – To na razie. Marek rozłączył się, jakby z obawy przed kolejnymi pytaniami o stan Rudej. Wiktor jechał prawym pasem Wisłostrady, powoli. Chciał przedłużyć tę chwilę w nieskończoność. Bał się. Czy Aga będzie jeszcze żyła, kiedy dojedzie na miejsce? Czy okaże się, że do końca życia będzie sparaliżowana? Śpiączka? Wyprzedził go nawet

jakiś kapelusznik w rozsypującym się escorcie. Wolski wjechał na most Poniatowskiego. Spojrzał na mijany Stadion Narodowy. Biało-czerwona siatka i sterczące w górę patyki przypominały mu wielki ekstrawagancki durszlak z kolekcji „Teraz polska kuchnia”. Lubił tędy jeździć. Miał kiedyś dziewczynę na Saskiej Kępie. Kiedy to było? Taksówka do niej z centrum kosztowała wtedy dwanaście złotych. Popędził Waszyngtona. Wspomnienia przelatywały jak w kalejdoskopie. Bar Fregata przy Międzynarodowej. Ile randek tam zaliczyli? A ilu oryginałów spotkali? Zawsze ktoś się do nich przysiadał i żalił na życie, kumpli, żonę. Albo dawał dobre rady. Jak żyć. Jak tworzyć. Ile piw wypili? Ile wódek? Starał się nie myśleć o Adze. Na jakiś czas mu się udało. Ale kiedy po kilku minutach wjeżdżał na teren szpitala, w głowie słyszał tylko jej głos. Jej śmiech. Ostatni śmiech, zanim padły strzały. Czy ostatni w życiu? 5 Przechodzący szpitalnym korytarzem ludzie zaczęli się na nich oglądać. Stał nad filigranową pielęgniarką, zagradzającą mu przejście całym swoim karlim ciałem. Wpatrywała się w niego małymi czarnymi oczkami. Wyglądała jak jakaś strzyga, z tym szpiczastym nosem i pokrzywionymi zębami. Mogła mieć około czterdziestu lat. Na aparat nigdy nie jest za późno, jak by powiedział niejeden ortodonta. – Czy pan nie rozumie po polsku? Nie może pan tam wejść! – skrzeczała niczym baba-jaga. – A czy pani nie rozumie po ludzku? – Wiktor podniósł głos. – Jeżeli ją tam zabraliście, to chcę wiedzieć, co się dzieje. – Nie jest pan z rodziny. Nie mogę panu nic powiedzieć. – Pielęgniarka skutecznie odpierała jego ataki już od pięciu minut. – Jestem… byłem jej… do jasnej cholery! Nie rozumiesz, kobieto, że muszę wiedzieć?! – ryknął w końcu, straciwszy cierpliwość i argumenty. – Co się dzieje? Proszę pana. – Jakiś sierżant, którego Wiktor

nie znał, podszedł do nich i delikatnie złapał go za łokieć. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata. A wyglądał na siedemnaście. – Uważaj z tymi łapami, szczeniaku, bo ci je połamię. – Proszę się liczyć… – Europol, durniu! – Wiktor machnął mu przed nosem legitymacją. – No to… – Policjant się zawahał. – Chcę wiedzieć, co się dzieje z panią Stańczyk. Albo mnie tam wpuśćcie! Sierżant zaczął mu się uważnie przyglądać. Wiktor doskonale wiedział, że nie prezentuje się najlepiej. Nieogolony, bo szkoda było mu czasu na tak błahe czynności. Rozczochrany, bo kto by dziś myślał o grzebieniu. Zmęczona twarz, podkrążone oczy, plaster na policzku. Na mistera Europolu nie miał co startować. – Przepraszam, czy pan inspektor Wolski? – zapytał sierżant. – Trafiłeś, synku, jak Oswald w Kennedy’ego. W dodatku Wiktor. A co? – Sierżant Dziewanowski. – Miło mi. A teraz zaproponujesz mi kawę czy od razu kolację? – Przykro mi, ale mamy polecenie – Dziewanowski spojrzał przerażonym wzrokiem na Wolskiego – żeby nie wpuszczać pana do aspirant Stańczyk. I nie udzielać żadnych informacji. – Co ty nie powiesz? – parsknął Wiktor. – Czyli z randki nici? Młody chłopak, blondyn o twarzy licealisty wzruszył ramionami. Jego policzki oblał rumieniec. Zawstydzony czy wściekły? – Powie mi pani, co się dzieje – syknął z wściekłością Wolski – czy chcecie mieć tu zaraz taki burdel, że zasadzka na Bin Ladena będzie przy tym jak niedzielna herbatka w domu starców? – Zabrano ją na operację. Jej stan… Zaraz będzie operowana – rzuciła pielęgniarka, po czym zwróciła się do sierżanta. – To pan

się zajmie panem? Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i zniknęła tak szybko, jakby właśnie usłyszała pistolet startowy, a korytarz zmienił się w bieżnię. W chodzie na sześćdziesiąt metrów miałaby złoty medal. Wiktor już miał zamiar zrobić to samo w przeciwnym kierunku, kiedy poczuł ciężką dłoń na swoich plecach. – Czy dziś jest dzień macacza? – zagrzmiał poirytowany. – Wszyscy mają ochotę mnie dotykać… O! Pan prokurator Mielczarek. Jak miło. Wiktor odwrócił się i stali teraz twarzą w twarz. – Musimy porozmawiać – zaczął Mielczarek. – Tak? – Wiktor udał zdziwienie. Prokurator Mielczarek, przyjaciel komendanta Schmidta jeszcze z czasów podstawówki w Żyrardowie, był postawnym mężczyzną. Sto dwadzieścia kilo żywej wagi, metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Każdy garnitur, nawet ten drogi od Ermenegildo Zegny, który miał właśnie na sobie, wyglądał na Mielczarku jak łach z second-handu. Nie wiem, jak on to robi, zastanawiał się Wiktor. Chyba się z tym urodził. Do tego też trzeba mieć talent. Cokolwiek włożysz, wyglądasz jak szmaciarz. – Mam do pana sporo pytań, panie inspektorze – wycharczał prokurator. – Chyba rozumie pan sytuację. Doskonale zna pan procedury. I prawo. – Znam. Oczywiście. Procedury, prawo, lewo… Jestem cały pana – rzucił Wiktor z ironią. Czoło Mielczarka świeciło się od potu. Nieliczne włosy były mokre. Głośno oddychał, widać upał mu nie służył. A takie piękne lato mamy tego roku, westchnął w duchu Wiktor. – Wyjątkowo upalny lipiec, prawda? – zagadnął Mielczarka. – Niech pan się nie wygłupia. – Prokurator spojrzał na niego

z odrazą. – Chyba nie będę się musiał posunąć do… – Proszę się nie obawiać, panie prokuratorze. Nie będzie się pan musiał posuwać. Na pewno nie byłoby to łatwe, więc pomogę panu. – Cieszę się, żeśmy się porozumieli w tej kwestii. Prokurator postawił na podłodze, koło swojej nogi skórzaną teczkę, którą cały czas trzymał w spoconej dłoni. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął chusteczkę, po czym zdjął okulary i zaczął przecierać szkła z dokładnością zegarmistrza. – Kiedy mam przyjechać do pańskiego biura? – zapytał Wiktor. – Możemy zaraz… – zaczął Mielczarek, zakładając okulary na szeroki nos. – A nie, przepraszam, ale ja tu nie jestem, to znaczy w szpitalu, dla przyjemności. – Wiktor wskazał palcem opatrunek na policzku. – Może w poniedziałek? – Dobrze. W poniedziałek o dziewiątej – zarządził Mielczarek. A przynajmniej wydawało mu się, że tak zarządza. – Niestety na dziewiątą trzydzieści mam umówioną wizytę u psychologa. Rozumie pan, strzelanina, śmierć dwóch osób… – Wiktor szybko pozbawił go złudzeń. Mina prokuratora mówiła wiele. Ale na pewno nie to, że prowadzi miłą pogawędkę na temat planów wakacyjnych. – To może o dwunastej? – podsunął Wiktor. Mielczarek zmierzył go wściekłym wzrokiem. Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu. – O jedenastej, panie inspektorze. – No to gitara! – rzucił Wolski i zniknął z oczu znerwicowanego prokuratora. 6 Marek był sam w salce numer dwieście osiem. Wyściskali się, poklepali po plecach. Gdy już zaliczyli ten rytuał, którego każdy

z nich potrzebował, Marek zaproponował, żeby przeszli się po parku, rozciągającym się na tyłach szpitala. Kiedy szli korytarzem, Wiktor zerknął dyskretnie na przyjaciela. – Kiedy cię wypisują? – Już mnie wypisali. Za godzinę jadę do domu. Czekam jeszcze na jakiś papier od psychologa. Przez chwilę szli w milczeniu. – Jak myślisz, wyjdzie z tego? – zapytał Marek, gdy stanęli pod rozłożystym kasztanem. Cień wiekowego drzewa pozwolił im odetchnąć. Piekielny upał dawał się mocno we znaki. Wiktor przytaknął ruchem głowy. – Wyjdzie? – zapytał Marek jeszcze raz, jakby nie dowierzając zdawkowemu kiwnięciu. – Musi – wymamrotał Wolski. – Musi, musi… Daj spokój. To już koniec! – Marek miał łzy w oczach. – W najlepszym wypadku będzie warzywem do końca życia. – Przestań tak gadać! – warknął Wiktor ze złością. – A co? – Markowi drżał głos. – Widziałeś, jak oberwała? Dlaczego znowu ją operują? Wierzysz w to, co mówisz? Wierzysz? Czy tak pierdolisz, żeby sobie nastrój poprawić? Wiktor nie zareagował. Nie chciał podgrzewać emocji. Atmosfera już i tak była napięta jak struna. – Boże, gdybym się wtedy nie zatrzymał na moment. Gdyby komórka nie wypadła mi z kieszeni. – Co ty gadasz, Marek? Gdybyś wyszedł pierwszy zza tego rogu, to ty byś tam leżał. Stało się. Będziesz miał dziecko… wiesz… – Wiktor się zawahał. – Ciesz się życiem. Ciesz się, że żyjesz. Milczeli. Oparci plecami o gruby pień patrzyli na robotników,

którzy kilkadziesiąt metrów dalej naprawiali stary mur. – A poza tym, gdybyś nie został o pół kroku z tyłu, nie załatwiłbyś tego skurczybyka, który do nas strzelał – powiedział Wiktor, spluwając w kierunku kosza na śmieci. Nie trafił. – Gdybym wiedział, kto to zlecił – wycedził Marek przez zęby. – Ale nie wiesz – odwarknął Wiktor, nie patrząc na przyjaciela. – Jestem pewien, że polowali na mnie. – A może to czysty przypadek? – Nikt przypadkowo nie wali z kałacha do trojga policjantów. Wiktor splunął jeszcze raz. Znowu pudło. – Boże. – Marek zacisnął powieki. – Nie wytrzymam. Jeszcze to śledztwo z tym Murzynem. Wiktor zamarł na ułamek sekundy, ale cały czas wpatrywał się w kosz. – Jak sprawa? Rozwojowa? – zapytał obojętnym głosem. – Tak. Jakoś idzie. To znaczy do wczoraj szła… – Odebrali ci ją – stwierdził Wiktor bez emocji. – Nie! Właśnie nie. Miałem nadzieję, że może pozbędę się tego wrzodu na dupie. Ale nadal mam to ciągnąć. Jeszcze ten prokurator… Lesiak. – O kuźwa! To ci współczuję. Lesiak. – Wiktor pokręcił głową. – Kompletny idiota. Pamiętasz, jak pomylił tych bliźniaków? Roześmiali się. Chwila zapomnienia. Jest nieźle. – Tak. Sprawa Malinowskiej – przypomniał Marek. – Oby tu nie odwalił ci jakiegoś numeru. – Oby… A wiesz, że właścicielem klubu, w którym grał ten Murzyn, jest Grabek. Jan Grabek. Pamiętasz go ze sprawy z tym tenisistą. Ale jaja, co? Świat jest mały. – Nie świat, tylko Polska. Gdyby był prezesem Milanu, to w życiu byście się nie spotkali.

– Pewnie nie. – Marek uśmiechnął się smutno. Wiktor czekał, aż kolega pociągnie temat. – Schmidt… coś ma do tego Grabka. Tak to wygląda. Kazał mi go porządnie przetrzepać. Mamy z Lesiakiem utrudniać mu życie. – Powiedział to wprost? – Tak. Wyobrażasz sobie? Mam wrażenie, że w tym śledztwie najważniejsze ma być zgnębienie Grabka, a nie znalezienie mordercy. To dlatego Grabek mnie potrzebował? Fantastycznie, pomyślał Wiktor. Będzie dobrze. – Dziwne – rzucił na głos. – A… – Marek machnął ręką. – Źle się dzieje. Wszystko postawione na głowie. Czuję, że Schmidt robi ze stołecznej swoje prywatne imperium. Gdybym miał coś na niego… – Na Schmidta? – No. Żebym miał jakiegoś haka. Na Schmidta albo na jakiegoś ministra czy polityka. Tak głośno myślę. – To znaczy? – Możesz mi w tym pomóc? Wiesz, jak coś takiego zdobyć? – Ale co masz na myśli? – dopytywał się Wiktor. – Ty mi powiedz. – Marek spojrzał mu prosto w oczy. Mierzyli się wzrokiem bez słów. W końcu Marek rzucił: – Ty pewnie wiesz lepiej. Sam to robisz. Potrafisz to robić. Dużo się przy tobie nauczyłem przez te kilka lat. Jak masz na kogoś haka, kontrolujesz sytuację. Nie tak mówiłeś? – Tak. – Wiesz, jak zdobyć coś, powiedzmy, kompromitującego Schmidta? Albo, dajmy na to, ministra spraw wewnętrznych? Pomożesz mi? A może… – Marek zawiesił głos na kilka sekund. – Może masz coś, co by mi się przydało?

Wiktor splunął w kierunku kosza. Trafił. – Nie było mnie tu półtora roku. Wypadłem z obiegu. – Szkoda. – Marek popatrzył na niego i westchnął. – Myślałem, że może… zresztą nieważne. – A jak się ten zamordowany Murzyn nazywał? To jakiś znany piłkarz? – Wiktor wrócił do tematu zabójstwa. – Nieznany. Moloki Mooketsi. Z Botswany. – Nigdy o nim nie słyszałem. – Ja też nie. – Słuchaj, stary. – Wiktor udał, że się waha. – No nie powiem, mam teraz trochę czasu. Wiesz, chyba nie chcę przesiadywać w szpitalu całymi dniami. Nie wytrzymam tego. Możesz podrzucić mi akta tej sprawy, pomogę ci. – Naprawdę? – Marek klepnął go w ramię. – Wiktor, dzięki. Cholera jasna, nawet nie wiesz, jak byś się przydał. – Nie ma o czym mówić. – Ale pamiętaj, robię to tylko dla ciebie w ramach terapii. – Marek spoważniał. – Sam bym to rozwiązał, bez twojej pomocy. Robię to dla ciebie, po starej przyjaźni. Żebyś nie zwariował, myśląc bez przerwy o tym. – Kiwnął głową, wskazując budynek szpitala. – Nie no! Oczywiście. Tylko dla mnie, w ramach terapii. – Jutro będziesz miał akta. Na jedną noc. Dasz radę? – Jasne. Super. Wszystko poszło gładko. Przepraszam cię, stary, że tak to rozegrałem, pokajał się w duchu. Tylko Marek coś za łatwo się zgodził, przeszło mu przez myśl. Nie widzieliśmy się półtora roku, a on oddaje mi akta bez zmrużenia oka? Glina zawsze jest gliną, nawet przy starym kumplu. Nigdy nie oddałbym akt sprawy, którą prowadzę, komuś, kogo nie widziałem półtora roku. Podpucha? A może grono przydupasów Schmidta się poszerza? Nie! Przestań!

Za dużo myślisz. Chłopak ma tyle na głowie, pomogę mu. I sobie. – Aha, skoro tak, to przejedźmy się dziś na miejsce zdarzenia, co? We dwóch – zaproponował Wiktor. – Wszystko jest w aktach. – Marek zareagował z niepokojem. – Chodzi mi tylko o… – Wiktor urwał i spojrzał na Marka. – A w ogóle to gdzie go zamordowano? – W mieszkaniu. Mały bloczek w Zielonce. Klub wynajmował mu mieszkanie. – No to właśnie ten bloczek chciałbym obejrzeć. Nie musimy wchodzić do mieszkania. – I tak byśmy nie weszli. Nie mamy kluczy. Lokal już oddano do dyspozycji klubu. 7 Dochodziła szesnasta, kiedy pod niski blok z lat siedemdziesiątych podjechały dwa samochody. Passat i brooklands zaparkowały obok siebie. Wysiedli z wozów i zaczęli się rozglądać. – W luksusach to piłkarze Grabexu nie mieszkają – stwierdził Wiktor. – Kto gadał z mieszkańcami? – Aspiranci Ratocki i Burzyński – odparł Marek. – No i? – No i nic. A czego się spodziewałeś? Obeszli czteropiętrowy blok ze wszystkich stron. Dwie klatki po dziesięć mieszkań w każdej. Zadbany teren wokół domu okalała metalowa siatka pomalowana na niebiesko. Brama wjazdowa na niewielki parking była otwarta. Widać gospodarską rękę, pomyślał Wiktor. Trawa była zroszona i dokładnie przystrzyżona, chodnik równy, bez dziur. Nieduży klomb imponował feerią barw. Sam blok też otoczono czułą opieką. Ocieplony, okna PCV. Wielkopłytowe dzieło PRL-u zyskało nową tożsamość. – Która to klatka?

– Nie wiem. Sprawdźmy. Wiktor rzucił okiem na Marka, który podchwycił to spojrzenie, wzruszył ramionami i stwierdził: – Nie byłem tu. Wszystko mam w raporcie techników. – Ja nic nie mówię. Kiedy stali w milczeniu pięć kroków od pierwszej klatki, drzwi otworzyły się i wyszła z nich dwunastoletnia dziewczynka, prowadząca na smyczy dużego owczarka niemieckiego. Nie! To owczarek prowadził dziewczynkę. Była niewidoma. – Dzień dobry – powiedziała uprzejmie, zbliżając się do nich. – Dzień dobry pani – odrzekł grzecznie Wiktor. Marek milczał, wpatrując się w psa. – Czy panowie kogoś szukają? Może pomóc? – zapytała z wdziękiem. Marek parsknął cichym śmiechem, ale nic nie odpowiedział. – Piękna psina – rzucił Wiktor. – Można pogłaskać? Chyba że nie lubi mundurowych. Szczególnie takich w cywilu. – Jak mu powiem, to da się pogłaskać. Panowie z policji? – Tak. Marek kiwnął na Wiktora. – Ale chyba nie będziemy już zawracać panience głowy. Mamy obowiązki. – W związku z panem Molokim? Wiktor spojrzał na nią zaciekawiony. – Znałaś Molokiego? – Pewnie. To był – zawahała się – niezwykle sympatyczny człowiek. Uczył mnie angielskiego. Taka szkoda. – Rozumiem. – Wiktor potarł czoło w zamyśleniu. – W której klatce mieszał?

– W tej. Na drugim piętrze. – Na nas już czas – odezwał się z przekąsem Marek. – Do widzenia. – Do widzenia – rzuciła za nimi dziewczynka. Kiedy wchodzili do klatki, Wiktor odwrócił się w stronę nastolatki. Szła do bramy wjazdowej na parking. – Aha, przepraszam! Panienko! – krzyknął za nią. – Jak ma pani na imię? – Ania! – odkrzyknęła mu. – A pan? – Wiktor! – Też ładnie! Obejrzeli obie klatki schodowe, weszli na samą górę. Potem jeszcze raz okrążyli blok. Wiktor węszył, jak na starego psa przystało. – Co myślisz? – zapytał Marek, kiedy wsiedli do brooklandsa, żeby pogadać. – Muszę cię o coś zapytać – rzucił Wiktor. – Wal. – Sprawdziliście wszystkich mieszkańców tego bloku? – Jutro będziesz miał akta. – Wiem. Ale pytam dziś. – Do cholery, Wiktor, czy ja od wczoraj pracuję w policji? – Nie unoś się, tylko mów. Nie ciebie sprawdzam. Sprawdzam fakty. – Z tej klatki wszystkich. Z tamtej chłopaki będą jeszcze namierzać kilku sąsiadów. – I żaden z lokatorów nic nie widział? Nic nie słyszał? Nic podejrzanego? – Nic.

Wolski pokiwał głową ze zrozumieniem. – A z matką tej dziewczynki gadali? – Jakiej dziewczynki? Wiktor wyczuł nutę irytacji w głosie Marka. – Niewidomej. Tej, z którą niedawno rozmawialiśmy! – Wiktor. Przecież wiesz, jak jest. Czy myślisz, że ktoś z lokatorów pochwaliłby się policjantowi, że ma niewidomą córkę? – Takie rzeczy trzeba wiedzieć. – Kto ma to wiedzieć? Kto ma czytać ludziom w myślach? Aspirant Ratocki czy Burzyński? Wystarczy, pomyślał Wiktor. Bo jeszcze gotowy przesłuchać tę dziewczynkę. A ja muszę zrobić to pierwszy. I ostatni, postanowił. – Dobra, spadamy – zarządził. – Jutro u Agi? – No. Podali sobie ręce i Marek wysiadł z capri. Nerwowy się zrobił. Ale co się dziwić, pomyślał Wiktor. Po tym wszystkim? A do tego zaraz poród. Nie ma lekko. Tylko kto ma? 8 Dzwonek do drzwi. Lena! Wstał i poszedł otworzyć. Już chciał się do niej uśmiechnąć, kiedy jego oczom ukazał się widok zgoła odmienny od oczekiwanego. Wysoki szczupły blondyn w okularach przeciwsłonecznych zamiast niskiej brunetki z kolczykiem w nosie. Zanim Wiktor otworzył usta, nieoczekiwany gość burknął: „Od pana Grabka” i wręczył mu paczkę wielkości pudełka do butów, po czym nie dając Wolskiemu szansy zapytać o cokolwiek, zniknął w dole schodów. – Ten to wie jak sprawić kobiecie przyjemność – powiedział z ironią Wiktor. Postawił pudło na stole w kuchni. Otworzył wieczko i wyjął kartkę, na której napisano: Martwię się o Pańskie

bezpieczeństwo. J.G. Spojrzał do środka. Było tam drugie pudełko, drewniane, eleganckie ze znajomym logo. Trzy strzały skierowane do góry, wpisane w koło. Na każdej ze strzał małe kółko. Historia tego znaku sięgała lat trzydziestych ubiegłego wieku. Na Północy Włoch, nad brzegiem jeziora Garda, w regionie Lombardia, w prowincji Brescia, leży niewielkie miasteczko Gardone Riviera. Tam, w urokliwej rezydencji Prioria, w otoczeniu bajecznie pięknej przyrody, ostatnie szesnaście lat swego życia spędził Gabriele d’Annunzio. Ten włoski poeta, pisarz, dramaturg i polityk uważany był za jednego z inspiratorów włoskiego faszyzmu. A w pewnym okresie nawet za rywala Mussoliniego. Pod koniec życia trzymał się z dala od polityki, mieszkając w Villa Cargnacco, jak nazywał się większy kompleks budynków, w skład którego wchodziła rezydencja Prioria. Kiedy zwiedza się tę posiadłość, można znaleźć w niej ten sam specyficzny trójząb. D’Annunzio stworzył znak mający symbolizować wolę działania, siłę sprawczą, dzięki której zamysły stają się faktem. Trzy strzały wpisane w okrąg oznaczają trzy wystrzały okrętu wojennego do potencjalnego wroga. Strzała z lewej to pierwszy ogień ostrzegawczy, lecący za rufę nieprzyjacielskiego statku. Strzała z prawej – drugi pocisk ostrzegawczy, wycelowany przed dziób. Strzała ze środka symbolizuje salwę prosto w burtę. Nad nimi widnieje napis „Dare in Brocca”, co można tłumaczyć „do celu”. Pewien włoski przedsiębiorca, zafascynowany znakiem, zapytał d’Annunzia, czy ten nie zechciałby go udostępnić jego firmie. Poeta zgodził się. I od tego czasu niemal każdy pistolet wyprodukowany w fabrykach Beretta ma na rękojeści trójząb d’Annunzia. 9 Lena rozparła się wygodnie na kanapie. Wiktor postawił na stoliku przed nią porcelanowy dzbaneczek z zieloną herbatą i porcelanową filiżankę. Zestaw był dziełem manufaktury

Fürstenberg z Dolnej Saksonii. Robił wrażenie, nawet na osobach niemających zbyt wielkiego pojęcia o ceramice. Były bokser kolekcjonujący porcelanę? Bardzo rzadki przypadek kliniczny. – A ty? – zapytała Lena, wskazując na stolik. – Chyba nie sądzisz, że w piątek wieczorem będę pił zieloną herbatę? – W twoim wieku może powinieneś? Wyszedł z pokoju bez słowa i wrócił z puszką heinekena. – Mów, zanim stanę się bardziej złośliwy – rzucił do niej, siadając na drugim końcu kanapy i otwierając piwo. – Teraz będę się delektować senchą – zrewanżowała mu się Lena. – O Świerszczyńskim opowiem ci potem. Najpierw twoja relacja. Wiktor przewrócił oczami, wziął duży łyk piwa i westchnął. – Pierwsza dobra wiadomość jest taka – zaczął chłodno – że jutro będziemy mieli akta sprawy Molokiego. Na jedną noc. – To zabrzmiało jak propozycja – mruknęła. – Niezbyt kusząca, ale niestety, nie do odrzucenia. Zamówisz chińszczyznę i kupisz dobre wino. Jakoś dam radę. Jak przekonałeś Marka? – No właśnie, coś za łatwo poszło. – Wiktor się skrzywił. – Zaproponowałem, że pomogę, i od razu się zgodził. – Aż tak się przyjaźnicie? – zdziwiła się Lena. – Hm… – Wiktor się zamyślił. – Widocznie tak – rzucił po chwili. – Mimo to coś mi tu nie gra. Ale na razie nie potrafię powiedzieć co. Zobaczymy. Będę czujny. – Bądź! – Lena zrobiła poważną minę. – No co? – Nic. Nabijam się z ciebie. Machnął ręką i pociągnął potężny haust piwa, jakby chciał od razu opróżnić całą puszkę.

– Druga ważna informacja – kontynuował. – Stołeczna kompletnie odpuszcza to śledztwo. Albo Marek sprawia takie wrażenie, albo Schmidt z jakiegoś powodu chce, żeby to się ślimaczyło. Myślę, że przydzielenie tej sprawy prokuratorowi Lesiakowi również nie jest przypadkowe. – Komu? Kto to taki? – W skrócie totalny nieudacznik. Taki… leniwy dyletant. – Niemożliwe! Tacy też się zdarzają w prokuraturze? – rzuciła Lena z ironią. – To typ prokuratora, który jeśli pojawia się na miejscu zdarzenia, to potrafi zadeptać ślady, zniszczyć próbki i skłócić ze sobą ekipę techników. Ekipę, to znaczy, kiedy jest ich przynajmniej dwóch. A przeważnie jest. Jeden szuka śladów, drugi sporządza protokół. – Niewątpliwie ma do czegoś talent. – Uśmiechnęła się. – Tak. Do spieprzenia wszystkiego, do czego się weźmie. Aha… I oczywiście zawsze zostawia masę swoich śladów. Daktyloskopijnych czy traseologicznych. – Traseolo… co? – Ślady przemieszczania się. Butów albo opon samochodu. – Jasne. A jak było w Zielonce? – No i to jest trzecia dobra wiadomość! Poznałem przemiłą dwunastoletnią dziewczynkę, którą nasz Moloki uczył angielskiego. – O! To faktycznie super wiadomość! Cieszysz się, bo masz okazję wskoczyć na jego miejsce? Nawet ci się nie dziwię. Każdy grosz się przyda, nie? – Pękam ze śmiechu. Musimy z nią jak najszybciej porozmawiać. – Bomba! Sprawdzimy, czego ją nauczył? – drwiła dalej Lena. – Widzę, że lekceważysz moje doświadczenie operacyjne –

zaperzył się Wiktor. – W porządku. Jeszcze się zdziwisz. Udał, że robi obrażoną minę. Lena odstawiła filiżankę i roześmiała się. Popatrzył na jej równe białe zęby i pełne karminowe wargi. Ech, westchnął w myślach. – Przepraszam cię, nie mogłam się powstrzymać. Mówisz o tym z takim… – przez chwilę szukała słowa – zaangażowaniem. – Każdy trop może gdzieś prowadzić. Każda pozornie błaha sytuacja może odwrócić bieg śledztwa. Kiedy trafia ci w ręce taka gratka, jak uczennica zamordowanego, nie możesz tego tak po prostu olać. A Marek tak właśnie zrobił. Albo udawał, albo naprawdę zlekceważył tę Anię. Jego żona jest w ciąży. Za jakieś trzy, cztery tygodnie poród. Może dlatego jest jakiś dziwny. – A! Wszystko jasne. Czy ty na miesiąc przed rozwiązaniem nie miałbyś głowy w chmurach? Nie odpowiedział. Czar miłego wieczoru prysł gdzieś w ułamku sekundy. Odwrócił wzrok. Odruchowo spojrzał w kierunku kredensu, na którym stało zdjęcie jego żony i dzieci. – Przepraszam. – Lena spoważniała. – Wiktor, nie chciałam… – W porządku – nie dał jej dokończyć. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał pamiętać o tamtym życiu. Choć było jego częścią już na zawsze. – Pojedziesz ze mną do niej w niedzielę? Do tej niewidomej dziewczynki? – zapytał cicho. – Ona jest… niewidoma? – Tak. Zapomniałem ci powiedzieć. – Aha. Pojadę, jasne. – No to co z tym Świerszczyńskim? – Wiesz, właściwie to nic – zaczęła. – Nie pamiętał tego zajścia z Nawalem sprzed lat. Albo nie chciał o tym mówić. W ogóle niewiele był w stanie powiedzieć na jego temat. Rozmowa o niczym. Odniosłam wrażenie, że nie uważał Nawala za kogoś istotnego dla swojej kariery. Trener jakich wielu,

powiedział. Ani zły, ani dobry. Lena zamilkła. Wiktor nie słuchał jej i w ogóle tego nie zauważył. Wyłączył się na chwilę. Chciałby pozostać w takim stanie na dłużej, ale wyrwała go z letargu: – Będę lecieć. Dzięki za herbatę. O której dostaniesz jutro te dokumenty? – Co? – Spojrzał na nią zdziwiony, że nie jest w pokoju sam. – O której jutro? – Możesz przyjechać na dziewiętnastą? – Jasne. Trzymaj się. Zanim zdążył odpowiedzieć, już jej nie było. Została tylko nuta Deep Red. Cisnął pustą puszką w ścianę. Zamknął oczy. Ten sam zapach kupił żonie na ich rocznicę. Ostatnią, którą razem obchodzili. Otworzył oczy, wstał i podszedł do kredensu. Wziął do ręki ich wspólne zdjęcie. Długo wpatrywał się w nie, szukając śladów największego szczęścia, jakiego doznał w życiu. Nie znalazł. W głowie dźwięczały mu słowa z Księgi Koheleta. Kiedy w dniu śmiertelnego wypadku żony i dzieci wrócił nad ranem do domu, na stole leżała otwarta Biblia. I zaznaczony w niej fragment… Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów, czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,

czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich, czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju[6]. Upadł na kolana i zaczął cicho łkać. Ukrył głowę w dłoniach i skulił się jak embrion. Po chwili wstrząsał nim rozpaczliwy płacz. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Kiedy mieszkańcy tej miłej żoliborskiej kamienicy przełączali spokojnie kanały w poszukiwaniu dobrego filmu na relaksujące zakończenie tygodnia, ciszę wieczoru przeszył rozdzierający krzyk.

Piąty dzień śledztwa, sobota, 12.40 1 Siedział na krześle. Czuł się trochę jak w filmie. Czy raczej jak w serialu o lekarzach. Pacjentka w śpiączce. Wokół jakiś kosmiczny sprzęt. Respirator, monitory, rurki, światełka. Statysta udający najbliższą rodzinę. Dobrze, że Morawiec załatwił zgodę na odwiedziny u Agi. Gdyby dziś znowu robili jakieś problemy, rozniósłby ten szpital w pył. Lekarz nie był zbyt rozmowny. Druga operacja trwała cztery godziny. Pacjentka jest w śpiączce farmakologicznej. Najgorsze już za nami. Ale cały czas istnieje poważne zagrożenie życia. Kiedy będziemy wybudzać? Jeszcze nie wiadomo. Wiktor patrzył w milczeniu na piękne rude włosy. Będzie dobrze. Dasz radę, Aga. – Wyjdziesz z tego, słyszysz? – powiedział do niej, z nadzieją, że go słyszy. – Gdy już wypiszą cię ze szpitala, zabiorę cię na dobre pączki, wiesz? Najlepsze w Warszawie. Na Chmielnej. A potem skoczymy na kawę do… do… Głos uwiązł mu w gardle, a po policzku spłynęła łza. Weź się w garść, człowieku! Ogarnij się! – Przysięgam, że ich dopadnę. Nie daruję! Nie odpuszczę, choćbym miał zmierzyć się z samym Lucyferem – wysyczał przez zęby i bezwiednie zacisnął pięści. Podniósł się z krzesła i stanął nad łóżkiem. Patrzył na jej kamienną twarz. Może trochę bardziej bladą niż normalnie. Ale wciąż zmysłowo piękną. Wydawało mu się, że zaraz otworzy oczy i uśmiechnie się do niego. Boże, jest taka młoda. Nie zasłużyła na to. Mówili, że nie ma przyjaźni między facetem i kobietą. A ona była najlepszym kumplem, jakiego kiedykolwiek miał w policji.

Nie! Jest nim. I będzie, kiedy z tego wyjdzie. Jeżeli to ja byłem celem? Jeżeli to przeze mnie Aga tu leży? Czy mam jakąś skazę? Jakiś genetyczny defekt, który sprawia, że wszystkie bliskie mi osoby giną. Nie myśl tak, człowieku, ona żyje! Żyje. Marek zapowiedział, że przyjedzie około siedemnastej. Wiktor miał sporo czasu. Próbował zebrać myśli, przeanalizować sytuację na chłodno. Ale nie mógł. Odebrał telefon od Morawca, przekazał mu wieści na temat Agi. Czyli nic specjalnego. Czekamy. Bolało go każde słowo podczas tej krótkiej rozmowy. Czuł się bezradny. Nie kontrolował spraw, które działy się wokoło. Opadł na krzesło i otworzył książkę, którą przyniósł ze sobą. Pod presją. Uwielbiał Jerzego Dudka. Doskonale pamiętał mecz, w którym Liverpool podniósł się z zero trzy. Finał Ligi Mistrzów 2005. Niemożliwe stało się możliwe. Myśląc o Rudej, szukał natchnienia, czegoś, co da mu nadzieję. Co pozwoli uwierzyć w niemożliwe. Książkę dostał w prezencie urodzinowym od kolegi z Europolu, pochodzącego z Liverpoolu i wielkiego fana tej drużyny. Nie znał polskiego, więc dał Wiktorowi ten oryginalny prezent, z zastrzeżeniem, że po przeczytaniu ma mu wszystko przetłumaczyć. Wiktor obiecał, że to zrobi. Nie dotrzymał słowa. Teraz czytał na głos Adze, powtarzając ważniejsze fragmenty po kilka razy. Czytał to dla niej czy dla siebie? – Aga, posłuchaj jeszcze raz – mówił do niej. – „Cechą pożądaną u sportowców jest konsekwencja w dążeniu do zaplanowanych celów. Tym, co wyróżnia sportowców wyczynowych, jest umiejętność kontynuacji swoich starań, nawet mimo napotykanych przeszkód. Dla części sportowców, pojawiające się trudności, stanowią dodatkowe wyzwanie i wzmacniają ich motywację do osiągania wyników”[7]. Milczała. – O! A to chyba o mnie. – Uśmiechnął się. – „Ten, kto kontroluje emocje, jest bliższy zwycięstwa. Ten, kto nie potrafi

ich kontrolować, zazwyczaj ma problemy… Jeśli dasz się sprowokować jak Zidane Materazziemu, przegrałeś”[8]. Powinno być: jak Wolski Schmidtowi. Tylko że przy niektórych osobach trudno zachować zimną krew. Pokręcił głową z nerwowym uśmiechem i czytał dalej. – Damy radę, słyszysz – dodał z optymizmem. – I jeszcze ten fragment: „My, Polacy, lubimy pomarudzić. Ja też to czułem, widziałem i mogłem to porównać z innymi. My podchodzimy do życia z pewną rezerwą. A co będzie, jeżeli się nie uda? Jasne, że damy z siebie wszystko, ale jeśli nie wyjdzie? Może to wynika z tego, że lubimy być zaskoczeni i dopiero jeśli się uda, jesteśmy zadowoleni. Wtedy mówimy: Super, udało się. Ale wcześniej wolimy o sukcesie głośno nie mówić. A Mourinho wchodził do szatni i mówił: Panowie, dziś na pewno wygramy. Wtedy w głowie pojawiała mi się czasem ta nasza polska myśl: A jeżeli nie wygramy? Ale on w ogóle nie dopuszczał takiej myśli. Mówił: Wygramy i już, nie ma innej możliwości”[9]. Słyszałaś? Wygramy, Aga! Zanim przyszedł Marek, spóźniony pół godziny, Wiktor zdążył przeczytać prawie dwie trzecie książki. Uśmiechnął się do niego przyjaźnie, ale Marek odpowiedział tylko mruknięciem. – Tu masz kluczyk do szafki na buty. Wiesz, na parterze, po prawej od wejścia. Zostawiłem tam wszystkie dokumenty. Jutro muszę je mieć z powrotem. Wiktor wziął od niego kluczyk z numerem. – Jasne. – Najpóźniej do siedemnastej, okej? – Dobra, nie ma sprawy. Zdzwonimy się wcześniej. – No. – Marek zagryzł nerwowo wargi. – Co jest? – Nic. Tylko pamiętaj. Do piątej…

– Nie bój żaby. Co ty taki spięty? – Sylwia gorzej się poczuła. Myśleliśmy, że to już. Ale spoko, sytuacja opanowana. Do porodu niby jeszcze trzy tygodnie, a człowiek cały czas siedzi jak na szpilkach. – Znalazłeś tam coś ciekawego? – Gdzie? – zapytał Marek zdziwiony. – W raportach, a gdzie? – Nie… to znaczy… nie miałem za wiele czasu, żeby tak się w to wgłębiać… ale jeśli chodzi o raport techników, słabo to wygląda. Praktycznie żadnych śladów biologicznych, daktyloskopijnych, żadnych włókien z ubrania. Niby coś tam zabezpieczyli, choć według mnie wszystko gówno warte. – To faktycznie nieciekawie – zgodził się Wiktor, uważnie przypatrując się koledze. – Może najbardziej obiecujący jest ślad buta, który mamy. Powtarzam: „może”. – Cała podeszwa? – Duża część. Znajdziesz to w raporcie. – Czy ten but był w bazie? – Nie, oczywiście, że go nie było – mruknął Marek. – Ale to sportowy model Nike. Logo akurat dobrze się odcisnęło. – Jaki rozmiar? – Znajdziesz w raporcie – powtórzył Marek z rozdrażnieniem. – W porządku. Mam jeszcze jedną delikatną sprawę. – Wal. – Załatwiłbyś mi zdjęcia tych dwóch, którzy do nas strzelali? – Jasne. – Marek uśmiechnął się nerwowo. – Słuchaj, Wiktor, muszę już lecieć. – Nie zapytałeś o Agę – rzucił Wiktor zdziwiony. – No… – Marek się zawahał. – Jak ona?

– Bez zmian. Marek pokręcił głową i otarł rękawem pot z czoła. – Nie, żebym nie wierzył, ale… – Dobra – przerwał mu Wiktor, skracając jego cierpienia. – Ja też muszę już iść. – Czekaj! – Marek spojrzał na niego lekko przestraszony. – Wyjdźmy oddzielnie. Ja bocznym wyjściem, ty głównym obok szafek z butami. Wiktor uśmiechnął się i powiedział: – Co racja to racja. Idę pierwszy. Do jutra. 2 Czekał na nią. Zaparzył herbatę, włączył cicho muzykę i zapadł się w miękkie oparcie kanapy. Na stoliczku stał czajniczek i dwie filiżanki. Miśnieńska porcelana cieszyła jego oko. Ten urzekający serwis tête à tête do herbaty dziadek Wiktora, Klemens Wolski, rocznik 1901, otrzymał w prezencie od samego Marszałka. Ale za co młody oficer otrzymał tak piękną nagrodę z tak zacnych rąk, oficjalnie nie ujawniono. Krążyły różne plotki na ten temat. Jedna z nich mówiła, że chodziło o zakład. Wolski był świetnym jeźdźcem, ale jeszcze lepszym kolarzem. Wieniawa-Długoszowski, adiutant Marszałka, miał ponoć wyzwać Wolskiego na osobliwy pojedynek. Rzekomo składał się on z trzech części, rozgrywanych przez trzy letnie dni 1927 roku. Pierwsza odbywać się miała na torze wyścigów konnych na Polu Mokotowskim. Druga na kortach Legii. A trzecią rozegrano na torze kolarskim Dynasy. Zaczęto na Polu Mokotowskim. Dwadzieścia lat starszy Wieniawa dał Wolskiemu dobrą lekcję. W gonitwie na cztery tysiące metrów zostawił biednego Klemensa daleko w tyle. Potem tenis. Na nowych kortach Legii rozegrali jeden set. Wolski miał się upierać, żeby zagrać trzy. Ale Wieniawa odparł podobno z rozbrajającym uśmiechem: „Po co się męczyć? Słabemu nawet

pięć setów nie pomoże”. Siły były wyrównane, ponieważ żaden nie władał rakietą nawet w najmniejszym stopniu tak sprawnie jak szablą. Umówili się, że po każdym gemie wypijają setkę wódki na głowę. O wyniku decydował raczej przypadek i łut szczęścia. Wolski wygrał 6:4. Przy remisowym stanie rywalizacji, o końcowym zwycięstwie decydował rower. Dziesięć okrążeń toru na Dynasach. Tutaj Klemens Wolski czuł się jak w domu. Był jednym z czołowych cyklistów Warszawy. Wieniawa, przeczuwając możliwość porażki, zaproponował dodatkową zasadę. W przypadku kolizji na torze kolarskim, decydujący pojedynek zostanie rozegrany ponownie na torze wyścigów konnych. Wolski się zgodził. I można rzec, że Klemens nie tyle wyprzedzał Wieniawę przez cały czas jazdy, ile po prostu mu uciekał. Wiktor roześmiał się mimo woli, wspominając tę rodzinną legendę. Ile było w niej prawdy? Po czterech godzinach ślęczenia nad papierami oboje mieli dosyć. Dochodziła północ, a przed nimi była jeszcze cała masa pracy. Przebrnęli przez dwie trzecie dokumentacji. Była to mozolna robota. Kilkakrotnie wracali do przeczytanych już fragmentów. Długo studiowali zdjęcia. Wiktor często wyjaśniał Lenie znaczenie fachowej terminologii. Czas na przerwę. – Jesteś miłośniczką zegarków, więc coś ci pokażę. Otworzył stary przedwojenny kredens po babci i wydobył z niego ogromne drewniane pudło. Postawił je na stoliku i usiadł na kanapie obok Leny. Powoli i z namaszczeniem zaczął wyjmować z pudła stare zegarki. Chociaż określenie „stare” może być nieco mylące dla miłośników antycznych czasomierzy. – O Matko – jęknęła. – Nigdy mi tego nie pokazywałeś! – Wiem – odparł z dumą. Na stoliku leżała kolekcja elektronicznych zegarków z czasów PRL-u. Srebrna montana na bransolecie, z szesnastoma melodyjkami, posiadająca takie funkcje jak stoper, alarm czy

datownik. Błyszczący convoy quartz z siedmioma melodyjkami, kultowy levis quartz. Była tu nawet radziecka elektronika B6–02, jeden z pierwszych seryjnie produkowanych w ZSRR zegarków elektronicznych. No i kolejny radziecki model – melodia CZN-55 – o wiele bardziej zaawansowany technologicznie i designersko. Honorowe miejsce zajmowały zegarki z kalkulatorami: srebrny casio CFX-400 z czarną „dotykową” klawiaturą, gustowny casio C701, nieco kanciasty spc-rts „alarm watch” oraz kombajn montana chrono posiadający zarówno kalkulator, jak i szesnaście melodyjek. – Bomba! – rzuciła Lena. – Puścisz mi teraz italo disco? – Zdziwiłabyś się. – Wiktor się roześmiał. – Kawa? – Tak, zróbmy sobie przerwę. Nie ma to jak upojna noc nad aktami. – Dobrze, że to morderstwo, przynajmniej jest ciekawie – zażartował Wiktor. – Wyobrażasz sobie, jak by było nudno, gdybyśmy rozwiązywali sprawę napadu na warzywniak? – Miałeś takie sprawy? – Lena spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Pewnie! – odparł z dumą. – Trzech zamaskowanych sprawców wpadło do kiosku warzywnego przy ulicy Syreny w Warszawie. Sterroryzowali siedemdziesięcioośmioletnią sprzedawczynię, przystawiając jej do szyi połamane pudełka po kasetach magnetofonowych. Plastikowe ostrze niemal przebiło skórę staruszki. Na szczęście obyło się bez ofiar. Podczas tego brawurowego napadu zginęło czterdzieści osiem paczek gum balonowych, dwadzieścia trzy batoniki czekoladowe, osiem wafelków, cztery butelki oranżady oraz dwa pudełka ptasiego mleczka. – Sprawców ujęto? – zapytała ze śmiechem. – Oczywiście. Dzięki udanej akcji starszego posterunkowego Wiktora Wolskiego już w dwie godziny po zdarzeniu sprawcy znaleźli się w komendzie. Okazali się nimi uczniowie siódmej

klasy Szkoły Podstawowej numer sto trzydzieści dziewięć imienia Ludwiki Wawrzyńskiej. – Aha, to już wiem, dlaczego tak daleko zaszedłeś. Jak się takie imponujące sprawy rozwiązuje na początku służby, to nic dziwnego, że kariera stoi otworem. Wiktor pokiwał głową i zapytał: – Bez mleka? – Tak. Stali w kuchni, sączyli życiodajny płyn i patrzyli przez okno. Lena zamyśliła się. – Słuchaj, co z tym śladem traseologicznym? Jeżeli to nike, a Grabex gra w strojach tej firmy, to myślisz, że zabójcą może być ktoś z klubu? – Jest taka szansa. To by nam znacznie zawęziło krąg podejrzanych. Ślad buta, znaleziony na posadzce w pokoju, oceniam jako niezły. Nie jest to cała podeszwa, ale znaczna jej część. Wiemy, że to sportowy but firmy Nike. Obliczyli, że to prawdopodobnie numer czterdzieści trzy lub czterdzieści cztery. Wiemy bardzo dużo. Przynajmniej to, że to nie był but Molokiego, który nosił czterdzieści jeden. – Czekaj – powiedziała Lena. – Nie ogarniam. Co nam właściwie daje odcisk buta? – Ślad – poprawił ją Wiktor. – Ślady podeszwy są tak unikalne jak linie papilarne. – Żartujesz! – Ależ skąd. Nie ma dwóch takich samych podeszew. Na każdej są niepowtarzalne obtarcia, jakieś kamyki, ubytki materiału. Każdy z nas chodzi w inny sposób i inaczej ściera podeszwę. Z tyłu, z boku, pod palcami. – Rozumiem. – Lena pokiwała głową. – Czyli jeśli znajdziemy posiadacza oryginału, to mamy sprawcę.

Wiktor się skrzywił. – Niby tak, ale wiesz, każda sprawa jest inna. To nie jest wystarczający dowód. W śledztwie dotyczącym włamania może i tak, ale nie w przypadku zabójstwa. Potrzeba więcej dowodów. – Załóżmy, że w szafce zawodnika X znajdujemy buty pasujące do tego śladu. A on mówi, że to nie jego buty. Co wtedy? – To akurat można sprawdzić. Są na to sposoby. Jesteśmy w stanie udowodnić, że określony but należy do konkretnej osoby. Na podstawie jej sposobu chodzenia, śladów na wkładce. Robi się specjalne testy. Mamy w Polsce jednego z najlepszych fachowców na świecie. – Wasza robota chyba staje się coraz łatwiejsza, co? – Wręcz przeciwnie. – Wiktor się roześmiał. – Znajdź właściciela buta, którego ślad mamy. Oczywiście, to znaczne ułatwienie, jeśli jednak myślisz, że kryminalni mogą siedzieć przy biurkach z założonymi rękami albo grać w Angry Birds, bo sprawca sam się znajdzie, to jesteś w błędzie. – Ale przecież można wziąć wszystkie buty z klubu i porównać. – Numer na Kopciuszka? – Wiktor się skrzywił. – Po pierwsze, musimy być pewni, że to but kogoś z klubu. Nike pewnie sprzedało w Polsce setki, jeśli nie tysiące, sztuk tego modelu. Po drugie, kto ma zrobić to porównanie? Przecież nie ty i ja. Musiałby zadziałać Marek. A konkretnie stołeczna. To wszystko jest czasochłonne i kosztowne. Wątpię, czy będą się w to pakować. A po trzecie… chcemy być pierwsi, prawda? To my mamy znaleźć sprawcę, zanim zrobi to policja. Musimy działać metodami, do których mamy dostęp. A policja niech robi swoje. – Szkoda. – Lena westchnęła. – Fajnie byłoby wytropić w ten sposób mordercę. Zupełnie jak w Kryminalnych zagadkach Miami. – Pozostaje jeszcze kwestia materiału znalezionego przy tym śladzie i w kilku innych miejscach mieszkania – odezwał się

Wiktor po chwili. – Sprawca wniósł go na butach. – Ustalili, że to farba emulsyjna. – Musiał być wcześniej gdzieś, gdzie robiono remont czy malowano. – W klubie nie prowadzą takich prac. Może któryś z zawodników albo pracowników klubu malował mieszkanie – podsunęła Lena. – To jest jakiś trop! Wrócili do akt. Energii dodawały im czekoladowe wafelki, którym Wiktor pozostawał wierny od dzieciństwa. Dokumenty, zdjęcia, raporty, zdjęcia… – Nawet przyzwoicie to zrobili – bąknął w zamyśleniu. – Co? – To… Przepytali sąsiadów, niektórych zawodników. Dobra robota. Teraz trzeba to odpowiednio pociągnąć. Mam kilka pomysłów. – Ja już odpadam. Dochodzi trzecia. Jedziemy jutro do tej dziewczynki? – Oczywiście. – Kiwnął głową. – Słuchaj, zróbmy tak. Ty idź już spać, a ja jeszcze posiedzę. Wyśpimy się i polecimy do Zielonki. Okej? Posłałem ci tym razem w sypialni. – O, cóż za łaska na mnie zstąpiła. Dzięki. Plan przyjęty przez aklamację. Gdy został sam, popracował jeszcze czterdzieści minut, po czym zebrał wszystkie dokumenty i ułożył równo na stole. Wyciągnął się wygodnie na kanapie i zaczął w myślach układać plan działania. Jutro pogadamy z dziewczynką i jej mamą. Pojutrze Lawiro. Musimy ustalić, kto do nas strzelał. Potem zawodnicy… Nawet nie zauważył, kiedy Morfeusz, ale nie ten z Matrixa, wziął go w swe ramiona i złożył mu na powiekach senny pocałunek.

Szósty dzień śledztwa, niedziela, 11.30 1 Wiktor był niewyspany, ale mimo to pełen energii. Brooklands mknął sennymi ulicami Warszawy jak rumak prowadzony pewną ręką swojego właściciela. Stara skorupa miała się dobrze. Wolski za nic w świecie nie zamieniłby jej na jakieś nowoczesne badziewie. – Może trochę zwolnisz? – zapytała Lena. – Mam jeszcze w życiu parę spraw do załatwienia. – A czymże jest życie? – Westchnął. – To tylko dożywotnia kara śmierci. – Poeta za dychę – wysyczała przez zęby. – To Tuwim. – Uśmiechnął się do niej. – Co? – parsknęła. – Patrz na drogę! – Mam ogólny plan działania. Chcesz posłuchać? – rzucił po chwili i dodał, nie czekając na jej odpowiedź: – Pogadam z kilkoma zawodnikami. Przede wszystkim z tym Krisem. Kapitanem Grabexu w ostatnim sezonie. To z nim kłócił się Moloki. – Super – skomentowała z ironią. – I co dalej? – Dyskretnie ustalisz, kto rządzi w drużynie po odejściu starego kapitana. Zapytasz zawodników… – Udawany wywiad? Ty to masz łeb! – Lena próbowała mu dopiec. – Pokręcę się przez kilka dni po klubie, powęszę. Poszukam

jakichś tropów. – Słusznie. W końcu pies z zawodu. Zadzwonił telefon. Wiktor wziął do ręki komórkę i spojrzał na wyświetlacz. – No nie, znowu ona – jęknął. – Nie sypia w ogóle czy jak? – Kto? – zapytała Lena. – Później – mruknął i odebrał połączenie. – Zmieniły mi się plany, przylecę za dwa tygodnie. Okej? – usłyszał wesoły głos siostry. – Helenka! Dzwonisz w środku nocy? – Nie! Już wpół do szóstej. – Jest niedziela! – Cierpię na bezsenność. Przylecę za dwa tygodnie. Okej? – Dla mnie możesz przylecieć nawet za miesiąc. Nie mam teraz czasu, żeby się tobą zajmować. – Przestań! Co ty mówisz?! Jakie zajmować? Sama się sobą zajmę. – No właśnie, zapomniałem zapytać. – Przełknął ślinę, gotowy na najgorsze. – Przylatujesz sama czy z rodziną? – Niestety, Wiktorze, niestety, sama. A co? Stęskniłeś się za siostrzeńcami? – Uff – westchnął Wolski, czując, że kilkutonowy ciężar spada mu z ramion. – Wiesz, chłopcy mają już po osiemnaście lat. Nie wybierają się z mamusią na wycieczki. – Helenka się zaśmiała. – Powinni częściej odwiedzać ojczyznę dziadków. No i matki. – Przyjeżdżają, to ci źle. Nie przyjeżdżają, też niedobrze. Ty, Wiktorku, sam siebie nie rozumiesz. Jesteś swoim zaprzeczeniem. Potrzebujesz wewnętrznej harmonii, wyciszenia, spokoju. Musisz to poczuć, wiesz? Próbowałeś zen?

– A John? – Wolski zignorował jej pytanie. – Nie może. Więc przylatuję sama. Zadowolony? – Bardzo. A… jaki jest… konkretnie… cel wizyty? – Stęskniłam się za starymi kątami. – Nie kłam! Możesz sobie praktykować zen, hatha-jogę i inne fiku-miku, ale nigdy nie nauczysz się kłamać. Niestety. – No dobra – mruknęła. – Chcę zrobić wreszcie porządek w dokumentach. – W jakich dokumentach? – zapytał podejrzliwie. – No wiesz… – zaczęła niepewnie. – Chodzi o ten dom na Pradze. – Helenka! Co ty knujesz? Ta sprawa jest dawno… – Nic nie rozumiesz, braciszku. Nie chcę się z tobą znowu kłócić. – Znowu? – Nie wiadomo, ile mama jeszcze pożyje. Musimy te sprawy uregulować. Bo stracimy tę kamienicę na zawsze. – Muszę kończyć. – Wiktor! Przylatuję za tydzień, góra osiem dni. Rozłączył się. Lena spojrzała na niego czujnie. – Chcesz mi coś powiedzieć, czy pogadamy o najnowszym filmie Polańskiego? Westchnął i pokręcił głową. – Moja siostra. – Kto? – zapytała, unosząc brwi. – Twoja kto? – Starsza siostra Helenka. Mieszka w Stanach. Z naszą matką. Tyle. Lena patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – To ty masz siostrę? Od kiedy?

– Niestety, od urodzenia, cholera jasna. – Szkoda, że nie wspomniałeś wcześniej. – Nie było o czym. – Chyba: „o kim”. Wzruszył ramionami. – Widzę, że nie usychacie z tęsknoty za sobą. – No raczej – bąknął. – Nie mówiłem ci o niej, bo właściwie… właściwie to nie wiem dlaczego. Jest starsza o cztery lata. Jeszcze na studiach poleciała do Stanów na stypendium. I została. Od tamtego czasu widujemy się średnio raz na dwa lata. Kiedy zamordowano ojca, nie było jej w kraju. Nie przyleciała na pogrzeb, bo miała ważne egzaminy. – Ach, tu cię boli. – Przeszło mi. Przyleciała tydzień po pogrzebie. Wtedy byłem na nią obrażony. A dziś… uważam, że to jej sprawa, jej decyzja. Przecież nie będę przeżywał tego do końca życia, nie? Spojrzał na nią, szukając akceptacji. – Racja. Ale coś jeszcze między wami iskrzy, co? Dlaczego wasza mama jest tam? – Tak postanowiły – odparł, kładąc nacisk na słowo „postanowiły”. – Nie rozumiałem tej decyzji i chyba nigdy nie zrozumiem. W ogóle większość decyzji mojej matki jest dla mnie irracjonalna. Pozbawiona sensu i logiki, w czym dopatruję się roboty Helenki. Po śmierci żony i dzieci brakowało mi… – urwał. – Dajmy już temu spokój, okej? Kiwnęła głową. 2 Brooklands podjechał pod dom, w którym zamordowano Molokiego. Cisza i spokój, jak przystało na niedzielne popołudnie. Wysiedli z samochodu. – Gdzie ona mieszka? – zapytała Lena.

– W tej klatce. – Numer mieszkania? – Nie wiem. Lena spojrzała na niego z podziwem. – Brawo, geniuszu. Wywołasz ją teraz na balkon? – Nie, zapytam tego pana. Nobliwy starszy mężczyzna z białą bródką, laseczką w ręce i w słomkowym kapeluszu na głowie wychodził właśnie z klatki. Podeszli do niego. Wiktor zrobił najbardziej niewinną minę, na jaką potrafił się zdobyć. Dobrze, że nie zdawał do szkoły aktorskiej. Ta decyzja oszczędziła mu gorzkiego rozczarowania. – Przepraszam – zaczął spokojnie. – Tak? – Mężczyzna spojrzał na niego niepewnie. – Nie chcę przeszkadzać… – Już pan przeszkadza! Z jehowymi nie gadam – warknął starszy pan, wykazując się niespodziewaną jak na swój wygląd opryskliwością. – Chcieliśmy tylko zapytać, gdzie mieszka ta niewidoma dziewczynka. – A co was to obchodzi? Wiktor uśmiechnął się najcieplej jak potrafił i powiedział łagodnym głosem: – Pracujemy jako wolontariusze klubu Grabex Zielonka. Chcemy tej dziewczynce wręczyć karnet na mecze w nadchodzącym sezonie. Prowadzimy program dla niepełnosprawnych dzieci „Do ciebie też ktoś wyciągnie rękę”. Chyba nie uważa pan, że niewidome dzieci nie mają prawa do rozrywki? – Co? – Zresztą pan poczeka, dam panu ulotki i pokażę pismo od pana

prezesa klubu. Mam w samochodzie. Każdemu warto pomóc, prawda? – Dobra, daj pan spokój – burknął słomkowy kapelusz i machnął ręką. – Nie mieszam się w takie tam… Mieszkania sześć, drugie piętro. – Bóg zapłać, dobry człowieku – rzucił Wolski na odchodnym. Staruszek spojrzał na niego gniewnie spod kapelusza i poszedł dalej. Chyba przegiąłem, pomyślał Wiktor. Przytrzymał Lenie drzwi, po czym szybko zniknęli w czeluściach klatki. – Niezły bajerant jesteś – powiedziała, kiedy wchodzili po schodach. – Laski też rwałeś na takie teksty? – Nie musiałem. Zadzwonili do drzwi. Wiktor przedstawił się jako pracownik Europolu i pokazał swoją legitymację. Lena miała być jego polską partnerką. Kobieta wprowadziła ich do dużego pokoju. Mieszkanie było urządzone bardzo skromnie. Prawdopodobnie matka niewidomej Ani odziedziczyła je po rodzicach. Wskazywało na to kilka mebli z lat osiemdziesiątych i niewielka biblioteczka pełna dzieł, które Wiktor pamiętał z mieszkań kolegów z podstawówki. Charakterystyczna czterotomowa Encyklopedia powszechna PWN, ze złotymi cyframi na grzbietach i niebieskimi literami. Dwanaście tomów Historii drugiej wojny światowej 1939–1945. Dzieła Henryka Sienkiewicza wypuszczane w latach osiemdziesiątych przez Wydawnictwo MON. Kilka pozycji KIK-u, czyli Klubu Interesującej Książki. No i gratka! Ze trzydzieści „Tygrysów”. Tak, sam miałem kilka, pomyślał, wpatrując się w małe książeczki, które przypomniały mu czasy podstawówki. Dzieciństwo spod znaku czterech pancernych, których ojciec nie pozwalał mu oglądać. Wiktor nie rozumiał wtedy, dlaczego dziadek tak się zżymał na przygody Janka, Gustlika i reszty ferajny z bitwy pod Studziankami. Podszedł do półki i wziął do ręki kilka

książeczek z żółto-czarną głową tygrysa, znakiem serii. Przed pierwszym strzałem, U progu śmierci, Szalony lot, Płonące pantery. Staruszek tej pani musiał być miłośnikiem militariów albo wojskowym. Meblościanka na wysoki połysk pamiętała pewnie zimę stulecia. Na półkach zdjęcia w ramkach i osobliwe pamiątki. Na przykład talerz z dużym orłem bez korony. Na podłodze mozaika, zrobiona na wysoki połysk, świeciła się jak psu… buda. Patrząc na nią, miał wrażenie, że bez łyżew nie da rady przemieszczać się po pokoju. Skóropodobny narożnik był już z dwudziestego pierwszego wieku, podobnie jak wiszący na ścianie telewizor LCD, fotele, akwarium i szklany stolik. – Pani się nazywa… – Wiktor zawiesił głos. – Elżbieta Kosik. Ale ja naprawdę nic nie słyszałam. Mówiłam już policji. Kobieta miała czterdzieści jeden lat. Była niewysoka, szczupła, ubrana w spraną bluzkę z krótkimi rękawami i szare spodnie od dresu. Długie czarne włosy opadały jej na plecy. Miała ciemną karnację, kruczoczarne brwi i wąskie, okolone zmarszczkami usta. Wyglądała na dużo starszą i bardzo zmęczoną. – Kiedy rozmawiała pani z policją? – Tamtego dnia… zaraz, kiedy to było? W niedzielę trzydziestego czerwca. Chyba. Albo dwudziestego dziewiątego. Tak, trzydziestego czerwca wieczorem. – A gdzie pani z nimi rozmawiała? – zapytał spokojnie Wiktor. – Z nim, znaczy. To jeden pan był. Tutaj, w tym pokoju, a czy to ważne? – Kobieta spojrzała na niego z niepokojem. – Czy ktoś rozejrzał się po mieszkaniu? Był w pokoju dziecka? – Nie, a po co? Ania, moja niewidoma córka, usiadła przy nas na chwilę, a potem poszła do swojego pokoju. – Ile było tych rozmów z policją? – Jedna. A dlaczego pan pyta?

– Jest pani trochę zaskoczona naszą wizytą, prawda? – Nie. Dlaczego? No, może trochę. Rozmawiali na stojąco. Wiktor zdążył już rozejrzeć się dokładnie po pokoju. Wiedział. Dobrze, że tu przyszedł, instynkt go nie zawodził. Uśmiechnął się do siebie w duchu. – A Ania… – zaczął. – Powiedziałam przecież, że Ania jest niewidoma – przerwała mu kobieta. – Od trzeciego roku życia. Chyba rozumie pan, że nie powinniśmy jej męczyć? – Miała pani nieco więcej czasu, żeby przygotować się na rozmowę z tamtym aspirantem, prawda? – Nie rozumiem, do czego pan zmierza. – Wie pani, rutynowe rozmowy z sąsiadami przynoszą marny efekt. Szczególnie gdy prowadzą je niedoświadczeni policjanci z niewielkim stażem. Czasem zdarzają się perełki. Tacy, co potrafią wychwytywać istotne szczegóły, widzieć więcej niż można zobaczyć na pierwszy rzut oka, czytać między wierszami. Do pani przyszedł młody aspirant, który przeczytał kilka pytań z kartki, odhaczył wizytę i spokój. Mam rację? – Ja tam nie wiem – powiedziała niepewnie Kosik. – Myśli pani, że mam rację? – zapytał jeszcze raz, powoli wypowiadając każde słowo. – Może tak, może nie. A bo ja wiem? Wiktor pokiwał głową. Lena w tym czasie dyskretnie obeszła całe mieszkanie. Zajrzała do dwóch pozostałych pokoi, kuchni i łazienki. – Można porozmawiać z Anią? – Ale o czym? – Może tamtego dnia coś słyszała…? – Nic nie słyszała! Przysięgam!

– Moloki uczył ją angielskiego, prawda? – Spotkali się raz czy dwa. – Kobieta machnęła ręką. – Ja tam za tym nie byłam. Wie pan, on przyjechał z Afryki… rozumie pan. – A gdzie teraz są siostry? – Wiktor wystrzelił jak z procy. – Słucham? Kobieta aż się zapowietrzyła. Zrobiła wielkie oczy i przez chwilę wpatrywała się w Wiktora. – O czym pan mówi, panie Wolszczak? – Wolski. Po prostu Wolski. – Ja… ja… – Gdzie jest siostra bliźniaczka Ani? Jak ma na imię? – Ale. – Kobietę zatkało. – My nie mamy nic wspólnego z tą sprawą. Przysięgam. – Wije się pani jak piskorz. Jest to co najmniej podejrzane. Porozmawiamy szczerze i zostaje to między nami czy mam zadzwonić do współpracowników z Komendy Stołecznej? Wtedy nie będzie już tak miło. Może nawet zostanie pani aresztowana za składanie fałszywych zeznań. A dziewczynki trafią do Policyjnej Izby Dziecka. Koszmar po prostu. Bo tatuś to się chyba nie pokazywał od lat… – One nie mają ojca… zmarł pięć lat temu. Błagam pana. Po… po… porozmawiajmy. – Gdzie siostry? – Ja niczego nie zataiłam, tak jakoś wyszło. – Kobieta miała łzy w oczach. – Chciałam chronić Anię i Kasię. – W porządku. Na razie nic wielkiego się nie stało. Przynajmniej, dopóki wiemy o tym tylko pani i ja. Któraś z dziewczynek coś wie? Kasia coś widziała i powiedziała pani o tym, tak? Aspirant zobaczył niewidomą Anię i uznał, że nie ma sensu jej wypytywać. Bo o bliźniaczce, Kasi, nie wiedział? – Tak. To znaczy nie.

Wiktor wypuścił powietrze z płuc z głośnym świstem. – Tracę cierpliwość. Będziemy musieli… – Zaraz. To nie tak. Kasia nic nie widziała! Lena wróciła do pokoju i stanęła z boku. – A Ania? – włączyła się do rozmowy. Kobieta kiwnęła nerwowo głową. – Ania myśli, że… że… – zacięła się Kosik. Lena podeszła do niej, objęła ją ramieniem i zapytała cicho: – Że co, pani Elu, że co? – Że coś słyszała. Na… na… schodach. – Gdzie teraz są? – zapytał Wiktor poważnym głosem. – Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Nic im nie grozi – szepnęła Lena do kobiety. – U dziadków, rodziców męża, na wsi. – Gdzie konkretnie? – W Jadowie. – Adres – rzucił Wiktor. – Ale… – Musimy z nimi szybko porozmawiać – dodał ostro. – No ja nie wiem, czy mogę podać – powiedziała cicho Kosikowa wpatrzona w podłogę. – Nie zmuszaj mnie, kobieto, żebym ci przypomniał, co grozi za… – Spokojnie – odezwała się Lena i spojrzała porozumiewawczo na Wiktora. – Proszę się uspokoić. Zaraz do nich pojedziemy, dobrze? Wszyscy razem, tak? To ważne. Pomoże nam pani? Kobieta pokiwała głową i wybuchnęła płaczem, wtulając się w ramię Leny. 3

Jadów jest niewielką wsią oddaloną o sześćdziesiąt kilka kilometrów od Warszawy w kierunku Białegostoku. Z Zielonki, drogą przez Wołomin, a potem Szosą Jadowską było to niewiele ponad czterdzieści kilometrów. Wiktor nie oszczędzał brooklandsa. Dojechali w niecałe pół godziny. Na samym końcu wsi, przy drodze 636 stał dwupiętrowy domek jednorodzinny, otoczony zielenią, z widocznym na tyłach dużym sadem. Posesja wybudowana w latach osiemdziesiątych, ale dobrze utrzymana i niedawno odnowiona. Brooklands wjechał przez otwartą bramę na podjazd z równo ułożonej kostki. W drzwiach pojawił się gospodarz. Po krótkiej wymianie zdań, zaprosił ich do środka. Kiedy nieco później Wiktor spacerował z Anią po sadzie, słońce grzało niemiłosiernie. Drzewa dawały przyjemny cień, chroniąc przed upałem. Wokół rozchodził się kwaśny, ale przyjemny zapach jabłek. Szli między dwoma długimi rzędami jabłoni. Owczarek dziewczynki biegał wokół nich, co chwilę czujnie spoglądając na swoją panią. – Lubisz przyjeżdżać do dziadków na wieś? – Pewnie. Latem mogłabym tu siedzieć bez przerwy. Wie pan, zawsze to jakaś odmiana. – Dziewczynka uśmiechnęła się smutno. – Odmiana od czego? – zaciekawił się Wiktor. – Widział pan przecież Zielonkę. – No… – Szału nie ma, co? – To zależy. – Pan mieszka w Warszawie? – Tak. A przez ostatnie półtora roku mieszkałem w Hadze. Haga jest… – W Holandii, wiem. Chociaż stolicą jest Amsterdam, to w Hadze ulokowane są rząd, parlament, no i dwór królewski.

– No tak. – Panie Wiktorze, ja mam już dwanaście lat – dodała z oburzeniem. – Proszę mnie traktować jak normalną dziewczynę. – Przepraszam – bąknął zaskoczony. – Może jestem ślepa, ale nie głupia! – fuknęła. – Nie chciałem… – Wiem, wiem. – Ania roześmiała się głośno. – Tylko tak pana wkręcam. – Aha. – Wiktora zatkało na moment. Dziewczynka była jak na swój wiek dosyć niska. Miała długie jasne włosy, spięte z tyłu, a na czoło opadała jej równo przycięta grzywka. Kiedy się uśmiechała, w policzkach pojawiały się małe dołeczki, a cała buzia wprost promieniała. Wiktor nie mógł się napatrzyć. – Chyba nie ma pan dzieci, co? Przynajmniej nie w moim wieku. Poczuł ukłucie w brzuchu. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie chciał urazić rezolutnej nastolatki, ale to pytanie zawsze wyprowadzało go z równowagi. Zazdrościł tym, który mieli dzieci, i nienawidził tych, którzy sądzili, że obecny stan, bezdzietnego singla, to jego wybór. – Dlaczego pan się zdenerwował? – zapytała niewidoma dziewczynka. – Przepraszam, jeżeli pana uraziłam. – Nie, nie… nie ma sprawy – szepnął. Nie spodziewał się takiej rozmowy. To ona ją prowadziła, a on czuł się jak zagubiony dzieciak. Myślał, że będzie odwrotnie. Jakże się pomylił. – To nic nie… – Zawahał się, przełknął ślinę. – Moja córeczka byłaby w twoim wieku. Wypadek samochodowy. Szli powoli. Nagle stało się coś, czego Wiktor się nie spodziewał. Po tamtej tragedii nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie trzymał w swojej dłoni małą, ciepłą rączkę dwunastoletniej

dziewczynki. Usłyszał swój szept: „Natalka”. Wzięła go za rękę i przez kilka minut spacerowali w milczeniu, za co był jej wdzięczny. Za tę ciszę. Nie chciał teraz rozmawiać. Myślał, że dwunastolatka to naiwna mała dziewczynka, a rzeczywistość okazała się inna. Jego myśli zaczęły biec w różne strony, jakby zapomniał, po co przyjechali do Jadowa. Zresztą skąd miałby wiedzieć, jak dziś zachowują się dwunastolatki. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Facebook? YouTube? G-mail? Gadu-gadu? Cholerny Internet! Przypomniał sobie straszne historie, jakie opowiadali mu koledzy ze stołecznej na temat internetowych zboczeńców. Swojej córce nie pozwoliłbym w ogóle korzystać z Internetu. A już na pewno nie z YouTube’a i Facebooka! – Nasz tata zginął pięć lat temu, więc mogę sobie wyobrazić, co pan czuł – powiedziała Ania, wyrywając Wiktora z rozmyślań. – Z tym że pan ma chyba lepiej. Przynajmniej pamięta ją pan, bo ja tatusia słabo. Właściwie tylko z opowiadań mamy i kilkunastu nagrań na telefonie, których codziennie słucham. – Przykro mi – szepnął ze współczuciem. – Był żołnierzem, jak dziadek ze strony mamy. Tatę zabili talibowie w Afganistanie. Jego rosiek wjechał na ajdika. Wiktor nie wiedział, co powiedzieć. Zdobył się tylko na dwa naiwne słowa: – Służył krajowi. – Mam gdzieś taką służbę, proszę pana – odparła ostro. – Co mi z tego? Zostawił nas i pojechał na tę wojnę. I po co? – Dobrze się znałaś z Molokim – zmienił temat. Kiwnęła głową. – Fajny był ten Molo. Tak go nazywałam. Molo. Uczył mnie angielskiego. – A mama nie miała nic przeciwko? – Trochę się burzyła. Wie pan, jak to jest. – Ania się skrzywiła.

– Myślała, że skoro jest czarny, to pewnie tylko czyha, żeby mnie ugotować i zjeść. Roześmiała się głośno ze swojego dowcipu. Wiktor również. Pies podbiegł do niej czujnie i przez chwilę towarzyszył swojej pani przy nodze. Dziewczynka pogłaskała go po głowie i rozkazała: – Biegaj, Reks. Biegaj! – No i co dalej z Molo? – W końcu zgodziła się, że jak mają być lekcje, to tylko u nas w domu. Nie mogłam do niego chodzić. – Ile płaciliście mu za godzinę? – No co pan? Uczył mnie za darmo. Wystarczająco dużo zarabiał w Grabexie. Mówił, że w rodzinnej wiosce zostawił siostrę w moim wieku. Dużo mi opowiadał o Afryce. Fajnie, tylko że większości nie rozumiałam. Aż taka dobra z anglika nie jestem. – Rozumiem, a… – Ma pan jakieś marzenia? – zapytała, wchodząc mu w słowo. – Marzenia? – powtórzył zaskoczony. – Takie, o których pan wie, że nigdy się nie spełnią? – Dziewczynka westchnęła. – Ja mam takie jedno. To znaczy mam wiele marzeń, ale jedno, które jest najbardziej nierealne. – Chciałabyś widzieć? – ostrożnie strzelił Wiktor. – No co pan? To jest poza konkurencją. I to nie jest kwestia marzeń, tylko pieniędzy. Musi pan wiedzieć, że kocham piłkę nożną! Piłka to moje drugie życie. Dzięki Molo chodziłam czasem na mecze. Oczywiście nic nie widziałam, ale siostra mi opowiadała, co się dzieje na boisku. Czułam tę atmosferę, słyszałam kibiców, uderzenia piłki. To jest piękne! Znam nazwiska wszystkich zawodników Grabexu pięć sezonów wstecz. Znam cały skład Borussii Dortmund i Realu Madryt. To moje ulubione kluby. Słucham wszystkich meczów reprezentacji, które są w radiu. A już jak pan Zimoch komentuje, to tak jakbym tam była.

Znowu uśmiechnęła się promiennie. Wiktor popatrzył na dołeczki w policzkach Ani. Natalka też się tak uśmiechała, pomyślał. I uśmiechnął się. – To jakie jest to marzenie? – zapytał, domyślając się już, o co chodzi. – Zagrać! Na prawdziwym boisku, prawdziwą piłką! O tym marzę. – A wiesz, że… – Wiktor zawahał się, łzy nabiegły mu do oczu. – Wiesz, że niewidomi też grają w piłkę nożną. – No teraz to pan mnie wkręca! – Nie! Serio! Widziałem taki mecz. Niewidomi i niedowidzący grają między sobą. Piłka ma w środku taki jakby dzwoneczek czy coś takiego, że słychać ją z daleka, jak leci. Grają, strzelają gole. Naprawdę. – Nie wierzę! – No masz! Nie wierzy! Jak chcesz, zabiorę cię na taki mecz. Może nawet uda ci się zagrać, to znaczy spróbować. Chcesz? – Jasne, że chcę. Bardzo. Myśli pan, że udałoby mi się strzelić gola? A oni są dobrzy? Wiktor zaczął się śmiać. – Od razu chcesz być najlepsza, co? – Pewnie. – Poczekaj. Najpierw naucz się w ogóle kopać, potem będziesz się kiwać i strzelać gole. – Dobra, dobra – burknęła. – Sprawdzę, gdzie grają, i zadzwonię do twojej mamy, okej? – Okej. Przez chwilę szli w milczeniu. – Pan jest policjantem, prawda? – zapytała w końcu Ania. – No tak.

– I bada pan sprawę Molo? – Badam. – I przyjechał pan z tą panią do Jadowa tylko po to, żeby mi powiedzieć o tym, że niewidomi grają w piłkę, i pospacerować sobie po sadzie dziadka? Wiktora kolejny raz zatkało. – A może ma pan do mnie jakąś konkretną sprawę, co? Może chciałby pan wiedzieć, co słyszałam tamtego dnia? – Yyy… chętnie. To znaczy… chciałbym wiedzieć. Bardzo. – Czułam, że coś się wydarzyło – powiedziała rezolutnie dziewczynka. – Nawet chciałam o tym komuś powiedzieć. To znaczy oprócz mamy. Ale mi nie pozwoliła. Wychodziłam tamtego ranka na spacer z Reksem, moim psem. Było koło szóstej trzydzieści. Na schodach minęłam się z jakimś mężczyzną. 4 Kiedy kładł się spać, kolejny raz analizował wydarzenia dnia. Relacja dziewczynki w niczym specjalnie nie pomogła. Na razie. Jeżeli faktycznie minęła się na schodach z mordercą, to fakt, że jest niewidoma, pozwalał mu czuć się bezpiecznie. I dobrze. W swoim czasie to wykorzystam, pomyślał. Zwrot dokumentów przebiegł bez problemów. Marek dobrze się spisał. Na stole w kuchni leżały zdjęcia martwych Cyganów, którzy zaczaili się na nich na placu Inwalidów. Wiktor był przekonany, że to jego próbowali zlikwidować. 5 Miał wrażenie, że ktoś usiadł mu na klatce piersiowej i zatkał dłonią usta. Poczuł na sobie ogromny ciężar i otworzył oczy. W pokoju panował mrok. Zaczął głęboko oddychać, łapczywie chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami. Był przerażony, chciał zerwać się z łóżka, wyciągnąć pistolet leżący pod poduszką i wywalić w niego cały magazynek. Ale nie mógł się ruszyć. Napastnik oddalił się, stał teraz pod ścianą i patrzył na niego.

Wolski widział zarys jego postaci. Usłyszał, jak tamten się śmieje i szepcze do niego: „Nie teraz, Wiktorze, jeszcze nie teraz”.

Siódmy dzień śledztwa, poniedziałek, 10.20 1 Wiktor wjechał do Rembertowa. Po kilku minutach znalazł się w najładniejszej części tej dosyć odległej od centrum warszawskiej dzielnicy, słynącej niegdyś z wielkiego bazaru. – Ech, te lata osiemdziesiąte – westchnął i uśmiechnął się do siebie. Najlepiej ubrane chłopaki z podstawówki zaopatrywały się albo tu, albo na Skrze. To znaczy starzy ich zaopatrywali, jeśli było ich stać. A kilku było. Podobno to na bazarze w Rembertowie Grzegorz Ciechowski kupił słynne czarno-białe krawaty dla Republiki. Brooklands lawirował małymi eleganckimi uliczkami, gdzie przed zadbanymi jednorodzinnymi domami stały drogie samochody. Kiedy odnalazł właściwy numer, zjechał na bok i stanął. Widać było, że budowę zakończono całkiem niedawno. Podwórko nie było jeszcze uprzątnięte. Zza domu wychylił się robotnik w zielonym kombinezonie. – Pan z gazowni?! – krzyknął do Wiktora, który podszedł do furtki. – Nie. Prywatnie do właściciela – odparł Wolski i dodał: – Jestem z klubu. – Aha. Szefuńcio jest w środku. Pan wchodzi, bo wideofon jeszcze nie działa. Montuje się. Wiktor podszedł do drzwi i zapukał. Po chwili ukazał się w nich Kris w szlafroku z puszką piwa w ręce. Wiktor spodziewał się, że mężczyzna będzie wyższy i mocniej zbudowany. Inaczej wyglądał na nagranych meczach, które oglądał. – Słucham – wychrypiał piłkarz. – Wiktor Wolski, z polecenia pana Grabka. Poświęci mi pan

pół godziny? – Witam, Kris. – Gospodarz wyciągnął rękę do gościa. – Ale! Nie przez próg. Zapraszam. Chyba nie myśli pan, że zamordowałem Molokiego. – Kris się roześmiał. – Tak właśnie myślę, panie Krzysztofie – powiedział Wiktor z powagą. – Kris. Proszę mówić do mnie Kris, tak jak wszyscy. Piłkarz miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, małe, szeroko rozstawione kaprawe oczka i kilkudniowy zarost. Na głowie mierzwiły się gęste czarne włosy. Poły szlafroka odsłaniały umięśnioną i bujnie owłosioną klatkę piersiową. Wolski od razu zorientował się, że podomka nie oznacza wcale, że właśnie wyszedł spod prysznica. Wręcz przeciwnie. Prawdziwy macho, pomyślał, gatunek wymierający. A może to wcale nie macho, tylko zwykły niedomyty menel. – Tak jak wszyscy? – zapytał. – Chce się pan ze mną zaprzyjaźnić? – To tylko taki zwrot. – Kris się uśmiechnął. Wiktor rozejrzał się po domu. Białe ściany, fikuśne złote żyrandole, zasłony jakby szyte z sukni ślubnych. Mają gust. Duży hol otwierał się na co najmniej czterdziestometrowy salon, po prawej znajdowały się drzwi do kuchni, po lewej – schody na górę. Mebli ustawiono jeszcze niewiele. Właściwie poza gigantycznym skórzanym narożnikiem, niskim stoliczkiem i chyba stucalowym telewizorem, nie było tu nic. Na ekranie leciał właśnie jakiś pasjonujący mecz. – Ładny dom – pochwalił z wymuszoną grzecznością. – Dziękuję. Niedawno się wprowadziliśmy. Jeszcze wykańczamy górę. Przepraszam za bałagan. – Nie szkodzi. Malujecie coś? – Czuć farbę? Sorki, parapetówka dopiero za miesiąc. Nie wstrzeliłeś się – zażartował Kris i uśmiechnął się, zadowolony ze

swojej riposty. Wiktor odwzajemnił uśmiech. – Chcę pogadać o Molokim – oświadczył bez zbędnych wstępów. – W porządku. Kawy? – zaproponował gospodarz. – Ekspres już działa. Nespresso. Może być? – Chętnie. Ristretto, jeśli można. – Można! Bez mleka? – Bez. – Widzę, że lubisz moc, tak jak ja. – Kris ponownie uśmiechnął się do Wiktora. – Siadaj, rozgość się. Po chwili delektowali się aromatem mocnej kawy. Gigantyczny skórzany narożnik pochłonął ich obu. Miękkie oparcie i dobre ristretto zrobiły nastrój. – Co się wtedy wydarzyło na boisku? – wypalił Wiktor. – Kiedy? A… Chodzi ci pewnie o mecz z Idalinem? – Bingo! – zawołał Wolski i skierował palec wskazujący w stronę owłosionej piersi Krisa. – Co chcesz wiedzieć? Bo my… – nie dokończył. Tleniona blondynka ze sporym biustem i różowymi tipsami wyłoniła się z wylotu schodów niczym Wenus z morskiej piany. Siostra Freddy’ego Kruegera, przeszło Wiktorowi przez głowę, kiedy patrzył na różowe szpony latające wokół jej głowy. – Dzień dobry – rzekł kulturalnie, wstając. – Dobry – syknęła, karcąc wzrokiem męża. – Moja żona – bąknął Kris. – Pan od Grabka. Z klubu. – Wiktor Wolski – przedstawił się Wiktor. – Aha – odfuknęła. – Wychodzisz, kochanie? – Ktoś w tym domu musi zająć się robotnikami – stwierdziła

ostro Wenus z Rembertowa. – Dla robotników tak się stroisz? – Jadę do marketu budowlanego, jeżeli cię to interesuje. – Ja już swoje zrobiłem. – Piłkarz wzruszył ramionami. – Zarobiłem na ten dom. Nie mam zamiaru szarpać sobie nerwów z robolami. – Monika Grzymała-Władykin – powiedziała Wenus, podchodząc do Wiktora z wyciągniętą ręką. A do Krisa rzuciła: – Może byś się ruszył, chamie. Cały dzień na wypoczynku… – Wiktor Wolski – powtórzył swoje personalia. Szpony Kruegera zacisnęły się na jego dłoni. Przez chwilę miał wrażenie, że już po nim. Że nie zdąży się obudzić. – Lubię facetów z klasą. Glina czy urzędnik ze skarbówki? – Mówiłem, ci że pan… – Ani jedno ani drugie. Ale blisko – wszedł mu w słowo Wiktor. – Pan chce pogadać o Molokim – dokończył Kris. – Aha – powiedziała. – Były glina, pewnie ubek. Znam się na ludziach. – Za młody jestem na ubeka – odparł, zastanawiając się, czy żona piłkarza w ogóle wie, o czym mówi. – Każdy tak twierdzi. Dobra, lecę. Bawcie się dobrze. Wypadła z domu w tempie błyskawicy. Kiedy zostali sami, Kris spojrzał badawczo na Wiktora. – Wiesz, jak to jest z tymi kobietami – podsumował zajście. – No więc, jak to było w tym meczu? – Wolski pominął milczeniem ukryte walory Grzymały-Władykin i wrócił do tematu przewodniego. – Graliśmy baraż o awans do Ekstraligi. Na wyjeździe zremisowaliśmy trzy do trzech. W rewanżu miało być z górki. A tu

przegrywamy do przerwy zero jeden. Popatrzyli sobie w oczy. Wiktor pokiwał głową, zachęcając Krisa do dalszej opowieści. – To miał być mój ostatni mecz. Tak postanowiłem. Ale nikomu przed spotkaniem tego nie powiedziałem. Chciałem to ogłosić w szatni już po wszystkim. Wiesz, mam trzydzieści osiem lat. Czas na emeryturę. – Pewnie tak – rzucił Wiktor. – Przez ostatnie dwadzieścia lat tułałem się po boiskach Polski i Europy. Mam już dość. – No wiesz… Miałeś piękną karierę. Który klub najlepiej wspominasz? – Wiktor celowo trochę zboczył z głównego wątku. – Mam dwa ulubione. – Kris się uśmiechnął. – Jagiellonia i Levante. W Austrii też było w porządku. No i… w Grabexie w sumie także okej. Takie miłe ukoronowanie kariery. Ale to w Białymstoku wypłynąłem na szerokie wody. Przez trzy lata z rzędu byłem królem strzelców pierwszej ligi. W Pucharze Polski wyeliminowaliśmy Legię. Strzeliłem Szczęsnemu dwie bramki. – Niestety. Byłem na tym meczu. – Naprawdę? – ożywił się Kris. – Jestem urodzonym warszawiakiem, Legię mam we krwi. Kiedyś chodziłem na wszystkie mecze. Dwa do dwóch na Łazienkowskiej. To, co zrobiłeś z naszym obrońcą przy drugiej bramce, to… – Wiktor starał się uśpić czujność Krisa. Piłkarz uśmiechnął się na wspomnienie dawnych czasów. – Z Sikorskim? – Tak. To był Sikorski, taki dryblas. Założyłeś mu siatkę, a on zaczął cię gonić. Chciał sfaulować, ale chyba za bardzo… Mężczyźni zaczęli się śmiać. – Pamiętam. Zaplątał się we własne nogi i runął jak kłoda. – A potem minąłeś Szczęsnego i strzeliłeś na dwa do jednego.

To był szok. Kris kiwał głową, przytakując. – Piękne chwile. Ale po awansie do Ekstraligi miałem problemy z kondycją. Mówiło się o reprezentacji, o wyjeździe na Zachód. Za dużo zamieszania. Półtora sezonu zajęło mi dojście do formy. – Ale jak ją odzyskałeś, posypały się oferty z zagranicy, prawda? – Tak. Muszę ci powiedzieć, że jedno mi w życiu zawsze wychodziło. Wiesz co? – Kobiety? Zaczęli się śmiać. – Nie. To na pewno nie. – Kris mrugnął do Wiktora. Rozgadał się, to dobrze, pomyślał Wiktor. – Zawsze miałem fart do nowych klubów. Praktycznie co klub, to sukces. Poza jednym transferem już później. Tak było w Jadze, tak było w Levante, w Austrii. Zawsze trafiałem na najlepszy okres drużyny. Wolałem pójść do słabszego klubu, ale coś w nim znaczyć. – Dlatego zamiast Primera División wybrałeś hiszpańską drugą ligę? – Dokładnie. I co? Źle wybrałem? Trzy razy król strzelców ligi! Słabo? – No dobra, ale dlaczego nie poszedłeś potem do Osasuny? To mogła być oferta życia. – Taki przykład. Weź dwóch zawodników: Wojtek Kowalczyk i Grzesiu Rasiak. Który został obwołany wielkim talentem? Wspaniałym piłkarskim odkryciem? Kto miał podbijać stadiony świata? Szanuję Kowala. Ale to Rasialdo zagrał na Wyspach ponad sto osiemdziesiąt meczów w ciągu sześciu lat. I strzelił ponad sześćdziesiąt goli. A Wojtek w Hiszpanii? Przez pięć lat nie

osiągnął nawet połowy tego. Jakieś siedemdziesiąt parę meczów i dwadzieścia trzy bramki. Rozumiesz? – Bałeś się. – Nie rozumiesz. Nie bałem się, nie o to chodzi. W Osasunie czy w Marsylii, siedząc na ławce, zarobiłbym więcej, niż w Austrii, grając. I prestiż i… wszystko. – To o co chodzi? – Nie każdy nadaje się do dużego klubu, do szumu, który się wokół ciebie robi, nie każdy radzi sobie z presją. Rasiak w Tottenhamie? Porażka. A potem w Southampton? Mistrz! Prawie osiemdziesiąt występów i coś koło trzydziestu goli. Wiadomo, że nie zawsze ci idzie. W tych słabszych klubach też zdarzają się gorsze momenty, słabsza forma. Ale trzeba się starać być w otoczeniu, które ci pasuje. Generalnie im wcześniej poznasz siebie i zrozumiesz pewne rzeczy, tym lepiej wylądujesz na końcu kariery. – Cholera. Zabrzmiało jak zen. – Bo to mój zen. Wiktor spojrzał na Krisa z uznaniem. Wróciłem z Hagi, bo? – zapytał się w myślach. – Jeden się odnajdzie w policji nowojorskiej, a drugi będzie najlepszym dzielnicowym w Pasłęku. – Kris przerwał rozmyślania Wiktora. – Ale żaden nie jest wcale lepszy czy gorszy od drugiego. Po prostu każdy idzie swoją drogą, jest dobry w tym, co robi, i ma szansę na sukces. – A czym dla ciebie jest… był sukces? – Dobrze, że powiedziałeś: „był”. Po ostatnim meczu zatrzasnąłem drzwi i rzuciłem: „do widzenia, stary świecie”. Koniec tego, co było. Koniec kariery. Jestem spełniony! Zaczynam nowe życie. I powiem ci szczerze, że nie wiem jeszcze, co będę robił. Zastanawiam się. Zobaczymy. Muszę sobie wszystko na nowo poukładać i wyznaczyć nowe cele. A wracając

do tego, co już za mną, moim celem była gra sama w sobie. – Nie wierzę. – Wiktor się uśmiechnął. – Ale to prawda. Grałem dla samej gry, dla adrenaliny, dla rywalizacji. Wiedziałem, że w Osasunie będę musiał walczyć o miejsce w składzie i być może nie wygram tej rywalizacji. I co? Rok na ławce? Mógłbym tego nie wytrzymać. Mógłbym się rozpić, wpaść w hazard czy coś. Ja tam nie pasowałem. – A nie grałeś przypadkiem dla pieniędzy? – Sorry, może zabrzmi to bezczelnie, ale same przyszły. Więc przestałem o nich myśleć. W Jagiellonii korzystałem z życia. A co? Sport to nie klasztor czy więzienie. Tylko to też trzeba robić umiejętnie. Piłka zawsze była najważniejsza. Nigdy nie przegiąłem. A potem podpisałem kontrakt z Levante i już wiedziałem, że jeśli rozsądnie pokieruję swoją karierą, to ustawię się na całe życie. Nie pchałem się na salony. Osasuna czy Marsylia nie były dla mnie. – No dobra, to powiedz w końcu, czym był dla ciebie sukces. – Tym, że nie licząc Polski, zagrałem w Europie ponad dwieście pięćdziesiąt spotkań. Że w każdym klubie strzelałem dużo goli, że byłem szanowany, poważany. Lubiany przez kibiców. Że robiłem dokładnie to, czego ode mnie oczekiwano. – Że byłeś gwiazdą. – Tak. Że byłem lokalną gwiazdą. Wolałem być gwiazdą w drugiej lidze hiszpańskiej czy w Austrii, niż piątym rezerwowym w Primera División lub we francuskiej Ligue Un. I to mi się udało. A tytuły moje czy klubowe są dobre dla Wikipedii. – No i masz wspomnienia. – Tak. Strzeliłem Barcelonie dwie bramki na Camp Nou w Pucharze Króla. Nie zapomnę tego do końca życia. To co, że przegraliśmy cztery dwa. Do sześćdziesiątej siódmej minuty prowadziliśmy dwa jeden. Gdybym w mocniejszym klubie siedział na ławie, nie miałbym takich wspomnień.

– Powiedz o Grabexie. Ostatnie trzy lata. – O tym, że się zgodziłem na ten transfer, zadecydowały dwie rzeczy. Miałem już trzydzieści pięć lat i nieudane pół roku na Ukrainie, a mimo to chcieli, żebym był liderem drużyny. A do tego mogłem na koniec kariery nieźle dorobić. I dostałem tę działkę w Rembertowie na zachętę. Dwa tysiące metrów. Legalnie! – Którą działkę? – Tę, co na niej postawiłem dom. – Nieźle. W tym samym czasie do klubu trafił Moloki. – Mniej więcej. – Kris pokiwał głową. – Ty zostałeś liderem, a on? – Na początku był nikim. Ale z czasem wywalczył sobie miejsce w składzie. – Jak wyglądały wasze relacje? Kris wzruszył ramionami i westchnął. – Przez pierwsze dwa sezony zupełnie normalnie. Tak jak relacje lidera z rezerwowym, który akceptuje swoją rolę w drużynie. Nie przyjaźniliśmy się, ale też nie było konfliktów. – Kolor skóry miał znaczenie? – Dla mnie? Nie. Z różnymi grałem w Hiszpanii czy w Austrii. Normalka. – A dla innych? – Większość nie miała z tym problemu. – Większość… A kto miał? – Wydaje mi się, że trener Nawal był trochę uprzedzony. Ale jak Moloki zaczął strzelać bramki, a przede wszystkim świetnie mi dogrywać, to zrozumiał, że kolor skóry nie ma znaczenia. – Co się zmieniło w ostatnim sezonie? – Dużo. – Kris wziął łyk piwa, które postawił wcześniej obok narożnika. – Pierwsze dwa sezony to budowanie drużyny.

W trzecim mieliśmy powalczyć o awans. Moloki rozwinął się, choć na początku chyba nikt na niego nie liczył. A tu proszę. Po pierwszej rundzie lider drużyny w asystach i golach. Tymczasem u mnie zaczęły się odzywać kontuzje. Wiedziałem, że długo nie pogram. – Kiedy zaczął się konflikt między wami? – Zaraz, poczekaj. Daj powiedzieć. Zaczęliśmy grać coraz lepiej, ale to nie zasługa Molokiego, tylko całej drużyny. Łysy, defensywny pomocnik, zagrał swój najlepszy sezon. Zresztą bardzo mnie to cieszy, bo przejął po mnie opaskę kapitana i nieformalne przywództwo w drużynie. Tomek Goduń, prawy pomocnik, okazał się trafionym transferem. Paweł Deptuła na prawej obronie. Szło nam naprawdę dobrze. Wiem, że to Wieczorek namówił Nawala, żeby Moloki więcej grał. – Nawal nie widział go w składzie? – Z początku nie. Jakoś nie mógł się do niego przekonać. I moim zdaniem, chociaż mogę się mylić, to przez kolor skóry. Nawal to starszy gość, inaczej patrzy na pewne sprawy. Zresztą… on… Nawal znaczy… kompletnie nie pasował do tej drużyny. Powiem nieskromnie, że tworzyliśmy wybuchową mieszankę rutyny z młodością. Ja i pierwszy bramkarz Piotrek Malina byliśmy najstarsi. Moloki, Goduń i Deptuła najmłodsi. Do tego kilku doświadczonych, jak właśnie Łysy, i zaczęło wychodzić. Ale to dzieło Wieczorka. Nawal ze swoimi teoriami i zasadami nadaje się do skansenu. – Rozmawiając z nimi, odniosłem wrażenie, że stary uważa się za bossa – rzucił Wiktor. – I niech się uważa. Ale teraz w drużynie ma mniej do powiedzenia niż pan Wiesio, klubowy cieć. Klubowy cieć… Wiktor spojrzał na Krisa. – Ty i Moloki. – Po pierwszej rundzie trochę mu odbiło. Zamiast dla drużyny,

zaczął grać dla siebie. Może menedżer mu namieszał w głowie, że pojedzie za granicę albo coś… nie wiem. A trenerzy nagle stracili wzrok. Ani Nawal, ani Wieczorek tego nie zauważali. Po pierwszej rundzie byliśmy na szczycie tabeli z przewagą pięciu punktów nad drugą drużyną. A pod koniec sezonu ledwo załapaliśmy się na baraż o awans. – Nie lubiłeś Molokiego? – Zdziwisz się, ale właśnie go polubiłem. Swoje odcierpiał, odczekał i zapracował na sukces. Stał się ważnym ogniwem naszej drużyny. Ale jeśli ktoś zaczyna się zachowywać jak udzielny książę, trzeba z gościem pogadać i wbić mu do łba pewne rzeczy, pewne zasady, rozumiesz? Musi to zrobić albo lider, albo trener. A najlepiej obaj. Nie chodzi o jakieś nie wiadomo co, po prostu trzeba delikwentowi powiedzieć jasno! Grasz tak, a jak nie, to do widzenia. Ławka albo przypadkowa kontuzja. – Wślizg w kolano na treningu? – Albo podczas meczu. Dogadujesz się z obrońcą przeciwnej drużyny, że ma ci go skasować i po sprawie. Normalka. – Nie posłuchał? – Trenerzy olali temat. Nawal i Wieczorek z nim nie gadali. Albo gadali, ale odpuścili. Ja próbowałem się z nim trochę kłócić. Tyle że nie chciało mi się szarpać. I też powoli odpuściłem. Zaczęła się między nami dziwna rywalizacja. Kris pokręcił głową. – Stary wyga, a dałem się wciągnąć na koniec kariery w coś takiego. – Na czym polegała ta rywalizacja? – Najpierw na treningach, a potem na meczach jeden drugiemu starał się udowodnić, że jest lepszy. – Kto wygrywał? – Raz on, raz ja. Chłopak miał dwadzieścia dwa lata i szybkość

antylopy. A ja trzydzieści osiem lat i sztywne kolano. Ale podczas meczu to do mnie chłopcy grali i zdarzało się, że Moloki przez pół godziny ani razu nie dostał piłki. Atmosfera w szatni się popsuła. Widziałem, że koledzy byli zagubieni. Z jednej strony chcieli, żeby Moloki grał swoje, a z drugiej bali się przeciwstawić mnie. Do tego trenerzy. Moim zdaniem Wieczorek czekał, aż Nawalowi powinie się noga, żeby mógł wskoczyć na jego miejsce. Wcale nie chciał tego awansu do Ekstraligi. Bo byłby to sukces Nawala. – Nawal nie widział, co się dzieje? – Widział. I według mnie był jakiś układ. Krążyły plotki, że Molokiemu przygląda się Legia, że może Wisła, a może Niemcy. Mogło być tak: po dobrej rundzie jesiennej Kaliński, menedżer Molokiego, zaproponował kasę Nawalowi za to, że Moloki będzie dużo grał i po swojemu. Nawal to trener starej daty. To znaczy stary, uczciwy i głupi. Więc uniósł się honorem i postanowił, że owszem, będzie grał, ale tak, że nic nie ugra. W związku z czym widział konflikt, ale nie ingerował. Nie wiedział jednak, że Wieczorek tylko czeka, żeby zająć jego miejsce. A ten z kolei liczył, że może przejmie drużynę już w rundzie wiosennej, kiedy zaczniemy przegrywać. Wtedy zrobiłby porządek, wywalczył awans i dogadał się z Kalińskim na działkę od transferu Molokiego. – A ty czytujesz Grishama czy sam wymyśliłeś taki scenariusz? – Myślisz, że mało takich historii widziałem w swoim życiu? Dla mnie tak to mogło wyglądać. Ale równie dobrze mogło być zupełnie inaczej. Prościej. Albo bardziej skomplikowanie, jeżeli maczał w tym palce prezes. W pewnym momencie odpuściłem, powiedziałem sobie, że za stary jestem na takie zabawy. Ostatnie miesiące gry w piłkę, chcę się nią cieszyć, a nie bawić się w jakieś układy. Odpuściłem Molokiemu. Ktoś może mówić, że on wygrał. Ale to śmieszne. – I znów byliście na fali. – Niezupełnie. Ale zaczęliśmy lepiej grać i zajęliśmy drugie

miejsce w lidze. O awansie do Ekstraligi miał przesądzić baraż z trzecią drużyną w tabeli, Idalinem Radom. – A kłótnia w przerwie? – Normalnie, jak w każdym meczu. – Rzuciłeś się na niego z pięściami. – Było w tym trochę aktorstwa. Obraził mnie, więc chciałem pokazać, że jestem gość. – Kris się uśmiechnął. – Nie uderzyłbym go. W szatni liczą się pozory. Wyszło dobrze. Powstrzymali mnie, na co liczyłem. – Dobrze znasz angielski? – Bardzo słabo, kilkanaście zwrotów. Bez problemu dogadam się po hiszpańsku i niemiecku. Gdybym grał w Anglii, nauczyłbym się angielskiego. Ale w Hiszpanii i Austrii? – O czym rozmawialiście, zanim Moloki przestrzelił tego karnego? – Powiedziałem mu, że jak nie strzeli, to go zabiję. Dokładnie: If you miss, I’ll kill you! No i co? Kris uśmiechnął się beztrosko. Albo jest taki głupi, albo taki bezczelny, pomyślał Wiktor. – To groźba, wiesz – rzucił do piłkarza. – Nie wygłupiaj się. – Kris nie przestawał się uśmiechać. – Gdybyś zebrał wszystkie groźby, które padają podczas meczu, musiałbyś co tydzień aresztować kilkadziesiąt osób. To przecież śmieszne. – Tak? – Wiktor spojrzał na niego z pełną powagą. – Nie miałem powodu, żeby go zamordować. Po co? – Nie wiem jeszcze po co. Ale motyw zawsze się znajdzie. – Byłem wtedy w domu z żoną. – Dla policji to świetne alibi. Dla mnie nie. Wiktor wstał.

– Na razie wystarczy. Jeżeli to nie ty, to możesz spać spokojnie. Gdy otwierał drzwi wejściowe, odwrócił się jeszcze do Krisa, który stał dwa metry za nim. – Kiedy zaczęliście malować górę? – Jakieś trzy tygodnie temu. Wiem, że to się długo ciągnie. Malują piętro i strych. Myślisz, że chce mi się ich w kółko poganiać? Kiedy Wolski wsiadł do brooklandsa, spojrzał na zegarek. Był to stary tissot, model Seastar z roku 1960. Pamiątka po dziadku. Dochodziła dwunasta. Wziął komórkę i wybrał numer prokuratora. – Tak? – usłyszał gardłowy głos Mielczarka. – Najmocniej przepraszam, panie prokuratorze, ale niestety rozchorowałem się. Właśnie jestem u lekarza. Rozwolnienie, wymioty. No… leci z wszystkich dziur… Posocznica jakaś czy inna sepsa, wie pan… – Wolski! Pan sobie jaja robi! – Mogę mieć zaświadczenie od lekarza, jeśli pan prokurator potrzebuje. – W środę! U mnie! O dziewiątej. – Postaram się. Ale jeżeli rozwolnienie nie ustąpi, to może pan wpadnie do mnie do domu? Tylko żeby się nie zarazić, bo jeśli to wirus, to… – Środa, dziewiąta! I bez numerów! Prokurator się rozłączył. Gdyby to był stacjonarny, to na pewno rzuciłby słuchawką, pomyślał Wiktor, uśmiechając się do siebie. I dodał na głos: – Pocałuj mnie w dupę, stary komuchu. 2 Wolski wszedł do budynku klubu Grabex. Nowoczesny szklanobetonowy kompleks mieścił centrum handlowe, fitness klub, kino,

kilka restauracji i biura. Ale najważniejsze było boisko z trybunami na kilkanaście tysięcy widzów. Minął przeszklony hol i skręcił w prawo w przestronny korytarz. Po lewej zostawił za sobą sklep z pamiątkami klubowymi i po kilku minutach znalazł się w części sportowej, dostępnej tylko dla zawodników i działaczy klubu. Ochroniarz wpuścił go bez słowa, rozpoznając „człowieka Grabka”. Ta część była nieco inna. Więcej betonu niż szkła. Na ścianach zdjęcia pokazujące historię klubu od jego powstania w 1934 roku po dzień dzisiejszy. Twarze dawnych zawodników, zasłużonych trenerów, działaczy. Większość na czarno-białych fotografiach. Niewiele tego było. Do czasu przyjścia Grabka klub nie miał się czym pochwalić. Najjaśniejszą kartą w blisko osiemdziesięcioletniej historii był fakt, że na jego boisku podczas okupacji hitlerowskiej rozgrywano mecze nielegalnej ligi warszawskiej. Wbrew zakazowi prowadzenia działalności sportowej, wydanemu przez niemieckie władze okupacyjne, w Warszawie i okolicach grano w piłkę nożną, a na mecze przychodziło nawet po dwa tysiące ludzi. Grabex, ówczesna Sparta Zielonka, osiągała w tych rozgrywkach przyzwoite rezultaty. Jako klub partnerski Sparty Lwów mogli wypożyczać jej zawodników na poszczególne spotkania. Dzięki „lwowiakom” ograli między innymi słynny KS Błysk, z Andrzejem Łapickim na bramce, rozgromili prawdziwą Polonię Warszawa czy Marymont. Stanął przed kawiarenką klubową. Była pusta. Kelnerka krzątała się za barem, ale chyba tylko po to, by sprawiać wrażenie, że coś robi. Część klubowa wydawała się sterylnie czysta, niczym sala operacyjna. Czuć w niej było nowością i dyscypliną. Równie dobrze mogłoby to być zaplecze jakiejś klasowej europejskiej drużyny. Na przykład Juventusu czy Realu. Już wiedział, skąd to wrażenie. To wszechobecny duch Jana Grabka. Właściciel

nie musiał tu być, żeby wszyscy czuli przed nim respekt i dbali o jego dziecko jak o własne. Bo kompleks Grabexu byłe niewątpliwie jego dzieckiem i oczkiem w głowie. Spojrzenie Wiktora od razu przyciągnęło coś, co kompletnie nie pasowało do tego entourage’u. A właściwie ktoś. Przygarbiony mężczyzna polerował flanelową szmatką ogromny srebrny napis na ścianie. Wiktor próbował go przeczytać, jednak facet tak się przy nim kręcił, że zasłaniał to jeden, to drugi fragment. Wale… lwy… twa… silni… tornado? – Waleczni jak lwy, twardzi jak… – Wolski zaczął czytać na głos, podchodząc bliżej. – …skała, silni jak tornado – uzupełnił mężczyzna; właśnie zakończył glansowanie napisu i odwrócił się do Wiktora. – Może nie tak piękne, jak Bóg, Honor, Ojczyzna, ale chwyta za serce, nie? – stwierdził z uśmiechem. – Zawsze lepsze niż „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się” – rzucił Wolski. – Albo „Pomożecie?” – dodał z przekąsem tamten. – Pomożemy. – Wiktor uśmiechnął się i podał mu rękę. – Wiktor Wolski. – Wiesio. – Wiesio. – Wiktor pokiwał głową. – Coś mi mówi, że jeżeli ktoś zna ten klub od podszewki, to właśnie pan. – A mnie coś podpowiada, że jeśli ktoś się chce czegoś dowiedzieć, to… – …ja? – dokończył Wiktor. – To idzie do prezesa – powiedział Wiesio. – No to nie ja. – Mundurowy? – Powiedzmy, w stanie… wypoczynku.

Wiesio był przed siedemdziesiątką. Spracowana pomarszczona twarz, siwe brwi i włosy, które równie dobrze mogłyby imitować upierzenie gołąbka pokoju z czasów jego młodości, przydawały mu powagi i mądrości. Ale wystarczyło popatrzeć w jego oczy i od razu było widać, że to istny wulkan energii, chowający się za maską staruszka. – Panie kochany, ja nie mam czasu, muszę jeszcze wymienić pięć żarówek, naprawić trzy kontakty w damskim kiblu, swoją drogą, nie wiadomo dlaczego kontakty psują się właśnie w damskich kiblach. A do tego szafka jednego z zawodników się nie domyka, więc jak pan widzi… – Pięć minut. Pan Grabek prosił mnie… – Pan Grabek. – Wiesio zastygł na kilka sekund jak zepsuty robot. – Kazał pan, zrobił chłop. O co się rozchodzi? – Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa Molokiego. Przez twarz Wiesia przebiegł grymas bólu. – Ach, o to idzie – powiedział cicho. – Raczej panu nie pomogę. – Będę z panem szczery. – Wiktor silił się na uprzejmy ton. – Przed aspirantem może pan zgrywać naiwniaka, ale, z całym szacunkiem dla pańskiego wieku, ze mną to panu nie wyjdzie. Wiesio pokręcił głową i powtórzył swoje: – Pomylił pan adres. Wolski przyjrzał mu się uważnie. Białe, mocno schodzone najki, workowate dżinsy, koszulka polo z małym nadrukiem Grabex Zielonka. Dobra, zmiana taktyki, pomyślał. – Nie szkoda panu tego chłopaka? Wiesio wzruszył ramionami. – Pewnie, że szkoda. – Ile lat pan pracuje w tym klubie? – Będzie… – Wiesio się zastanowił. – Czterdzieści jeden.

– Ilu prezesów pan przeżył? – A z dziesięciu. – Właścicieli? Wiesio liczył w myślach. – No… licząc od osiemdziesiątego dziewiątego, to czterech. – I pan mi chce wmówić, że jest tu ktoś, kto widział więcej? Ktoś wie więcej o tym klubie, o tej drużynie… niż pan? – Wiktor mówił cichym, spokojnym głosem. – Budynek może i nowy, ale prawda o tym klubie jest… Teatralnie zawiesił głos. Jeśli to nie zadziała… – …tutaj – dokończył, delikatnie dotykając palcem wskazującym piersi Wiesia. – W tym sercu. Staruszek westchnął. – Czy nie mam racji, panie Wiesiu? Wiesio skinął głową. – Ja naprawdę chcę złapać mordercę Molokiego. Wiesio milczał. – Pomożecie? Staruszek znowu westchnął i spojrzał Wolskiemu w oczy. – Pomożemy. 3 Siedzieli w małej hali treningowej wielkości boiska do koszykówki. Nawet o to zadbał Grabek. Żeby zawodnicy mieli do dyspozycji swoją salkę gimnastyczną. – Nie znałem zbyt wielu czarnych w swoim życiu. Ale powiem panu, Molokiego polubiłem od razu. Może dlatego, że… widziałem w nim siebie. – Jak to? – A tak to! Biedaczyna przyjechał z jakiejś afrykańskiej wioski,

coś tam gadał po angielsku, nikogo nie rozumiał. Zagubiony był, trochę wystraszony, ale dzielny, Dzielny i pogodny. I dumny! – Jak to dumny? – Wie pan, on bardzo ciężko trenował. Początki miał trudne. Śmiali się z niego, na treningach dawali popalić. Często siedział w szatni sam… i płakał. – Płakał? – Wiktor nie musiał udawać zdziwienia. – Tak, kiedy był sam. Bo na boisku, wśród innych, zawsze był dumny. Chodził z podniesioną głową. Ale nie był zarozumiały. Był pogodny i wesoły. I chyba tym przełamał lody. Robił kolegom kawały, lubił żartować. – Obrażali się? – Nie, nikt się nie obrażał. Wiktor pokiwał głową, patrząc Wiesiowi w oczy. – Na początku, te trzy lata temu, gdy przyjechał, dostawał w skórę – kontynuował mężczyzna. – Ale znosił to. Po jakimś czasie zaczął robić kolegom różne dowcipy. Oni mu w dupę na treningu, a on im ciach jakiś numer. – Na przykład? – A to żabę włożył komuś do kosmetyczki… – Żabę? – Tak. Idą pod prysznic po treningu i niektórzy biorą kosmetyczki. Był taki Kaczorowski. – Wiesio zaczął się śmiać. – Elegancik: żel, maseczki, ten tego… Pan Wiesio rechotał, ocierając łzy z kącików oczu. – Wychodzi spod prysznica, otwiera kosmetyczkę, a tam… – Żaba? – Żaba! – Wiesio nie panował nad sobą, zanosząc się śmiechem. – Ale najlepsza była jego reakcja. Tego Kaczorowskiego. Wskoczył na ławkę i zaczął wymachiwać rękami

jak baba. Wiktor się uśmiechnął. – Dobre – rzucił. – Dobre? To genialne! – A ten Kaczorowski? – W porządku chłopak, sam się z tego potem śmiał. I jakoś się Molokiemu odgryzł. Coś mu do kanapki wsadził. Fajna drużyna wtedy była. – A teraz. Ta drużyna z ostatniego sezonu. – W porządku. – Czy Moloki miał z kimś zatargi? – Nie. Absolutnie. Zasłużył na szacunek ciężką pracą. – A jak to było z tym ostatnim meczem? – No… nie strzelił karnego. I tyle. To jest sport. Zdarza się. Czasu nie wrócisz. Trzeba zapomnieć i grać dalej. – Podobno kłócili się w szatni. – Panie, a kto się nie kłóci w szatni? – zadał retoryczne pytanie Wiesio. – Szkoda awansu. Starszy pan machnął ręką. – Było, minęło. Coś wie? Przycisnąć bardziej? – zastanawiał się w myślach Wiktor. Nie dziś. – Dobra, bardzo pan pomógł, panie Wiesiu. – Uśmiechnął się do staruszka. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy Moloki miał jakąś dziewczynę? – Eee… wie pan, jak to jest… sportowcy i dziewczyny… kręciła się przy nim taka jedna. Ale chyba coś im nie wyszło. – Kłócili się?

– Tego to ja nie wiem. – Wiesio wzruszył ramionami. – Ale zauważyłem, że ona taki typ… wie pan… ten tego… obrażalska taka. – Księżniczka obrażalska? Muchy w nosie? – O właśnie! Dobrze pan to ujął. – Jak się nazywa. – Kasia… czekaj pan… Kasia jakaś tam. Kris będzie wiedział. – Kris? Władykin? Pięknie. Czeka mnie kolejna wizyta u tego palanta. Przynajmniej ma ristretto. 4 Wiktor wychodził z klubu, kiedy zauważył mężczyznę pospiesznie wsiadającego do mitsubishi L200. Intuicja kazała mu go zatrzymać. – Proszę pana! – zawołał. Tamten nie zareagował. Stał jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Ale nie mógł nie usłyszeć. Bardzo wysoki, co najmniej metr dziewięćdziesiąt, łysy jak kolano, z lekką nadwagą, w przyciemnianych okularach. Kawał chłopa, pomyślał Wiktor. Były sportowiec? Bramkarz? – Halo! Proszę pana! – krzyczał dalej, machając do niego. Mężczyzna spojrzał w jego kierunku. – Tak, do pana mówię… wołam właściwie. Można zająć chwilę?! – wrzasnął Wolski. Nieznajomy wzruszył ramionami. Wiktor podszedł do niego powoli. Łysy czekał przy samochodzie. – Wiktor Wolski, na polecenie pana Grabka prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa Molokiego Mooketsiego. Możemy porozmawiać? – Nie mam teraz czasu. Może innym razem? – Łysy chciał

otworzyć drzwi wozu, ale Wiktor przytrzymał je ręką. – A pan pełni w klubie funkcję… – Lekarza. Jestem lekarzem klubowym, Adrian Łoś. A co? – Spieszy się pan gdzieś? – Tak, do swojego gabinetu. Przyjmuję też prywatnie. Czy może pan? – Łoś wskazał ruchem głowy na rękę Wolskiego, która cały czas spoczywała na drzwiach, uniemożliwiając ich otworzenie. – Czym pan się tak denerwuje? – zapytał Wolski. – Po prostu się spieszę – odparł lekarz. Wiktor popatrzył mu prosto w oczy. – Trzy szybkie pytania – nalegał. – Słucham. Ale szybkie. – Co pan robił w dniu zamordowania Molokiego. Lekarz się roześmiał. – No co pan… tak od razu z grubej rury? – Miało być szybko. – Widzę, że łatwo się pana nie pozbędę. Naprawdę się spieszę, może pojedzie pan ze mną do Warszawy, to sobie pogadamy. Szkoda rezygnować z takiej okazji, pomyślał Wiktor. Docisnę go w samochodzie. – Zgoda. Ale zaczeka pan trzy minuty, skoczę do klubu i zaraz wracam. – Czekam. Wiktor wrócił do budynku. Pan Wiesio naprawiał właśnie kontakt w damskiej toalecie. – Panie Wiesiu, daję panu kluczyki i papiery od mojego wozu. Ktoś od pana Grabka zgłosi się dziś po nie. – Dobra. Nie ma tematu. – Wiesio mrugnął do Wiktora. – Tylko żeby mi pan nie woził się nim po okolicy. Dowiem się.

– Spokojna twoja rozczochrana. Kilka minut później jechał z Łosiem w kierunku Warszawy. – Moloki to był porządny chłopak. Pracowity, kulturalny, grzeczny – zaczął Łoś. – To źle? – A czy ja powiedziałem, że to źle? Albo, że dobrze? Stwierdzam fakt. – Lubił go pan? Łoś strącił ze skroni niewidzialny pyłek, po czym mocniej ścisnął kierownicę, co nie uszło uwadze Wiktora. – W sumie tak. – A kogo pan nie lubił w drużynie? Po chwili zastanowienia lekarz spojrzał na Wiktora i rzucił: – Ja nie jestem od lubienia, jestem od leczenia. Pojechali Stefana Wyszyńskiego, potem Ignacego Skorupki i wjechali do Ząbek. – Przecież takie rzeczy na pewno mają wpływ na pracę – powiedział Wiktor. – Tego pan lubi, to się pan bardziej przykłada, tamtego nie lubi, to go olewa. Nie? – Bzdura! Tania psychologia. Jestem częścią drużyny. Razem idziemy do przodu, sukces jest naszym wspólnym osiągnięciem. Poza boiskiem możemy skakać sobie do oczu. Ale podczas meczu, na boisku jesteśmy jednością. – Waleczni jak lwy, twardzi jak skała, silni jak tornado. – Motto klubu. I każdego z nas. – Kiedy jednak schodzicie ze sceny, to się kończy, tak? – Tak. – Moloki został zamordowany poza sceną. Więc wszelkie animozje mają tu znaczenie. Łoś chrząknął nerwowo.

– To chyba zbytnie uproszczenie – wybąkał. – Za co ktoś chciałby go zabić? I to w taki sposób? – Cięcia były bardzo precyzyjne. Molokiego pozbawiono dłoni i genitaliów. – No to co? – żachnął się lekarz. – Użyto skalpela. – Pan chyba nie myśli, że… kur… – Łoś gwałtownie zahamował. Samochód przed nim raptownie stanął na światłach. – Przepraszam. Widział pan, jak baba stanęła na żółtym? – Nic się nie stało. – Stało się, stało. Widzę, że powoli próbuje pan wkręcić mnie w coś, czego nie zrobiłem. – Panie doktorze. Niech pan spojrzy na to bez emocji. Zostaje zamordowany zawodnik w pana klubie. Ktoś z precyzją chirurga odcina mu pewne części ciała. – I co? No ruszaj, kretynko! – Jest pan prawdopodobnie jedynym lekarzem, który dobrze znał Molokiego. Widzieliście się dzień wcześniej, na treningu. Czy uważa pan, że moje pytania są pozbawione sensu? – Dobra – powiedział lekarz po dłuższym milczeniu. – Nie będę się czepiał pana strategii. W dniu zabójstwa byłem… A o której on zmarł? – Najpierw niech pan opowie o swoim dniu. – Żona odeszła pół roku temu, mieszkam sam – wyznał Łoś. – Ale tej nocy nocowały u mnie dzieci. Syn ma trzynaście lat, córka dziesięć. Wstałem około ósmej, może wpół do dziewiątej. Dzieci jeszcze spały. Zrobiłem im śniadanie, obudziłem je, po śniadaniu pojechaliśmy do zoo. Lubię sobie popatrzeć na lwy… – O której dzieci wstały? – Nie pamiętam dokładnie. Po dziewiątej. Kiedy są u mnie, pozwalam im pospać. Po zoo…

– Wystarczy. Molokiego zamordowano między szóstą a szóstą trzydzieści rano. – No widzi pan, byłem w domu z dziećmi. – Tylko że dzieci spały. Nie mogły pana widzieć. Słabe alibi. Ale na razie zostawmy to. – Czy ja panu wyglądam na kogoś, kto morduje człowieka, odcina mu kutasa, a potem idzie z dziećmi do zoo? – warknął lekarz. – A czy ja wyglądam panu na kogoś, kto potrafi zabić z zimną krwią, patrząc ofierze prosto w oczy? Zakładając oczywiście, że ofiara jest na bakier z prawem. Łoś zahamował ostro. Stanęli na światłach. – Tak, wygląda pan. – Pan też. – Pana podróż dobiegła końca – syknął lekarz. Wiktor otworzył drzwi. – Też chciałem to zaproponować. Dalej się przejdę, dzięki za podwózkę. 5 Dochodziła dziewiętnasta. Wiktor umówił się z Leną na ósmą. Miał nadzieję, że uda mu się dotrzeć na czas. Szalony dzień. Całe szczęście, że Wieczorek zgodził się spotkać w Warszawie. Siedzieli pod parasolami na placu Konstytucji. Naprzeciwko nich Szwejk pękał w szwach. Gospodę opanowywała właśnie wycieczka z Japonii. Przed chwilą wysypali się z dwóch ogromnych autokarów i parami, bez przepychania, znikali w drzwiach lokalu. Większość miejsc w ogródku przed restauracją była już zajęta. Biznesowe kolacyjki, niewinne randki, turyści z kraju i ze świata. Tygiel, którego Wolski nie cierpiał. To znaczy nie cierpiał być w jego środku, bo uwielbiał obserwować go z dystansu. Celowo wybrał mniej zatłoczone miejsce z dobrym widokiem na ulicę.

– Niezła kawa – rzucił Wieczorek, pociągając łyk lavazzy. – Prawie jak we Włoszech. – Biorąc pod uwagę upał i kawę, to tak. – Wiktor się uśmiechnął. – Dzięki, że pan przyjechał. – No co pan? W takiej sprawie? – Nie wiem, czy odnoszę właściwe wrażenie, ale wydaje mi się, że bardzo przeżył pan śmierć Molokiego – powiedział Wiktor. – Chyba bardziej niż trener Nawal. – Trener Nawal! – Wieczorek pokręcił głową. – Sam pan słyszał, co on wygaduje. – I pewnie dziwi się pan, że zostawili go na kolejny sezon? – zapytał Wolski. Wieczorek spojrzał mu w oczy. – Tak. Dziwię się. Pracujemy razem od siedmiu lat. Sporo się przy nim nauczyłem. Ale, żeby mnie pan dobrze zrozumiał… przy nim, a nie od niego. Ten facet nie ma pojęcia o dzisiejszej piłce. – Chyba pan trochę przesadził. – Wiktor się zaśmiał. – Półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów, Mistrzostwo Polski z Wisłą. – To było kiedyś. A poza tym… – Trener się zawahał. – Grałem u Kempińskiego, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo, a potem u Nawala. Kempiński był solidny, pewny siebie, wszystko miał poukładane, wiedział, czego chce, a do tego wspaniały taktyk i psycholog. Był jak… mercedes. Wsiadasz i sam jedzie. Płynie! A Nawal jest jak syrena bosto. Owszem, pojedzie przed siebie, jak ją zepchniesz z górki i zablokujesz kierownicę. – Ale miał wyniki. – Trzy lata zajęło mu zniszczenie tego, co zbudował Kempiński. Efekt zobaczyliśmy w eliminacjach Ligi Mistrzów z Arisem Saloniki. – Wisła za Kempińskiego też nie awansowała do Champions League.

– Bo przegraliśmy jedną bramką z Juventusem w ostatniej fazie eliminacji. Co tu porównywać? – Przejdźmy na ty – zaproponował Wolski. – Witek. – Dlaczego tyle lat się go trzymasz? – Na początku było okej. Zbierałem doświadczenia. A gdy przychodziliśmy trzy lata temu do Grabexu, umówiłem się z prezesem, że jak w trzy sezony nie będzie Ekstraligi, to zastąpię Nawala na stanowisku pierwszego trenera. – I dlaczego tak się nie stało? – Zaczęły się konflikty w drużynie, więc prezes uznał, że Nawal lepiej sobie z tym poradzi. Nie wiem, na jakiej podstawie doszedł do takiego wniosku. Śmiechu warte. Przecież to Nawal jest główną przyczyną konfliktów. – Jak to? – On się już nie nadaje do prowadzenia drużyny. Po pierwsze jest za stary, po drugie wyznaje jakieś archaiczne zasady, które w ogóle nie mają racji bytu w dzisiejszych czasach, a po trzecie brak mu charakteru. Nie potrafi rozwiązywać konfliktów. Wręcz przeciwnie. Czuje satysfakcję, gdy w drużynie są kłótnie i jak on to mówi: „kiedy w szatni iskrzy”. Słyszałeś te jego brednie. – A nie jest tak, że czasem to pomaga? – prowokował Wiktor. – Może niekiedy. W przerwie meczu w szatni dużo się dzieje, wiadomo, bywa różnie. Latają ostre słowa. Ale na dłuższą metę zespół musi być jednością. Rozumiesz? – Tak – odparł Wiktor. – Nie wszyscy się muszą kochać. Ktoś może kogoś nie lubić. Ale żeby odnieść sukces, wszyscy muszą czuć, że na boisku oddadzą za siebie życie. Że wyprują sobie żyły dla drużyny. Drobne konflikty czy antypatie nie mają znaczenia. Jednak głębokie konflikty wpływają na obraz gry. Tak Nawal budował

swoją pozycję w Wiśle i tak samo rozpieprzył Grabex. – Masz na myśli konflikt Krisa z Molokim? – zapytał Wiktor. – Tak. Ale to nie jedyny zgrzyt. – Co jeszcze? Wieczorek dopił kawę i westchnął. – Próbuje mnie zniszczyć. Nie tak naprawdę, bo gówno mi może zrobić. Ale taką tworzy atmosferę. Rywalizuje ze mną, przeciwstawia mi się przy zawodnikach, forsuje swoje zdanie, zmienia moje decyzje. To śmieszne. Zachowuje się jak stary komediant. Taki… Louis de Funès. Nawet jest do niego trochę podobny, nie sądzisz? Tak samo gestykuluje, taka sama mimika twarzy. Tylko Nawal jest oczywiście dużo grubszy. Zaczęli się śmiać. To prawda, chwilami byli podobni, Wiktor przyznał w duchu rację Wieczorkowi. – Molokiego też próbował wykorzystywać, chcąc wszystkim pokazać, że ma inne zdanie niż ja – ciągnął drugi trener. – Był taki moment, że faktycznie może za bardzo zacząłem hołubić Molokiego. Ale po przeszło dwóch latach ciężkiej pracy ten chłopak na to zasłużył. To był taki typ, którego nakręcały pochwały, dobre słowa. Krzykiem i opieprzaniem do niego nie trafiałeś. Wtedy się zamykał. Ale rozmowa, jakiś miły gest, pochwała. To było jego paliwo. – Ciekawe. – Tak. Bardzo słabo mówię po angielsku. Niestety, grałem w drugiej Bundeslidze, a nie w Premiership. To może wydawać się śmieszne, ale wiesz, jak do niego trafiałem? – No? – Gadaliśmy na przykład czterdzieści minut. To znaczy ja do niego mówiłem. Po polsku. Ale gestami, wyrazem twarzy, poklepywaniem, uśmiechem pokazywałem, że to, co mówię, to same pochwały. Że jest good albo very good. Że coś jest bjutiful albo fantastik.

– Jak to odbierał? – Wspaniale. – Czy Nawal był uprzedzony do Molokiego? – Nie… Jest w tym trochę udawania. Znam go i wydaje mi się, że wbrew pozorom, bardzo przeżył tę śmierć. Tylko gra takiego idiotę bez serca, żeby pokazać mnie i wszystkim dookoła, jaki jest silny. To wyłącznie pozory. – Pewnie dużo myślisz o Molokim. Podejrzewasz kogoś? Wieczorek bez słowa pokręcił głową. – Ktoś z klubu? – drążył Wiktor. – Nie mam pojęcia. Choć moim zdaniem to musiał być ktoś z klubu. Nikogo nie podejrzewam, ale… Wolski patrzył na zakłopotaną twarz trenera i czekał. – Ktoś musiał go dobrze znać – powiedział po chwili Wieczorek. – Z tego, co czytałem w necie, to nie było włamanie. – Dziewczyna? – zapytał Wiktor. – Przepraszam, nie chcę wchodzić w twoje buty, ale… jak pogadasz z tą jego dziunią, to gdzie by ona urżnęła mu dłonie. Do tego potrzeba krzepy, nie? No, powiedzmy, że genitalia nie jest trudno uciąć, ale dłonie? To chyba nie takie proste. Mam rację? – Raczej tak. – Nie. To nie kobieta. W ogóle straszna sprawa. Tak mi go szkoda… Bardzo polubiłem tego chłopaka. Widać było, że zależy mu na grze, że chce być lepszy, że się stara. Tak się cieszył z bramek, z nowego samochodu, ze swojej pierwszej komórki… 6 Jak zwykle się spóźnił. Lena już czekała, czytając gazetę nad filiżanką herbaty i wielką kanapką z łososiem. – Sorry, wpadłem w taki korek, że nie pytaj. – Nie pytam. Dwadzieścia po ósmej. Możesz sobie nastawić

zegarek pół godziny do przodu. – Mam tak ustawiony. Dziesięć minut do przodu. – Za mało. Kawiarnia była urządzona w stylu filmowym. Na ścianach wisiały kolorowe i czarno-białe postery z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mimo głębokiej wiedzy filmowej Wiktora, większość tytułów niewiele mu mówiła. Rysunek kobiety, odrzucającej do tyłu włosy w ekstazie, na plakacie filmu Alice in Acidland był mu nieznany. Podobnie obraz The Agony of Love, reklamowany zdjęciem niewiasty w bikini, siedzącej z zawiązanymi z tyłu rękami i wpatrującej się w oprawcę, który wyciągał ku niej dłoń. Rozpoznał za to kilka plakatów do dzieł Russa Meyera. Beyond the Valley of the Dolls, znanego w Polsce jako Poza doliną lalek czy Motor Psycho. Szczególnie poster tego ostatniego filmu zwrócił jego uwagę. Arcydzieło kiczu, pomyślał. Na pierwszym planie leżała blondynka topless, w obcisłych różowych spodniach, za jej plecami pędził motocyklista z zaciętą miną. Wiktor przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać wzroku od tego cuda. Wszystkie miejsca w lokalu były zajęte. Goście siedzieli przy małych czarnych stolikach, na giętych krzesłach typu thonet, dla kontrastu pomalowanych na biało. Za barem stał ogromny ekspres do kawy w stylu retro, dyszący co chwilę jak parowóz. Z głośników leciała ścieżka dźwiękowa z filmu Faster, Pussycat! Kill! Kill![10] Wiktor zamówił cappuccino i streścił Lenie wydarzenia dnia. – Zrobiłam wywiad z jednym z zawodników – rzuciła, kiedy skończył opowiadać. – Szybka jesteś. – To miał być komplement? – Spojrzała na niego z udawaną złością. – W żadnym wypadku!

– No! Po kanapce nie było śladu. Wiktor zaczął się zastanawiać, jak ona to robi, że tyle je i ma tak fantastyczną figurę. Wystarczy, że przestanę trenować przez miesiąc, i łapię co najmniej dwa kilo, pomyślał. A jem chyba mniej od niej. Wiek? Nie. Jaki wiek! – Nieformalnie grupę trzymającą drużynę tworzą Łysy, czyli Piotr Szczych, Lew, czyli Tomek Goduń, i Paweł Deptuła, ksywa Deptak. W zeszłym sezonie był jeszcze Krzysztof Władykin. – Kris. – Tak. Kapitan. Rolę lidera przejął po nim Łysy. – W takim razie to do niego się teraz zabiorę – stwierdził Wiktor. – Słuchaj, myślisz, że to mógł być mord rytualny? – zapytała Lena. Popatrzył na nią z uwagą. – No… właściwie… może? – Ojciec mojego kumpla jest profesorem na uniwerku – oświadczyła. – Pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej. Warto z nim pogadać? – Jasne. Umówisz nas? – Już umówiłam – rzuciła, po czym wstała i podeszła do baru, żeby zamówić szarlotkę z lodami. 7 Dochodziła dwudziesta pierwsza, a cały warsztat wypełniała głośna muzyka. Ciężki rock najwyraźniej dodawał niesamowitej energii dwóm mechanikom, którzy podśpiewując, kręcili się wokół czerwonego ferrari enzo z otwartą maską. Trzeci siedział w kanale i dłubał w samochodzie od spodu. Mówili coś do siebie, ale chyba czytali z ruchu warg, bo w tym hałasie nie dało się zrozumieć ani słowa. Wiktor wszedł do obskurnego kantorka, którego ściany oblepiały plakaty, a jakże, roznegliżowanych

kobiet. Marzenie nastolatka, pomyślał. Chociaż w dobie internetu, Facebooka, Instagramu i innych temu podobnych syfów, kto wieszałby sobie takie zdjęcia na ścianach? Dzisiejsze nastolatki, nie wiedzą, co to młodość. – Co znowu zrobiłem, że mnie nachodzisz? – burknął gospodarz, nie podnosząc wzroku znad tabletu. – Żyjesz, Lawiro. A to wystarczy. Podali sobie ręce. Mężczyzna wstał i odłożył iPada na półkę, obok błyszczącego chromowanego wydechu. Lawiro był niewysoki, ale przysadzisty. Co najmniej piętnaście kilogramów nadwagi, ocenił w myślach Wiktor, nigdy mniej. Nieśmiertelna skórzana kamizelka, niedopinająca się na brzuchu, i kozia bródka stanowiły jego znaki rozpoznawcze. Dżinsy, jak zawsze, miały więcej dziur niż szwajcarski ser. Wprawnym gestem odrzucił do tyłu długie do pasa włosy. – Pijesz czy gadamy na trzeźwo? – zapytał Lawiro. – Piję. Ale tylko symbolicznie, żeby język się rozwiązał. – Komu? Tobie? – Nie… tobie. Ja piję symbolicznie, ty za nas obu. – Z przyjemnością. Rozmowa z tobą na trzeźwo może być bolesna. – Dla ciała? – Nie, dla duszy. Usiedli. Wolski na trzeszczącym krześle, Lawiro w wygodnym fotelu za swoim wielkim biurkiem. Ten stary mebel w stylu art déco kompletnie nie pasował ani do tego miejsca, ani do jego właściciela. Wiktor rzucił na biurko kilka zdjęć. – Wiadomości oglądasz? – Wyrzuciłem telewizor w osiemdziesiątym pierwszym, jak mi Teleranka nie puścili. – Musiałeś być wyjątkowo silnym niemowlakiem.

– Miałem wtedy już sześć lat. – Nie wyglądasz. Spa? Kosmetyczka? Botoks? Kwas hialuronowy? – Trafiłeś. Kwas. – Tak myślałem. Ale coś mi mówi, że nie wstrzykujesz go pod skórę. Lawiro się uśmiechnął. Z szuflady przepastnego biurka wyjął butelkę czystej wódki i dwa kubeczki. Nalał. Wypili. Dopiero wtedy spojrzał na zdjęcia. – Co ty mi tu dajesz? Zatrudniłeś się w zakładzie pogrzebowym? – Zawsze tam pracowałem. Lawiro wpatrywał się w nieboszczyków. – Za dużo piję ostatnio – stwierdził Wiktor, wycierając usta wierzchem dłoni. – Jak każdy uczciwy człowiek w tym kraju – mruknął Lawiro. – Nieważne, kim są – zaczął Wiktor. – Sztywni mi się nie przydadzą. Istotne, kto im to zlecił, dla kogo pracują. – Dwa dni – powiedział Lawiro. Wolski wstał. – Nie pytasz, co zrobili? – rzucił. – Telewizora może nie mam. Ale to nie znaczy, że jestem ślepy i głuchy. Stojąc już w drzwiach, Wolski odwrócił się do właściciela warsztatu. – Awansowałeś do wyższej ligi? Ferrari enzo? Lawiro zmierzył go wzrokiem bazyliszka i dolał sobie wódki. – Spostrzegawczy jesteś – odburknął. – Nic się przed tobą nie ukryje. Masz na myśli to ferrari? Lawiro wyjął z kolejnej szuflady niewielki model metalowego

samochodziku firmy Matchbox. – Bo ja tu innego nie widzę – dodał mechanik.

Ósmy dzień śledztwa, wtorek, 8.30 1 Do gabinetu prezesa klubu weszła sekretarka, niosąc tacę z dwiema filiżankami kawy. – Dla pana prezesa cappuccino – zaszczebiotała – a dla naszego gościa espresso, wedle życzenia. – Postawiła filiżanki na niskim stoliku i ruszyła w stronę drzwi. Wiktor odprowadził ją wzrokiem. A właściwie jej nogi, które sięgały chyba sufitu. – Słodzi pan? – zapytał prezes. – Już nie. Wystarczająco się zasłodziłem, patrząc na panią Olę – rzucił z uśmiechem Wolski. Prezes odwzajemnił uśmiech. – Co mogę dla pana zrobić? – zagaił uprzejmie. Prezes klubu, Włodzimierz Larys, był zaufanym człowiekiem Grabka. Jego aparycja nie wzbudzała sympatii. Wyglądał jak trochę mniej opalona i bardziej wyłysiała wersja Silvia Berlusconiego. Miał na sobie elegancki jasny garnitur, błękitną koszulę i wsuwane brązowe mokasyny. Bez skarpet. Ale kiedy otwierał usta, wydobywał się z nich głos, który nijak nie pasował do powierzchowności taniego włoskiego podrywacza. Przy bliższym poznaniu okazywał się człowiekiem niezwykle kulturalnym i ciepłym. – Z kim przyjaźnił się Moloki? – zapytał Wiktor. – Wie pan, inspektorze, takie rzeczy są mi obojętne. Patrzę na duży obrazek i rozliczam trenera z wyników. Kto się z kim lubi czy nie lubi… ich sprawa. Liczy się efekt. Jeśli jakiś mecz doprowadzi mnie do szału, pojadę zawodnikom po premiach. – Larys

poczęstował Wolskiego rozbrajającym uśmiechem. – Zarabiają nieźle i każdy ma taką klauzulę w umowie, że można go czasem ukarać. To nie jest tak, że zabieram komuś pieniądze, bo mam taki kaprys. Ale po przegranym w fatalnym stylu meczu mam prawo to zrobić. I robię. Czasem. Obcinam wszystkim, po równo. Tym, co grali, tym, co nie grali, trenerowi, lekarzowi, wszystkim. Lubią się czy nie lubią, wszyscy pracują na wynik. – Lekarzowi też? – zdziwił się Wiktor. – Tak. A temu to się szczególnie należy. Gnój jeden. Wiktor popatrzył na Larysa uważniej. – Co się dzieje, panie prezesie? – Powiem panu, bo jest pan zaufanym pana Grabka, a ja nie mam zamiaru niczego przed nikim ukrywać. I tak pewnie dostanę po dupie, że od razu z tym do niego nie przyszedłem… – Słucham. – Łoś proponował zawodnikom doping. – Co takiego? – Wiktor spojrzał na prezesa, unosząc brwi. – A tak! Doktor Mengele, cholera jasna. Ja bym go… – Prezes zacisnął pięść i zaczął nią wymachiwać. – No szlag mnie trafia! – Jak się pan o tym dowiedział? Larys westchnął. – Delikatna sprawa. Dwa tygodnie temu przyszedł do mnie Moloki. – Moloki? – Niestety. – Prezes pokiwał głową. – Opowiedział mi, jak to Łoś chodzi za zawodnikami i mówi, że ma dojście do taniego źródła. Wszyscy odmówili. Wszyscy. A Moloki przyszedł mi o tym powiedzieć. Spojrzeli sobie w oczy. – To stawia Łosia w gronie podejrzanych. I co pan z tym zrobił?

– drążył Wolski. – Następnego dnia po rozmowie z Molokim wziąłem Łosia na dywanik. Wszystkiego się wyparł. Pokłóciliśmy się. Wczoraj gadaliśmy jeszcze raz. – Larys wzruszył ramionami. – Wyrzuciłem go. W ciągu najbliższych dni być może złożymy doniesienie do prokuratury w sprawie handlu… – O której to było? Ta wczorajsza rozmowa? – Koło pierwszej. – Spotkałem go potem na parkingu… – Oczy Wiktora się rozszerzyły. – Jak zareagował, kiedy go pan zwolnił? – Wrzeszczał, straszył prawnikami. – A co się stało między jedną a drugą rozmową? Dlaczego od razu go pan nie wyrzucił? – Nie miałem dowodów. Jeden donos to za mało. – Prezes się zamyślił. – Musiałem to zweryfikować. Nie chciałem mówić panu Grabkowi, zanim wszystkiego nie sprawdzę. – I udało się to panu zweryfikować? – Tak. Porozmawiałem z kilkoma zawodnikami. Dwóch potwierdziło wersję Molokiego. Potem to straszne zabójstwo… Nie miałem do tego głowy. Dlatego dopiero wczoraj wróciłem do sprawy. Chciałem się z nim rozmówić. – Kto potwierdził? – Łysy, to znaczy Szczych. – Prezes pociągnął łyk kawy. – No i jeszcze Kris Władykin. – Kris? – Kris zadzwonił do mnie przedwczoraj wieczorem i powiedział, że Moloki był u niego jakiś czas temu. Pytał, co ma zrobić. To Kris doradził mu, żeby przyszedł do mnie i o wszystkim powiedział. – Przecież oni się nie znosili. – Ale widocznie Moloki liczył się z jego zdaniem. Nie wiem.

Odniosłem wrażenie, że Kris miał wyrzuty sumienia. – Z powodu śmierci Molokiego? – No tak. Może myśli, że jest jakiś związek… Rozumie pan? – Tak. Przez chwilę milczeli, lecz w głowie Wiktora myśli pędziły z prędkością światła. – Bardzo mi pan pomógł. Muszę już lecieć. Dzięki za kawę. Wybiegł z gabinetu prezesa jak oparzony. Nawet zapomniał się pożegnać z panią Olą, która jeszcze długo wpatrywała się w drzwi, które za sobą zatrzasnął. Wiktor stał przed budynkiem klubowym. Odpalił internet w telefonie i zaczął coś sprawdzać. Po kilku minutach wybrał numer Marka. – Marek, gadałeś z lekarzem klubowym? – Z Łosiem? Tak, a co? – Nie wydał ci się podejrzany? – Nie. Czytałeś akta. – Tak. A czy spotkałeś się z prezesem Larysem? – zapytał Wiktor czujnie. – No jasne – odparł beztrosko Marek. – Słuchaj… ja rozmawiałem z nimi po tobie… to znaczy wczoraj z Łosiem. A dzisiaj z Larysem. – Gadałeś z nimi? Ale ty nie możesz… – zaczął Marek. – Spokojnie, biorę to na siebie. Jest tak: Łoś wyleciał z klubu. – Kiedy? – Wczoraj. A wiesz za co? – No? – Proponował doping zawodnikom. Wszyscy odmówili, ale tylko Moloki doniósł o tym prezesowi. Wczoraj Łoś pokłócił się

z prezesem i ten go wywalił. – Czekaj, czy lekarz wiedział, że to Moloki go podkablował? – Jeśli wiedział, jest podejrzany. I nie ma alibi – rzucił Wiktor. – Cholera. – Marek umilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem dodał: – Dobra robota, Wiktor. Dzięki. – Załatwiaj u prokuratora nakaz przeszukania domu i gabinetu. Ale najpierw jeszcze raz z nim pogadam. – Wiktor… czy… – Marek, kto ci go wystawia? – No dobra. – Sprawdziłem, że przyjmuje pacjentów od ósmej rano. Plan jest taki. Jutro o dziewiątej pogadam z nim w jego gabinecie na Mokotowie. W tym czasie wchodzicie do domu. A do gabinetu wjeżdżacie o dziesiątej dwadzieścia. Nie wcześniej! Mnie już tam nie będzie. Pasuje? – Gitara! 2 Wiktor wsiadł do brooklandsa. Już chciał odpalić silnik i pojechać do Wenus z Rembertowa i jej pięknego męża, kiedy zobaczył pana Wiesia. Tym razem wszędobylski gospodarz klubu malował krawężniki. Najwyraźniej czarne ślady opon na białych krawężnikach niszczyły, w oczach pana Wiesia, wielobarwną kompozycję parkingu. Zdążę do Krisa, pomyślał i sięgnął na tylne siedzenie. Dobrze, że był przygotowany na to spotkanie. Wysiadł z samochodu i podszedł do starszego mężczyzny. – Witam, panie Wiesiu – rzucił pogodnym tonem. – Szanowanie stróżowi prawa. – Nie zrobiłby sobie pan przerwy? – zaproponował Wolski. – Farba nie zając, nie ucieknie. – No nie bardzo… dopiero co zacząłem.

– Mam coś dla pana – powiedział Wiktor, wyciągając do Wiesia rękę z tabliczką Toblerone. – Co pan? Łapówka? Dla mnie? – Jaka łapówka? Od kiedy w Polsce daje się łapówki o wartości sześciu złotych? – A, no jak nie łapówka… to z przyjemnością zakąszę. Chodźmy. Wiesio poprowadził Wiktora na tyły stadionu. Przecisnęli się między budynkiem i ogrodzeniem, dochodząc do wolno stojącego starego baraku. – Ciii. – Wiesio przyłożył palec do ust, dając do zrozumienia, że w tym miejscu wymagana jest najściślejsza dyskrecja. Na tyłach baraku rósł rozłożysty kasztan, a pod nim stała spróchniała ławka, na której siedziało trzech chłopaków, na oko piętnastoletnich, i paliło papierosy. – Mam was, ananasy! – Co pan, panie Wiesiu, to nie my! Chłopcy wstali, pospiesznie rzucając papierosy pod ławkę. – A kto? – warknął pan Wiesio. – Tacy… no… z pierwszej dru… drużyny – wyjąkał najwyższy z chłopaków. – Ale już poszli, myśmy tylko… my tylko po nich sprzątaliśmy i jakoś tak wyszło… – Zmiatajcie! I żebym was tu ostatni raz widział, bo powiem trenerowi. – Panie Wiesiu, tylko nie trenerowi! – Błagamy, panie Wiesiu – stęknął najniższy. – Ostatni raz! – Dobra! – Ostatni raz, przysięgamy! – krzyczeli, uciekając na stadion. – Skąd pan wiedział? – zapytał Wiktor, kiedy usiedli na ławce.

– A pan? – zapytał Wiesio, wskazując na czekoladę. – Jestem psem, znam się na ludziach. – Wiktor się uśmiechnął. – Odkąd rzucił pan palenie, nie jest łatwo, co? – No tak. – Wiesio kiwnął głową. – Ale, że to moja ulubiona? – Z kieszeni panu wystawała, kiedy ostatnio rozmawialiśmy. – Skurczybyk, dobry jest. – Starszy pan pokiwał z uznaniem głową. – A ci? Ile oni mają? Piętnaście lat? – Bez przerwy ich tu łapię. Ten najwyższych to Jurek Kostrzewa, bramkarz. Niezły jest, szybki. Ma refleks. Ten średni to Zbyszek Klepacz, pomocnik, utalentowany, ale leń. – A mały? Napastnik? – Tak. Żywe srebro. Krystian Filipek. Fantastyczny chłopak. – Piłkarski narybek. Przyszłe nadzieje klubu, co? – rzucił Wiktor, bardziej, żeby podtrzymać rozmowę, niż dodać coś sensownego do konwersacji. – Głupi wiek. Palą, piwo pewnie też wypiją. Lubię ich, ale martwię się… Zresztą nieważne. Pan Wiesio westchnął ciężko. – Ważne. Niech pan mówi. – Kiedy nie ma o czym. – Staruszek machnął ręką. – Panie Wiesiu, powiem szczerze, że ta łapówka to w pewnym konkretnym celu. Chciałbym, żeby mi pan poopowiadał o klubie. O wszystkim. Na razie nie mam żadnego punktu zaczepienia, a wie pan, bez tego… – Wiktor zawiesił głos. Siedzieli w milczeniu i jedli czekoladę. Stary znowu westchnął, jakby przynosiło mu to pewną ulgę. – Sporo widzę, ale nie dzielę się tym z nikim. No, prawie z nikim. Pewnie weźmie mnie pan za starego wariata… ale na tej ławce godzinami przesiadywałem z Molokim. Wylewałem przed

nim swoje żale. A on słuchał. Od kiedy zmarła mi żona, znaczy od trzech lat, nie mam do kogo gęby otworzyć. A on siedział i słuchał i… – pan Wiesio uśmiechnął się i spojrzał na Wiktora – nic nie kumał. – Nic a nic? – Nic. – Jest pan pewien? – Wiktor zadał to pytanie raczej sobie. – Po polsku znał ledwie kilka słów. – A o czym mu pan opowiadał? – O różnych rzeczach. – Pan Wiesio pokiwał głową. – Dużo widzę, dużo słyszę. Starym nikt się nie przejmuje. Pałętam się po klubie tu i tam. Coś naprawić, coś pomalować. – Jak duch. – O! Pięknie pan to ujął: jak duch. – Ci młodzi… Mógł pan wreszcie przy Molokim wyrzucić to z siebie, co? – Wiktor dyskretnie prowokował rozmówcę. – Tak. Kocham młodzież, uwielbiam patrzeć, jak grają, jak walczą ze sobą, jak się spierają. Te emocje, wie pan… – Pan Wiesio zamyślił się na chwilę. – W młodości jest siła, prawdziwe piękno, jest… niewinność. Nawet ci, co tu fajki palą… ja bym ich nigdy nie podkablował temu… temu… Wiktor milczał. Zagram pauzą, postanowił. No, no, popędzał Wiesia w myślach. – Temu… cholernemu gnojowi. – Czyli komu? – Klimkowi, trenerowi juniorów młodszych. Menda jedna! – Nie znosi go pan? – Czy ja go nie znoszę? Ja bym go na tym kasztanie powiesił za…! Ech! – Machnął ręką. – Za co?

– Nie za co, tylko dlaczego. To szmata, a nie trener. Popatrzył Wolskiemu w oczy. – Powiedzieć panu? – Jasne. Zamieniam się w słuch – szepnął Wolski. Pan Wiesio znowu westchnął. – On niszczy te dzieciaki. Zanim wejdą w wielką, poważną piłkę, już są przez niego zepsuci. A potem się mówi, że piłkarze to tylko o kasie myślą i takie tam. A o czym mają myśleć, skoro taki trener już od piętnastolatków bierze pieniądze za grę? – Za co? – A jak! Ma w drużynie dwudziestu dwóch czy dwudziestu czterech chłopaków. Czterech, pięciu jest pewnych gry, też nie zawsze, ale powiedzmy, że to trzon drużyny. Jak ktoś chce grać, musi się stawić na dodatkowy trening. – Dodatkowy? To chyba dobrze. Nie rozumiem. – Klimek organizuje dla kilku zawodników dodatkowe zajęcia. Dwa lub trzy razy w tygodniu. Oczywiście poza normalnymi treningami. Kto bierze udział w dodatkowych treningach, ma szansę zagrać w meczu. – Ale co tu jest nie tak? – A bo on bierze od nich kasę. Niby za te dodatkowe treningi. Od tych piętnastolatków. Po stówie za trening. – Sto złotych? Jak na grupę to niewiele, w końcu inwestuje swój czas… – Od osoby, panie! Chcesz grać, to płać! Bierze na taki trening pięciu, sześciu, czasem siedmiu. I siedem paczek w kieszeni. Weźmy dwa dodatkowe treningi w tygodniu, chociaż przeważnie są trzy. To daje minimum tysiąc, a nawet tysiąc czterysta! Tygodniowo! I co, słabo? – Ktoś o tym wie? Prezes? Rodzice? – Prezes ma to w dupie, o przepraszam.

– Nie szkodzi, jestem w szoku. – Rodzice, panie kochany, rodzice… Ci bogatsi, to sami mu kasę wciskają do kieszeni. Weźmy takich braci Lutkowskich. Bliźniaki Marcin i Arek. Zaklinam się na pamięć Kazika Deyny, że słabi są jak majonez light. Po prostu słabi! Ale w każdym meczu grają. Tatuś ma drukarnię, stację obsługi pojazdów i dwie cukiernie w Zielonce. Ja mu zresztą do portfela nie zaglądam… Chłopaki są na każdym dodatkowym treningu. Klimek ma od tatusia co najmniej dwa kafle miesięcznie. – Przecież to korupcja. – No. I co z tego? Czasami to nawet bezczelnie bierze na te treningi pomocników, że niby wrzutki mają trenować. A tak naprawdę tylko piłkę dogrywają tym, co płacą. Taki Krystian Filipek, ten mały… – Nie płaci? – Nie! Bo nie ma z czego. Biedny jak mysz kościelna. Ojciec ich zostawił, matka zmarła, z dziadkami się wychowuje. Tam nie ma pieniędzy na dodatkowe treningi. A to diament nieoszlifowany. Cudo chłopak. Ale co poradzisz, skoro nie gra. U Klimka w napadzie musi grać Arek Lutkowski. Bo ojciec za to płaci. – Nóż się w kieszeni otwiera. – A ten Zbyszek, co tu palił. Dobry chłopak, trochę leniwy, ale rozgrywający z niego jak złoto! Mówię panu. Technika brazylejro normalnie. Tyle że grać musi Marcin Lutkowski, który mu do pięt nie dorasta. – Za kasę tatusia… Nie da się z tym nic zrobić? – Ja tam palca między drzwi nie będę wkładał. Wiktor pokiwał głową. – Ale to nie wszystko. Ten Klimek to taka szuja, mówię panu. Wyznaje zasadę, że drużyna jest jak stado zwierząt. Przetrwają najsilniejsi. Nie przejmuje się, że kogoś noga boli, że na korki nie stać czy że szkoła… Ja uważam, że trener musi mieć indywidualny

kontakt z zawodnikiem. A u niego? Dżungla. – Ciekawe, czy Moloki rozumiał coś z tego, co pan mówił – powtórzył swoje pytanie Wiktor. – Nie wiem, wątpię. Ale kiedyś się ścięli z Klimkiem. – Tak? A o co? – Nie wiem o co. Widziałem ich na parkingu. Coś tam gadali, w końcu zaczęli się kłócić. Moloki wymachiwał Klimkowi pięścią przed nosem, jakby mu groził. – Groził? – Nie wiem… może nie… może mi się tylko tak zdawało. – Pan Wiesio jakby przestraszył się tego, co powiedział. – Pamięć potrafi płatać figle ludziom w moim wieku. Tak… na pewno mi się zdawało. – Bardzo mi pan pomógł. Ta rozmowa zostanie między nami. – Na pewno? – Ma pan moje słowo. 3 Kiedy Wolski parkował brooklandsa pod domem w Rembertowie, dochodziła jedenasta. Całkiem możliwe, że Władykin jeszcze śpi, przemknęło mu przez myśl. Zastukał do drzwi. – Znowu ty. – Kris przywitał Wiktora ciepłym uśmiechem. – Wchodź. – Dzięki. Ten sam szlafrok, ta sama fryzura co wczoraj, ale zarost starszy o dzień. – Znalazłeś motyw czy dowód? – rzucił z przekąsem były kapitan Grabexu. – Dziewczyna Molokiego – wypalił Wiktor bez zbędnego wstępu.

Kris spojrzał na Wiktora. Co za dziwne spojrzenie, pomyślał Wolski. – O co ci chodzi? – zapytał Kris, a z jego ust zniknął głupawy uśmieszek. – Kto to? – Siadaj. Kawy? – Tej co wczoraj. Wiktor usiadł na kanapie i czekał na gospodarza. – Proszę, cieplutka, pachnąca ristretto… – Co to za jedna? Znasz ją? – Czekaj, kawy się napij. Dopiero wstałem. – Nie mam czasu. Ciesz się, że nie gadasz z psiarnią, tylko ze mną. – A to nie jedno i to samo? – Nie bądź taki błyskotliwy! Dużo panienek kręci się koło zawodników? Ty też masz jakąś na boku? – Ciszej… – Kris ściszył głos. – Skoro poruszasz ten temat, to od razu ci powiem, że mam żonę i mnie panienki nie interesują. Szczególnie takie. – Jakie? – To znaczy w ogóle mnie nie interesują. Źle się wyraziłem. Natomiast ten typ, który reprezentuje Kasia Kuziaba, bo pewnie na jej personaliach ci zależy, to w ogóle nie mój. – Katarzyna Kuziaba. – Z Marek. A konkretnie z Pustelnika. Gówniara, no… WAG to ona nie jest. Ale chciałaby być. Spotykała się najpierw z Kaczorowskim, taki dupek. A potem z Molokim. Tyle wiem. Szczegóły mnie nie interesowały. – Czekaj, z Kaczorowskim? – No.

– Najpierw Moloki robił mu numery w szatni, a potem odbił dziewczynę? – O, widzę, że już coś wiesz. – Kris uśmiechnął się chłodno. – Ale nie szukałbym tu sensacji. Po pierwsze, to Kaczor ją rzucił. Po drugie, to miał potem jeszcze inne dziewczyny. Więc raczej nie żywił urazy. A po trzecie, to ona sypiała z wieloma zawodnikami. – Gdzie gra ten Kaczorowski? – Jakiś czas temu zmył się z Grabexu i teraz gra chyba gdzieś na Ukrainie. – Ile ma lat ta Kuziaba? – Dwadzieścia jeden, a może dwadzieścia dwa. Nie wiem. – I jak tam z nimi było? Znaczy z nią i Molokim. – Nie pytaj mnie o takie rzeczy. Nie moja sprawa. – Ale jakieś plotki? Co się mówiło w szatni? – Nic się nie mówiło. Zresztą za stary jestem na to, żeby podniecać się problemami dwudziestolatków. Jakby się żona dowiedziała, to… człowieku, daj spokój. Poznałeś moją żonę. Śmierć byłaby najniższym wymiarem kary. Wiktor patrzył na Krisa z niedowierzaniem. Kłamie? Jeśli tak, to dlaczego? A może nie kłamie. Zrobię mu dziś test wykrywaczem kłamstw, Wolski uśmiechnął się w myślach. – A jak było z dopingiem i doktorem Łosiem? – Nic nie było. Co miało być. Chodził za niektórymi i pieprzył, że ma dojścia do tego gówna. Każdy go olał. Prowokator jebany. – Gadałeś o tym z Molokim? – No… tak. Zapytał mnie, co zrobić. Powiedziałem, że jak chce, to może pójść z tym do prezesa. – I poszedł. – No i co? – Dlaczego sam nie poszedłeś?

– On się tym bardziej przejął. Ja miałem to gdzieś. Jeszcze na koniec kariery babrać się w jakichś gównach? Daj spokój. – Wystawiłeś go? Kris się zaśmiał. – Dorosły był. Wiedział, co robi. – Mogłeś w ten sposób doprowadzić do tej śmierci! – A daj mi spokój! Przypiąłeś się do mnie! Czy ja mu kazałem iść z tym do prezesa? Powiedziałem, żeby robił, co chce. Zrobił, co uważał za stosowne. Dlaczego to ma mieć związek z jego śmiercią? – Masz wyrzuty sumienia? Kris pokręcił głową. – Daj już spokój… Kiedy stali w drzwiach, Wiktor spojrzał piłkarzowi w oczy i delikatnie ujął go za nadgarstek. – Sprzedałeś w życiu jakiś mecz? – Co? No co ty? – Kris próbował wyrwać rękę, ale Wiktor trzymał coraz mocniej. – Nie. Nigdy. – Ani razu? W polskiej lidze? Były kapitan Grabexu spojrzał na swój nadgarstek, który tkwił w dłoni Wolskiego. – Ani razu. – Kris wyszarpnął rękę, gdy tylko Wiktor zwolnił uścisk. – Kłamiesz. Ale to nie moja sprawa. – Nie kłamię. Wiktor wyczuł lekkie drżenie głosu piłkarza. – Nie wiem, ile meczów ustawiłeś, ale powtarzam: to nie moja rzecz. Ja szukam tylko zabójcy Molokiego. – Posłuchaj… – zaczął Kris.

– Nie! To ty posłuchaj! Twoje alibi mnie nie interesuje. Jeżeli zabiłeś Molokiego albo masz z tym coś wspólnego, i tak do tego dojdę. Gdy się mnie spuści ze smyczy, bez mięsa do budy nie wracam. – Wiktor, nie zabiłem go. Nie tknąłem Molokiego – powiedział Kris, cedząc każde słowo i patrząc Wolskiemu prosto w oczy. – I nie miałem z tym nic wspólnego. 4 Dochodziła trzynasta, kiedy Wiktor wrócił do klubu. Szybko odnalazł szatnię juniorów. – Co ja panu mogę powiedzieć o tym Murzynie? Prawie go nie znałem. – Prawie robi wielką różnicę. – Ja tam nie wiem. – Trener Klimek dłubał w nosie paznokciem małego palca, opierając się o ścianę. Stali przed drzwiami, zza których dobiegały głosy juniorów przebierających się po treningu. – Nieźle dał im pan dzisiaj w kość. – Normalny trening. To, co wypocą teraz, zaprocentuje w meczu. Stara piłkarska zasada. Klimek nawet nie patrzył na Wolskiego. Przeczesał dłońmi rozczochrane włosy i bąknął: – Muszę lecieć… – Dokąd? – Na siłownię. A co, w niańkę się pan bawisz? Wiktor popatrzył w zmęczone oczy trenera. Tłuste kłaki na łbie, czerwona, niedogolona gęba i gwizdek zwisający u szyi nadawały mu wygląd starej krowy na pastwisku. – Mam jeszcze kilka pytań. – A ja nie mam nic do powiedzenia – oświadczył Klimek

zachrypniętym po treningu głosem. – Przynajmniej jeśli chodzi o tego Murzyna. – Nie lubił go pan? – A czy ja wyglądam na Towarzystwo Miłośników Zwierząt? Z szatni wyszedł młody chłopak i podszedł do trenera. Spojrzał nieufnie na Wiktora, po czym zapytał cichym głosem: – Trenerze, drugi trening jutro o osiemnastej? – Tak jak mówiłem. No, spadaj. Chłopak ruszył do wyjścia. Z szatni zaczęli się wysypywać inni młodzi zawodnicy. – Mogę wpaść jutro na ten trening o szóstej? – zapytał Wiktor. – Krystian, będziesz jutro po południu? – zapytał Klimek jednego z wychodzących, ignorując pytanie Wolskiego. – Liczę na ciebie. – No… nie wiem, trenerze. – Chłopak, którego Wiktor i pan Wiesio przyłapali na paleniu papierosów, zrobił się cały czerwony na twarzy. – Zobaczę. – Ech, ta dzisiejsza młodzież – westchnął trener. – Nic, tylko dupy w głowie. – To jak, można jutro popatrzeć? – Nie – stęknął Klimek. – Jutro jest trening zamknięty, trenujemy taktykę. – A co to Barcelona czy Grabex Zielonka? – rzucił Wiktor z uśmiechem. – Jaki trening zamknięty? – No normalnie. – Wpadnę z Jankiem Grabkiem. Lubi popatrzeć na młodzież. Ja też. Na razie. Wiktor klepnął trenera w rękę i odwrócił się. – Zaraz… panie… – Klimek zrobił krok w kierunku Wiktora. Po chwili stali twarzą w twarz.

– Jak mówię, że trening zamknięty, to zamknięty. Odpowiadam za wyniki tej drużyny. Mam tu dwóch kadrowiczów. I odpowiedni zapis w umowie. Rozumiesz pan? Więc proszę mi nie robić pod górę, bo tego sobie nie życzę. Pan tu wpada i coś kombinuje, wypytuje. Mam teraz na głowie przygotowania do sezonu. To mnie potem zapytają, dlaczego przegraliśmy, nie? Albo dlaczego ten czy tamten nie dostał powołania do kadry, co? Ja się panu w robotę nie wpieprzam, to pan się w moją też nie wpieprzaj, jasne? Wiktor uśmiechnął się, co zbiło tamtego z pantałyku. – A teraz pardon, bo muszę już iść. Klimek ominął Wolskiego i odszedł. Myślisz, że jesteś taki cwany? Zobaczymy, kto się przejedzie na mokrej trawie. 5 Wiktor pokręcił się jeszcze po obiektach Grabexu. Przez kilka minut obserwował pana Wiesia, który jeździł jakąś maszyną po głównym boisku, malując linie pola karnego. Spojrzał jeszcze, jak starszy pan poprawia punkt znajdujący się jedenaście metrów przed bramką, zwany popularnie „wapnem”, i wrócił do szklanobetonowego kompleksu. Wypił herbatę w kawiarni klubowej, po czym wyszedł z budynku. Szybko prześlizgnął się między ogrodzeniem a ścianą. Kiedy wyszedł zza baraku, jego oczom ukazał się znajomy widok. – My tylko… – Spokojnie. Palcie sobie. Chciałem z wami pogadać. Jestem Wiktor. Wolski. Chłopcy patrzyli na niego z przerażeniem. Wyciągnął rękę. Po kolei, niepewnie uścisnęli mu dłoń. – Jurek Kostrzewa. – Zbyszek Klepacz. – Krystian Filipek.

– Będę się streszczał. Widzicie mnie drugi raz i pewnie zobaczymy się może jeszcze ze dwa, trzy razy. I zniknę. Więcej się nie spotkamy. Za parę lat będę was oglądał na Narodowym, jak gracie z Anglią, ale to zupełnie inna historia. Uśmiechnęli się. Punkt dla mnie. Nie zaprzeczyli, punkt dla nich. – Jestem… prywatnym detektywem i – odchylił marynarkę, żeby zobaczyli berettę – badam sprawę śmierci Molokiego. No to teraz ich mam. Młodzi piłkarze wytrzeszczyli szeroko oczy, ale nie dali po sobie poznać, że broń zrobiła na nich wrażenie. – Czasami tak jest, że przy okazji jakiegoś śledztwa wychodzą na jaw różne sprawy. Lubię pomagać… Milczeli. – Słyszałem o was dużo dobrych rzeczy. I chcę wam pomóc. Wiem o trenerze Klimku. Wiem, że nie gracie za dużo. – Proszę pana, to nie tak. – Krystian się zaczerwienił. – Ja naprawdę jutro nie mogę przyjść na ten trening, bo… bo… – Bo cię na to nie stać, co? Wiem wszystko. Patrzyli na niego i bali się odezwać. – Nikt nie dowie się, że ze sobą rozmawialiśmy. Możecie mi wierzyć. Jurek Kostrzewa wzruszył ramionami. – Możecie mi wierzyć – powtórzył Wiktor z naciskiem na ostatnie słowo. – Gdybym nie potrafił trzymać gęby na kłódkę, już dawno bym leżał w drewnianej jesionce. Znaczy nie żył. Nie wierzycie? Chłopcy patrzyli teraz w ziemię. – Dobra, daję wam jeszcze jedną szansę. Ostatnie pytanie i spadam. Czy chcecie grać na normalnych zasadach, bez płacenia haraczu trenerowi?

Cisza. – Mieliście swoje pięć minut. Myślałem, że zobaczę was na Narodowym, a tu raczej boiska B-klasy się kłaniają. Jak ktoś nie ma jaj, to niech się zajmie szydełkowaniem. Cześć. Wiktor odwrócił się na pięcie, ale nie zrobił trzech kroków, kiedy usłyszał: – Pan poczeka. – Chcemy, pewnie, że chcemy grać. Wrócił do nich. Daleko nie miał. 6 Brooklands zaparkował przed odnowionym wejściem do drukarni King Kong w Zielonce. Wolski wszedł do parterowego budynku. Po prawej stronie biuro, po lewej wejście do hali, w której stały maszyny drukarskie. Poczuł charakterystyczny zapach farby, zmieszany z wonią jakichś chemikaliów. Na spokojnie czy na ostro? – Szef u siebie? – rzucił, wchodząc do części biurowej. Na spokojnie czy na ostro? – Tak. Ale o co chodzi? – zapytała zdziwiona sekretarka. Wyciągnął legitymację. – Europol. Zaraz przyjedzie tu moja ekipa z prokuratorem z Warszawy, proszę się stąd nie ruszać. Na ostro! Wtargnął do gabinetu właściciela. Biznesmen siedział za biurkiem. Otyły szpakowaty brunet z krzaczastą brodą spojrzał z zaciekawieniem na nieoczekiwanego gościa. – Europol! – rzucił Wiktor. – Pan Adam Lutkowski? – Tak, a o co chodzi? Kim pan jest? Wiktor schował legitymację i wymierzył palec w pracownika w niebieskich ogrodniczkach, stojącego z jakimś wydrukiem

w ręce przy biurku Lutkowskiego. – Zjeżdżaj! – rzucił. – Ale to już! Pracownik i pracodawca spojrzeli na Wolskiego ze zdziwieniem. – Wypierdalaj z gabinetu! Czy ciebie też mam aresztować?! – wrzasnął Wiktor na całe gardło, wyjmując berettę i kajdanki. Pracownik zaczął się wycofywać w kierunku drzwi. – Na kolana! – krzyknął Wolski do właściciela drukarni, celując mu między oczy. – Europol! Kiedy dopadł do zdziwionego, podnoszącego się z fotela Lutowskiego, szybkim ruchem schował broń i wykręcił mu ręce do tyłu. Kajdanki trzasnęły na nadgarstkach. – Za co? – jęknął mężczyzna. – Co to w ogóle jest? Jakim prawem… Silnym szarpnięciem Wiktor pociągnął aresztowanego na kolana. Wyjął z kieszeni kartkę, rozwinął ją tak, by Lutkowski nie widział, że jest pusta, i udawał, że czyta. – Działając w imieniu Antykorupcyjnej Komisji UEFA i Wydziału Nadużyć Sportowych Europolu, za zgodą prokuratora rejonowego w Wołominie, zatrzymuję pana do czasu wyjaśnienia sprawy. Jest pan, panie Lutkowski, oskarżony o wręczanie łapówek trenerowi Klimkowi z klubu Grabex Zielonka. – O Boże święty! – jęknął właściciel drukarni. – Boga tutaj nie ma. Tu jest tylko sprawiedliwość. Śledztwo ma charakter międzynarodowy. Ekstradycja szybką ścieżką… – Ekstradycja…? – pisnął cienkim głosikiem Lutkowski. – Proszę pana… – Słyszał pan, co przeczytałem? No! Idziemy. – Zaraz! – Co?

– Moment, błagam. Mam chyba prawo do jednego telefonu. – Tak. Z aresztu śledczego. – Ale… ale… – Niestety, muszę pana przewieźć do Gdańska. – Do Gdańska?! – mężczyzna aż krzyknął. – Sprawę koordynuje tamtejsza prokuratura. – Ale tak chyba nie można… – Płacił mu pan, żeby młodzi grali? – No… – Po co ja się o to pytam? Przecież i tak wiemy. – Pan jest z Europolu? Wiktor jeszcze raz wyjął legitymację i pokazał Lutkowskiemu. – Półtora roku temu przeszedłem ze stołecznej. – Zaraz… pogadajmy jak Polak z Polakiem. Panie… Wreszcie, pomyślał Wiktor. – O czym tu gadać? Do jutra mam pana doprowadzić do aresztu śledczego. Jutro spotka się pan z prokuratorem w Gdańsku. Jestem szybki, co? Zrobię to, co do mnie należy, dzień wcześniej. – Jak to dzień wcześniej? Po co dzień wcześniej? Panie… ja to dla dzieci robiłem… zrozum pan… to nie ja… to Klimek. No, daj pan coś powiedzieć. Pogadajmy może chwilę. Co, panie? – Dobra, chwila mnie nie zbawi. Wiktor popatrzył na klęczącego biznesmena. Wystarczy mu? – zastanowił się w duchu. – Ale jak pan jakiś numer wykręcisz, to wiesz pan, mam prawo strzelać – rzucił. – Jak strzelać? Panie! Po co? – Dam panu pół godziny. Wątpię, żeby to coś zmieniło, ale pogadać zawsze można.

– Dziękuję, łaskawco. Wiktor rozkuł mężczyznę. Usiedli naprzeciw siebie po dwóch stronach biurka. Wiktor położył obok siebie berettę. – Tylko, żeby mi spokój był – syknął, wskazując ruchem głowy na broń. – Będzie. Przysięgam. – Dobra. Powiem panu jak Polak Polakowi. Sprawa dotyczy wyłącznie juniorów. W Europie działa siatka trenerów, którzy biorą pieniądze od rodziców, żeby ich pociechy grały. Czy Klimek jest w tej siatce, czy to zwykły drobny naciągacz, tego na razie nie wiemy. Niestety, płacąc, wszedł pan w krąg naszych zainteresowań. Są ludzie, którzy współpracują z trenerami, zbierając haracz od innych rodziców. Łapie pan? Jeżeli jest pan w zmowie z Klimkiem i razem naciągacie rodziców, to mogiła. Obaj pójdziecie do kryminału. UEFA, Europol, prokuratura. Mogę tylko współczuć… Wiktor popatrzył na zestresowanego faceta, siedzącego naprzeciwko. Chyba nie przesadziłem? Fantazja nie poniosła mnie za bardzo? Łyknął to? – Panie kochany. Przysięgam na życie moich dzieci! Nie jestem w żadnej zmowie. – Mężczyzna złożył dłonie jak do modlitwy. Łyknął. – Jeśli płacił mu pan tylko za bliźniaków, może uda się to jakoś odkręcić. Może. – Tak! Przysięgam. Tylko za nich. – Od kogo wyszła propozycja? – Od niego! Od niego! Przysięgam na… – Dobra. – Wiktor machnął ręką. – Nie przysięgaj mi tu… Spojrzał w oczy lokalnego biznesmena. Audi Q7 przed drukarnią, złoty rolex, sygnet na małym palcu. Przejrzałem cię na wylot, przyjemniaczku.

– Moment – rzucił do Lutkowskiego, po czym wyjął telefon i zadzwonił do Leny. – Czesiu, ja dzisiaj tego pacjenta nie przywiozę do aresztu… No… Tak… Pokój wolny, przenoszę rezerwację na jutro… Tak. Jutro po południu. Jeśli coś się zmieni, dam znać. – Rozłączył się. Lutkowski zamknął oczy, ciężko wzdychając. Wolski pochylił się ku niemu nad biurkiem i wysyczał: – Ale jak mnie wykiwasz, to przysięgam ci, że cię zniszczę. Byłem gliną w stołecznej przez osiemnaście lat. Znam wszystkich. Wszędzie. Dorwę cię i twoją rodzinę, jeżeli teraz mnie wystawisz. Rozumiesz? – Tak! Wszystko jasne. – No, to gadaj! Od kiedy? Ile? Za co? Ze znudzeniem przysłuchiwał się opowieści Lutkowskiego, w której nic go nie zaskoczyło. Za coś takiego dzielnicowy nawet mandatu by nie wlepił. Dopiero dalsza części relacji sprawiła, że się ożywił. – Co? Co? Jak to: w kadrze? – No tak. Klimek obiecał mi, że wsadzi moich chłopaków do kadry Polski do lat szesnastu. I dotrzymał słowa. Byli na dwóch zgrupowaniach. Jest… była szansa, że pojadą na mistrzostwa. – Za ile? – To było tak. Za powołanie na pierwsze zgrupowanie zapłaciłem dziesięć tysięcy złotych. – Komu? – Klimkowi. Dziesięć tysięcy za każdego. Dycha przed powołaniem i dycha po. Pojechali. Mówili, że ciężko było, nie za bardzo się zaaklimatyzowali. W sparingach nie zagrali ani minuty. Potem gadałem z Klimkiem. Powiedział, że to kwestia czasu i że ma dobre układy z trenerem kadry. Że wszystko będzie dobrze. Drugie zgrupowanie kosztowało mnie trzydzieści tysięcy. Ale już

było lepiej. Zagrali w dwóch meczach. Arek w sumie dwanaście minut, Marcin szesnaście. – Tak sobie myślę… że możesz się z tego wywinąć, wiesz? Masz więcej szczęścia niż rozumu. Powiem ci, co zrobimy. Ale nikomu ani słowa. – Nikomu! Przysięgam! – Po wszystkim spotkamy się z panem Grabkiem i pogadamy o przyszłości twoich chłopaków. – Z panem Grabkiem…? – W sumie to nie ich wina, dlaczego mają cierpieć za głupotę dorosłych. – No nie ich! Nie ich! Pewnie, że nie ich, łaskawco! – A na razie – popatrzyli sobie w oczy – morda na kłódkę! 7 Ledwo zdążył na szesnastą trzydzieści. Teraz szedł spięty długim korytarzem i myślał o czekającej go rozmowie, która na pewno nie będzie należała do przyjemnych. Ale mimo wszystko czuł się tu jak w domu. – Cześć – rzucił do niewysokiego bruneta w jasnych dżinsach i koszuli w kratę. – Siemasz! Wróciłeś do nas? – zapytał tamten, ściskając Wiktorowi rękę na przywitanie. – Jeszcze zobaczymy. Klepnięcie w plecy, porozumiewawcze mrugnięcie okiem, kiwnięcie głową. Kolejna wizyta w Pałacu Mostowskich. Nie pracuję tu, ale chyba wciąż mnie lubią. Wiktor uśmiechnął się do siebie. Wszedł do salki i bez słowa przywitania usiadł przy biurku. Już tam byli. Dwaj mężczyźni w szarych garniturach. Starszy z nich, po pięćdziesiątce, łysiejący, z sumiastymi wąsami i w okularach, miał krawat bordo. Młodszy, szczupły, krótko ostrzyżony brunet

z haczykowatym nosem, który od razu nie spodobał się Wiktorowi, nosił zwis przedni – jak mawiano w PRL-u – w kolorze stalowym. Obaj mieli takie same białe koszule. – Co jest grane? – rzucił Wiktor, wzdychając. – Ciekaw jestem, po co wzywają mnie wewnętrzni. – Wydział Kontroli – poprawił go Haczykowaty Nos. – Jeden chuj – mruknął Wolski. – Czego? – Mamy kilka pytań – poinformował Sumiasty Wąs. – Darek, odkąd stałeś się taki formalny? – zapytał Wiktor. – Wal prosto z mostu. – Podkomisarz Konrad Wodzicki – przedstawił się młodszy. – Pozwoli pan, że to my narzucimy formę spotkania? – Nie muszę się na to godzić – odgryzł się Wolski. – Ja już nie pracuję w Komendzie Stołecznej. Albo inaczej… jeszcze nie pracuję. – Ale cały czas podlega pan pewnym procedurom. – Haczykowaty Nos zrewanżował się Wolskiemu równie celną ripostą. Choć niezrozumiałą. – Podlegam? Procedurom? Jedyna procedura, jakiej mógłbym podlegać, to chyba rekrutacyjna? – Zostało wszczęte postępowanie wyjaśniające w twojej sprawie, Wiktor – odezwał się starszy z mężczyzn. – Daro, ty sobie jaja robisz? – Niestety, nie. Wiesz, że jako rzecznik dyscyplinarny jestem zmuszony działać… rozumiesz… na polecenie przełożonych. – Tak że widzi pan – wtrącił młodszy. – Raczej to my będziemy tu zadawać pytania. – No proszę, młodszy inspektor Dariusz Ochodzki rzecznikiem dyscyplinarnym i prowadzi jakieś gówniane postępowanie w mojej sprawie – zadrwił Wiktor. – Odmawia pan… – zaczął Haczykowaty Nos.

– Panie Kamilu – wszedł mu w słowo Wolski. – Konradzie. – Panie Kamilu Konradzie – powiedział Wiktor. – Dwojga imion? Jak Anna Maria Jopek? – Konrad. Konrad Wodzicki. Po prostu Konrad. – Podkomisarz nie dawał wyprowadzić się z równowagi. – A nie Kamil? Coś mi się musiało poplątać. – Wiktor, proszę cię. – Darek popatrzył na niego błagalnym wzrokiem. – Są pewne nieścisłości w związku z ostatnią sprawą, którą zamknął pan przed wyjazdem do Europolu. – Młody spojrzał na przyniesione przez siebie kartki. – Najpierw podajcie mi podstawę prawną, a potem zastanowię się, czy chcę z wami gadać. Innymi słowy, jakim prawem przypierdalacie się do mnie, bo tak odbieram wezwanie mnie tutaj, w sprawie sprzed… – Wiktor szybko policzył w myślach – dwudziestu jeden miesięcy? – Przypominam – zaczął beznamiętnie Wodzicki – że artykuł sto trzydzieści pięć ustęp jeden ustawy o Policji mówi, iż postępowania dyscyplinarnego nie można wszcząć, a wszczęte umarza się po upływie roku od dnia popełnienia przewinienia dyscyplinarnego. Ale… wyjątkiem jest sytuacja, kiedy przewinieniem dyscyplinarnym jest czyn zawierający jednocześnie znamiona przestępstwa lub wykroczenia. Wówczas przedawnienie nie może nastąpić wcześniej niż przedawnienie karalności tych przestępstw lub wykroczeń. – Przestępstwo? Wykroczenie? To jakiś beznadziejny żart? Wiktor grał twardziela, lecz doskonale wiedział, co ma na sumieniu. – Artykuł dwieście trzydzieści dziewięć paragraf jeden kodeksu karnego. – Haczykowaty wpatrywał się w Wiktora i recytował jak na akademii pierwszomajowej. Chociaż takich uroczystości chyba

już nie obchodzi się w Polsce, przemknęło Wiktorowi przez myśl. – Kto utrudnia lub udaremnia postępowanie karne, pomagając sprawcy przestępstwa uniknąć odpowiedzialności karnej, w szczególności kto sprawcę ukrywa, zaciera ślady przestępstwa, podlega karze pozbawienia wolności od trzech miesięcy do lat pięciu. – To śmieszne – wtrącił Wolski, ale nie było mu do śmiechu. – Artykuł dwieście osiemdziesiąt cztery paragraf jeden kodeksu karnego. – Podkomisarz mógł się popisać wspaniałą dykcją: – Kto przywłaszcza sobie cudzą rzecz ruchomą lub prawo majątkowe, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech. – Co wy mi tu insynuujecie? Daro? O czym ten gówniarz gada? – Z szacunkiem proszę – fuknął Wodzicki. – Bo co? Dasz mi klapsa? – To dla pana dobra… – Dla mojego dobra to mi możesz mieszkanie odmalować. – Wiktor, to tylko postępowanie wyjaśniające. – A! Teraz rozumiem. Nie wszczęliście dyscyplinarki, bo gówno macie. Prokurator jakoś się do mnie w tej sprawie nie odzywa. Może nie ma po co? Nie wiem, czyja to sprawka, ale widzę, że ktoś postanowił mnie trochę pognębić. Tak? Pogrzebać w mojej przeszłości, a nuż coś się znajdzie? – Kto był obecny przy otwieraniu sejfu w domu matki Malewicza? – zapytał Haczykowaty Nos. – Widzieliście go, jaki sprytny? – ironizował dalej Wiktor. – Co było w środku? W sejfie – zapytał Darek. Wolski patrzył na nich bez słowa. – Czy znał pan miejsce pobytu poszukiwanej Róży Borskiej… Przestał ich słuchać. Młodszy miał twarz napiętą, pod skórą drgały mu mięśnie. Brązowe oczka świdrowały Wolskiego niemal na wylot. Pięćdziesięciosześcioletni młodszy inspektor Ochodzki

wyglądał na nie mniej zestresowanego. Wiktor znał go bardzo dobrze. To z nim niemal trzy lata temu zaczął rozpracowywać skorumpowanego policjanta ze swojego wydziału. Ochodzki był wtedy jeszcze podinspektorem. W finale sprawy podejrzewany policjant zastrzelił żonę, a potem siebie, zabarykadowawszy się wcześniej w mieszkaniu. – Czy wie pan, co się stało z laptopem oskarżonej, na którym zapisane były kompromitujące filmy? – Jakie filmy? – zainteresował się Wiktor. – Lubię dobre kino. – Filmy pornograficzne z udziałem znanych polskich polityków! – ryknął Darek. – I biznesmenów! I innych wpływowych osób! Wiesz coś o tym? – Pierwsze słyszę. Gdzie to można obejrzeć? – Czyli nie będzie pan z nami współpracował? – zapytał Konrad Wodzicki. – Ja? – zdziwił się Wiktor. – Czy usunął pan jakieś strony z notesu znalezionego w sejfie? – nie ustępował Wodzicki. – Jakie strony? – O której opuścił pan agencję towarzyską prowadzoną przez oskarżoną Różę Borską w dniu jej zatrzymania? – Mam tego dosyć! – syknął Wiktor i wstał. – Wiktor, nie unoś się, daj spokój – powiedział Darek. – A widzisz tu gdzieś fakira? Czy jestem pierdolonym fakirem, który lewituje nad biurkiem? Czy ja się unoszę? – Powtórzę pytanie. Czy wie pan, co się stało z laptopem oskarżonej, na którym zapisane były kompromitujące filmy? – Ma pan trzydzieści cztery lata. Pracuje pan w policji i stać pana na zegarek za dwanaście tysięcy? Pozłacany longines? – zapytał Wiktor, kierując wzrok na Wodzickiego. Podkomisarz popatrzył na swój czasomierz.

– To prezent od rodziców. Na zakończenie szkoły oficerskiej – wyjaśnił. – Rzeczy nie są takie, na jakie z pozoru wyglądają – stwierdził Wolski. – Błądzicie po omacku. – Czy podczas tego śledztwa przyjął pan łapówkę? Wiktor popatrzył na Darka. Potem na Konrada. Wstał. – Skąd on się urwał? Co wy sobie w ogóle wyobrażacie? – Wiktor, posłuchaj… – Nie! To wy posłuchajcie. Nigdy nie wziąłem żadnej łapówki! Nigdy nie przyjąłem nawet pudełka czekoladek! Ani koniaku, ani zasranej kiełbasy podwawelskiej! Rozumiecie? Straciłem kawał życia, harując dla tego niebieskiego munduru! Poświęciłem studia, poświęciłem boks. Poświęciłem wszystko, co miałem. Po co? Żeby łapać zbójów! Powołanie? Tak! Śmieszne, co? Nie raz i nie dwa mogłem zginąć. Na moich rękach wykrwawiło się kilku chłopaków! Zostawili żony, dzieci, dziewczyny… A ja cały czas… kosztem najbliższych, kosztem życia rodzinnego, kosztem zdrowia… zapieprzałem, żeby po dziewiętnastu latach usłyszeć: „Czy przyjął pan łapówkę?”. O czym ty mówisz, synku? Czy ty wiesz, ile ja spraw rozwiązałem? Kogo wsadziłem? Ile razy ledwo uszedłem z życiem, żeby tacy jak ty mogli sobie nosić drogie zegarki? Darek wstał. – Czekaj, Wiktor. – A w dupę mnie pocałujcie! Miałem propozycje z Interpolu, Europolu, z Londynu, ze Stanów… Ale nie! Frajer Wolski chciał tutaj, w tym kraju służyć… Tutaj zostawić zdrowie i życie! Tu jestem bardziej potrzebny, mówiłem sobie, tutaj mnie chcą… I co?! – krzyczał, wytykając ich palcami. – Ubieracie się w garnitury za pięć tysięcy, zakładacie złote zegarki i wydaje wam się, że zmieniacie świat na lepszy, bo dobierzecie się do jakiegoś gliny ze starego rozdania? W normalnym świecie natrzaskałbym

wam po gębach. Ale w tym… nawet nie chce mi się oszczać biurka, przy którym siedzicie. Wyszedł i trzasnął drzwiami. Znad framugi posypał się tynk. Ten budynek niewątpliwie wymaga odnowy, pomyślał. Kiedy usiadł za kierownicą brooklandsa, wciąż czuł wzburzenie. Na nich? Nie. Na siebie. Ile z tego było grą, a ile prawdą? Powiedział to, co myśli, czy odstawił scenkę, która miała zrobić wrażenie? Po dziewiętnastu latach w policji sam już nie wiedział. Muzyka V6 ukoi nerwy. Na krótko. Do czasu otrzymania zdjęcia z fotoradaru, który minie na Wisłostradzie.

Dziewiąty dzień śledztwa, środa, 9.12 1 Klinika doktora Łosia zajmowała sto dwadzieścia metrów kwadratowych na parterze jednego ze stosunkowo nowych mokotowskich apartamentowców. Cztero- i pięciopiętrowe bloczki otoczone zielenią, podziemne parkingi, ochrona, czyste uliczki. Ciekawe, ile płaci za czynsz? – zastanowił się Wolski. Musi mieć niezłe obroty. To dziwne, bo na wizytę można umówić się bez problemu z dnia na dzień. W holu przywitał go uśmiech młodej i atrakcyjnej recepcjonistki. Nowoczesne oświetlenie, rozłożyste palmy w donicach, jasnozielone ściany i cicho sącząca się z głośników muzyka poważna. Pięknie, jak w biurze podróży sprzedającym ekskluzywne rejsy po Karaibach, zadrwił w myślach. Na ścianach kilkanaście zdjęć doktora ze znanymi piłkarzami, trenerami i politykami. Byli tam Zidane, Pelé i Beenhakker. – Panie Adrianie, dlaczego jest pan taki nieuprzejmy? – zapytał Wiktor, wchodząc do gabinetu lekko spóźniony. – Co? Ja jestem nieuprzejmy? – zdziwił się Łoś. – A w ogóle, jakim prawem pan wchodzi? Ja mam teraz pacjenta! To znaczy mam mieć. – Panią Lenę Nowicką? To moja znajoma, ale zrezygnowała z wizyty. Więc mamy dla siebie pół godziny. Twarz Wiktora rozjaśnił serdeczny uśmiech. Zajął miejsce przeznaczone dla pacjentów, w drogim skórzanym fotelu po drugiej stronie biurka. – Ach, to tak! – oburzył się doktor i wstał. – A tak! – Proszę wyjść! – Spokojnie. Zapłacę za wizytę. Pan Grabek płaci mi tyle, że

mogę odżałować te dwieście złotych polskich. Łoś wyciągnął przed siebie rękę i wskazał palcem drzwi. – Powtarzam! Proszę wyjść! Bo… bo wezwę ochronę! – Kogo? – zadrwił Wolski. – Tego starego dziadka, co drzemie w swojej budce na tyłach bloku? Dałby pan już spokój. Adrian Łoś momentalnie poczerwieniał na twarzy. Nabrał w płuca powietrza, żeby obrzucić nieoczekiwanego gościa stekiem wyzwisk. – Dlaczego pan mnie okłamał? Powiedział pan, że jest lekarzem klubowym. A dziesięć minut wcześniej Larys pana zwolnił – strzelił Wolski. Celnie. Powietrze uszło ze świstem z płuc doktora. – Nie okłamałem pana – syknął. – To była zwykła kłótnia. Owszem, powiedział, że zacytuję „wypierdalaj z klubu”. Ale formalnie byłem jeszcze lekarzem drużyny. Wypowiedzenia nie dostałem. – Następnego dnia rozwiązaliście umowę za porozumiem stron, tak? – Zgadza się. Kiedy podszedł pan do mnie, byłem jeszcze lekarzem Grabexu. Wiktor uśmiechnął się półgębkiem. – Aptekarz z pana. Dobrze pan wie, że to, kiedy pan wyleciał z klubu, nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Ważny jest powód. – Co pan znowu sugeruje? – Proszę usiąść, porozmawiajmy spokojnie. Może będę w stanie panu pomóc. No… niech pan siada. – Wiktor grał na zwłokę, wiedząc, że od co najmniej dwudziestu minut w domu lekarza trwa przeszukanie. – Podsumujmy – zaczął beznamiętnym tonem. – Zawodnicy dowiadują się, że ma pan dojście do niedozwolonych środków. Może nawet namawia ich pan do

skorzystania. Wszyscy odmawiają. A jeden nie tylko odmawia, ale jeszcze idzie donieść na pana do prezesa. Tak się dziwnie składa, że zawodnik ten zostaje zamordowany tydzień po tym, jak na pana doniósł. – No i co z tego, Sherlocku? Masz dowody? – Przechodzimy na ty? Nie ma sprawy. – Wiktor wyciągnął rękę przez biurko. – Wiktor. Dla przyjaciół Wituś. – Masz dowody? – wycedził przez zęby Łoś, ignorując podawaną mu dłoń. – No tak… widzę, że bruderszaftu nie będzie. – Wolski cofnął rękę. – Jak nie masz dowodów, to zjeżdżaj stąd! – Ostry pan jest, jak na kogoś, kto stoi nad przepaścią. – Zjeżdżaj, bo naprawdę mnie wkurwisz! Zaraz zadzwonię po policję. Nachodzisz mnie, gnido, straszysz… Wiktor wyjął portfel i rzucił legitymację na biurko, pod nos doktora. – Pracuję dla Europolu. Możesz mi skoczyć. Obejrzyj sobie legitymację, jeśli nie wierzysz. Łoś spojrzał na Wiktora z wściekłością, ale dokładnie obejrzał legitymację, po czym cisnął nią w Wolskiego. – Masz jakiś dowód czy tylko sobie dedukujesz, dupku? – Może mam. – Nie rozśmieszaj mnie! – Gdzie ten nóż, którym odciąłeś mu ręce i genitalia? Wyrzuciłeś? – Pierdol się. Nie mam zamiaru z tobą gadać! – Dobrze to wymyśliłeś. Dzieci śpią, po cichu wymykasz się z domu… W kieszeni Wiktora zadzwonił telefon.

– Tak? – Wiktor. Strzał w dziesiątkę – powiedział ściszonym głosem Marek. – Mamy narzędzie zbrodni. Narzędzia… Znaleźliśmy to w garażu, zakitrane w torbie, która była schowana wśród starych opon. Tak to wygląda. Dwa zakrwawione noże… chirurgiczne. – Aha – bąknął Wolski, nie odrywając oczu od doktora. – I zabezpieczyliśmy trzy pary butów – szeptał Marek. – To najki. Podeszwa podobna do tej z miejsca zbrodni. – No to bomba! Jajecznica gotowa, przyjeżdżajcie. – Chłopaki już w drodze. – To na razie. – Wiktor się rozłączył. – Co to za bzdurna zabawa? – Łoś spojrzał na niego podejrzliwie. – Zaraz się pan przekona. Z tym, że ja będę się już zbierał. Po wyjściu z przychodni zadzwonił do Grabka. – Policja zaraz aresztuje Łosia, lekarza klubowego. – No i? Nic nie robimy? – zapytał milioner zniecierpliwionym głosem. – Czekamy. Nie reagujmy, nie możemy go spłoszyć. – Ale… – Spokojnie, wiem, co robię. Najdalej za tydzień wyjdzie za kaucją. Wtedy go dopadniemy. Teraz sprawdzam inne tropy. – Łoś jest winny czy nie? – nerwowo zapytał Grabek. – Wszystko wskazuje na to, że jest. Ale dopóki nie będę miał stu procent pewności, sprawdzam inne tropy. – Zakładam, że wie pan, co robi. – Trust me, I’m Dr Pepper. – Co? – A nic. Taki żart słowny.

Miało być śmiesznie, nie zawsze wychodzi, pomyślał Wiktor. – Widzimy się dziś w klubie? – zapytał właściciel Grabexu. – Tak. Akcja o kryptonimie Menda będzie realizowana zgodnie z planem – zażartował Wolski. Ale wcale nie było mu do śmiechu. Wiedział, że stąpa po cienkim lodzie. Jeżeli prokuratura nie puści Łosia, nie będzie w stanie wywiązać się z obietnicy danej Grabkowi. Milioner nie dostanie mordercy. Czuł jednak, że to dopiero początek większej rozgrywki. Łoś jest na to za cwany. Przejrzał tego faceta. Gdyby faktycznie tak szczegółowo i perfidnie zaplanował morderstwo Molokiego, to czy trzymałby narzędzie zbrodni w garażu? A może chciał je komuś podrzucić i nie zdążył? Ślad buta na miejscu zdarzenia mógł należeć do niego. Ale równie dobrze do każdego innego członka klubu, odgórnie zaopatrywanego w sprzęt firmy Nike. Człowiek, którego stać na tak brutalne, a zarazem tak precyzyjne i dobrze przygotowane zabójstwo, musi być dokładny. Bardzo dokładny. Praktycznie żadnych śladów, żadnych świadków. Jest niezły. Ułożył plan, który perfekcyjnie zrealizował. Ale czy ten jego plan oznacza więcej niespodzianek? Czy Łoś to dopiero początek? Wiktor czuł, że tak właśnie jest. 2 Łatwo ją namierzył. Zadziałali starzy lojalni kumple ze stołecznej. Z pomocą policji mógł być zawsze… o krok przed policją. A konkretnie przed Markiem. Gra, którą z nim prowadził, nawet mu się podobała. Musiał jednak uważać. Żeby to Marek nie zaczął prowadzić gry z nim. A gdyby Schmidt się o tym dowiedział… Aż strach pomyśleć. Wiktorowi może skoczyć, ale Marka mógłby przecież zniszczyć. Marek nie wiedział o Kasi. Wiktor doszedł do wniosku, że nie musiał. – A co to pana obchodzi? – parsknęła Kasia, mlaskając. – Nie może mi pani powiedzieć, dlaczego się rozstaliście? To taka tajemnica? Wolski wpatrywał się w młodą długowłosą dziewczynę, stojącą

przed centrum handlowym, jednocześnie palącą cienkiego papierosa i żującą gumę. – To są moje osobiste prywatne sprawy. Byle kto nie będzie się wtrącał. Kasia Kuziaba miała niewiele ponad dwadzieścia lat i pracowała jako kelnerka w Cafe Nero na Targówku. Wiktor doskonale znał ten typ dziewczyn. Jej pełne emocji życie mignęło mu przed oczami jak film. W weekendy chodziła na mecze, licząc na jak najbliższą znajomość z czołowymi piłkarzami. Kibicowała Grabexowi, Polonii, Legii, Dolcanowi, no i oczywiście reprezentacji. Komu się dało. Po prostu urodzona kibicka. Ślub Roberta Lewandowskiego przeżyła bardzo mocno. Nigdy go osobiście nie poznała, co nie przeszkadzało jej marzyć, że gdyby tylko udało im się spędzić ze sobą piętnaście minut, to Lewy bez mrugnięcia okiem zostawiłby dla niej tę wychudzoną karateczkę. Podobnie myślała o Szczęsnym, Piszczku, Błaszczykowskim, Ronaldo czy Piqué. Jak on mógł się połasić na taką Shakirę. Wiadomo, że chodzi tylko o kasę. No bo przecież nie o urodę. Co takiego ma taka Shakira, czego ja nie mam? – rozmyślała pewnie nocami. Tylko tak się jakoś składało, że wciąż nie mogła awansować do najwyższej klasy rozgrywek, o poziomie reprezentacyjnym nie mówiąc. Szczyty jej osiągnięć to druga i pierwsza liga. No, ale Lewandowski też zaczynał w Pruszkowie. A gdzie skończył! Każdy musi gdzieś zacząć. A jak się zaczyna w wieku siedemnastu lat, to można zajść naprawdę daleko. Pokładała spore nadzieje w awansie Grabexu do Ekstraligi, jednak po fiasku drużyny Nawala prawdopodobnie przeniosła swoje uczucia na inny klub. – Powtarzam pani jeszcze raz. – Wiktor mówił powoli, zdając sobie sprawę, że jego interlokutorka i tak niewiele zrozumie. Dokładnie taki efekt chciał osiągnąć. – Zabójstwo ma charakter międzynarodowy. Sprawa zatacza coraz szersze kręgi. Reprezentuję Europol, który jest ważniejszy niż polska policja. I ma o wiele większe możliwości. Zamordowano obywatela

Botswany. Istnieje poważne zagrożenie, że osoby mogące mieć związek z nieżyjącym będą przesłuchiwane przez międzynarodowe gremia. Nie wiem, czy pani słyszała, ale rząd Botswany wystosował oficjalne pismo do naszego premiera… – Pan mi grozi? – Ja panią chcę chronić przed niepotrzebną deportacją do Botswany. Bo jestem tak samo Polakiem jak pani… – No teraz to pan pojechał! Myśli pan, że machnie mi tu jakąś legitymacją i się posikam ze strachu? – Przede mną nie. Ale przed prokuratorem w Botswanie może się pani… może pani oddać mocz z nerwów. – Coś pan? – fuknęła Kuziaba. – Rząd Botswany stworzył specjalną komisję, która ma prowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa Molokiego tam, na miejscu. To znaczy w Botswanie. Świadkowie będą wzywani przed tę komisję… – Zaraz, zaraz, panie ładny! Ustalmy pewne fakty, bo może całe to zamieszanie nie będzie potrzebne. Mnie z nim nic oficjalnie nie łączyło. Jasne? – Jak to oficjalnie? Cały klub wiedział… – Co wiedział cały klub?! – Dziewczyna nie musiała podnosić głosu, bo każde zdanie wypowiadała głośno. – No?! – O pani i Molokim. – Gówno wiedział! – Dobrze – odparł Wolski powoli. – Co w takim razie rozumie pani przez określenie „oficjalnie nie łączyło”? – No… nie spaliśmy ze sobą. Wypluła gumę i zaciągnęła się cienkim papierosem. Dym wydmuchała Wolskiemu prosto w twarz. Zignorował jej zachowanie, gdyż na pewno zrobiła to nieumyślnie. – Czyli nie było kontaktu fizycznego? – zapytał.

– Pociąg fizyczny był, ale kontaktu nie było. No bo wie pan… pocałunków to w dzisiejszych czasach nie można nazwać kontaktem, nie? Ani trzymania się za ręce. – Dziewczyna uśmiała się ze swojego dowcipu. – Zależy, gdzie te pocałunki były, że tak się wyrażę, składane. – O, masz! Ale szczególarz mi się trafił… W samochodzie, w parku, w kawiarni… wystarczy? – Wystarczy. – Wiktor westchnął. Nie o to mi chodziło, pomyślał rozbawiony. – Proszę podać powód rozstania. Ostrzegam i mówię to całkiem serio: może być pani w gronie podejrzanych. Fizycznie, nie fizycznie, ale byliście ze sobą. Dziewczyna wywróciła oczami. – Kto zerwał? – dopytywał się Wiktor. – W sumie to ja. – Pani? – A co? Nie wyglądam na taką, co potrafi rzucić chłopaka? – Chyba na łóżko – wyrwało się Wiktorowi. – Daj pan spokój… ten związek nie miał dłuższego sensu. Ojczyzna polszczyzna, pomyślał. – Nie było sensu, żeby trwał dłużej? – No mówię przecież. – Dlaczego? – On był… Moloki znaczy… bardzo przesądny. – Coś więcej pani powie? – Z tego, co zrozumiałam, a orłem w angielskim nie był… bo wie pan, ja to prawie perfekt nawijam… to w jego wiosce nie sypiało się z dziewczynami przed ślubem. – Tradycjonalista. – Doskonale pan to ujął! Taki tradycjonalista, że szok. Jedyny w Polsce. Aha, pan z Europolu… no to pewnie jedyny taki okaz

w Europie. Pan se to zanotuje. – Dzięki za radę. – Tak że widzi pan… – Wzruszyła ramionami. – To znaczy nie! Niech pan sobie nie myśli, że ja ten… no wie pan… że ja go za to nie szanowałam. Broń Boże! Wręcz przeciwnie! Ja go nawet za to pokochałam… jakoś tak… z litości. Rozumie pan? – Tak. No faktycznie taki związek nie miał sensu. Rozłożyła ręce i zrobiła niewinną minę. – No i doszedł pan do tego samego wniosku co ja. – Jak wyglądało rozstanie? Jakaś kłótnia? Sceny? Płacz? – Nie, no… normalnie. Wysłałam mu SMS-a, że z nami koniec, odpisał, że okej. Tyle. Wiktor pokiwał głową. To ostatnie zdanie nadaje się na demotywatory, pomyślał. Taki obrazek. Facet dynda na szubienicy, u góry tekst: Coś się musi skończyć, żeby coś się mogło zacząć. A na dole małymi literkami: Wysłałam mu SMS-a, że z nami koniec, odpisał, że okej. Tyle. – Ostatnie pytanie. – Nie? Serio? – Co pani robiła w dniu zabójstwa Molokiego? – To znaczy kiedy? – W niedzielę, trzydziestego czerwca, między godziną szóstą a siódmą rano? – To było tak dawno temu… – Westchnęła. Wyjęła z tylnej kieszeni obcisłych dżinsów telefon i zaczęła w nim grzebać. – O, mam. Zaraz… kiedy to było… trzydziestego rano… a dwudziestego dziewiątego… impreza u Jarka. Jakoś tak już byliśmy na zjeździe… Proszę. Dziewczyna pokazała mu telefon. Zdjęcie na jej profilu

w popularnym portalu społecznościowym przedstawiało grupę młodych ludzi siedzących na podłodze. W tle ktoś trzymał piwo, ktoś palił papierosa, ktoś wymiotował. Chyba wymiotował. Na pierwszym planie uśmiechnięta twarz Kasi. I podpis: Mam was wszystkich w dupie. 3 Popołudniowy trening juniorów miał zacząć się punktualnie o osiemnastej. Na zewnątrz czekało już kilkunastu chłopaków. Do rozpoczęcia zajęć zostało pięć minut. Trener Klimek wyszedł z budynku i skierował się na boisko treningowe. Podbiegło do niego dwóch młodych piłkarzy. Zatrzymał się. – Trenerze! Trenerze! – Krystian stanął obok Klimka i uśmiechnął się. – Jestem, trenerze. – Brawo, chłopcze. – Przemyślałem wszystko i powalczę o miejsce w składzie. On też. – Można? – Zbyszek zaczerwienił się i spuścił głowę. – Ciebie się tu nie spodziewałem. Myślałem, że odpuszczasz. – Chcę spróbować. Klimek wzruszył ramionami. – Nie zabronię ci. Ale… musisz zmienić podejście. Chcę widzieć, że dajesz z siebie maksa. Rozumiesz? Inaczej wylatujesz do szatni. – Jasne, trenerze. Krystian wyciągnął rękę do trenera. – Stówa za trening? Chcę zapłacić za trzy z góry. – Napadłeś na bank? – Klimek rozejrzał się dyskretnie. – Dobra. A ty? Trener schował pieniądze do kieszeni i popatrzył na Zbyszka. – Mogę zapłacić na następnym treningu?

– Wiedziałem! – warknął Klimek. – Zbyszek, ty jesteś leser w każdym elemencie swojego życia. Nie! Może to cię nauczy dyscypliny. Nie możesz. Płacisz, trenujesz. Nie masz kasy, to spadaj. Nie będę tracił na ciebie czasu. – Trenerze – wtrącił się Krystian. – To głupek. On nic nie kuma. Zagram w następnym meczu? Zagram? W sparingu z Arką za tydzień? – No… – Trzy stówy dałem… zagram? – Zagrasz. Wyjdziesz w pierwszej połowie. Jak strzelisz bramę, grasz do końca. – A to prawda, że przyjadą skauci z Legii? – Przyjadą – burknął trener. – Widzisz, głupku! No zapłać. – Chłopak walnął kolegę w bok. – Dobrze mówię, trenerze? Krystian uśmiechnął się do Klimka, pokazując wybrakowane uzębienie. – Nie mam za trzy treningi. Może być za jeden? Stówa? – zapytał Zbyszek. – Dobra, dawaj – burknął Klimek. – A za stówę zagram? – Oszalałeś? Pięć treningów, wtedy zobaczymy – odparł trener. – Czyli pięć stów? Skąd tyle wezmę? – A gówno mnie to obchodzi. Nie płacisz, nie grasz. To znaczy… nie trenujesz. No wiesz… – Dobra. Dziś płacę. Jak nie zgram z Arką ani minuty, to kończę karierę – powiedział smutnym głosem Zbyszek. – Co to za przyjemność siedzieć w kółko na ławce. – Za trzy treningi z góry i zagrasz z Arką połówkę. Pasuje? – No, to już lepiej. – Zbyszek się uśmiechnął. – Skauci z Legii

będą, nie? Grabek siedział w gabinecie prezesa klubu i wsłuchiwał się w rozmowę trenera z juniorami. – Mikrofon w bidonie, który chłopak trzyma w ręce? – Tak – odparł Wiktor. – Niesłychane. – Prezes klubu pokręcił głową. – To skandal. Coś takiego… Okna przestronnego gabinetu Larysa, sięgające od podłogi do sufitu, wybiegały na dwie strony świata. Z jednej strony można było obserwować boisko główne, z drugiej treningowe, przy którym rozegrała się scena z trenerem Klimkiem. – Ale to nie koniec. Najlepsze będzie po treningu – oświadczył z dumą Wiktor. Grabek westchnął. – Po co to? – zapytał. – Nie mogę teraz powiedzieć, że to Klimek zamordował Molokiego. Na pewno kłócili się, podejrzewam, że Moloki wiedział o tym procederze. Chcę Klimka złapać za jaja. Jeśli pęknie, a pęknie na pewno, dowiemy się, jak głęboki był jego konflikt z Molokim. I czy mógł być motywem morderstwa. A jeżeli nie zamordował, to przy okazji dowiemy się, jaki z niego trener i… jak można trafić do kadry Polski. – Co? – Grabek wytrzeszczył oczy. – Do k-a-d-r-y? – przeliterował Larys. – A tak! Do kadry. – Wiktor pokiwał głową z uśmiechem. – Mogę poprosić o jeszcze jedną kawę? Chyba że pani Ola o tej porze już nie pracuje, to nie ma co… – Jasne – stęknął prezes i zamówił dwa razy espresso. Grabek poprosił o wodę. – Przy okazji zapytam o taką rzecz – Wolski poprawił się na krześle – czy wszyscy pracownicy klubu dostają sprzęt firmy

Nike? – Eee – Larys się zaciął – a jaki to ma związek… – Z Klimkiem? Żaden. Z morderstwem… może mieć. – O Matko Boska – wyrwało się prezesowi. – Można jaśniej, panie Wiktorze – włączył się Grabek. – Na miejscu zbrodni znaleziono pewien ślad. Muszę dowiedzieć się jak najwięcej o rzeczach, w których chodzą zawodnicy, trenerzy, lekarze. Dresy, buty, koszulki. – Rozumiem, że nie może nas pan wtajemniczyć w szczegóły? – zapytał milioner. – Nie. – Mamy umowę z firmą Nike – zaczął Larys. – Wszyscy z pierwszej drużyny, to znaczy zawodnicy, sztab trenerski i lekarz, otrzymują zestawy ubrań i butów. I mają obowiązek w nich chodzić, grać, trenować. Nie mają prawa włożyć ubrań czy obuwia innej firmy. Za to grożą surowe kary. – To znaczy, że nawet poza klubem, w wolnym czasie zawodnicy, trenerzy i lekarz muszą mieć na sobie stroje i buty firmy Nike? – upewniał się Wiktor. – No tak – odparł prezes. – Jeśli są ubrani na sportowo. Wiadomo, że jak ktoś wychodzi w garniturze, to nie wkłada najków. Ale zawodnicy dostają również sporą partię ubrań typu casual. Dla nich to też jest obowiązkowe. Nie mogą włożyć do dżinsów koszulki polo firmy Puma. Ale mogą nosić na przykład Hugo Bossa czy Vistulę. – Ile par butów dostają? – Po kilka na sezon – poinformował prezes. – Zawodnicy więcej, trenerzy i lekarz mniej. Nie pamiętam dokładnie, musiałbym zajrzeć do umowy. – A czy ktoś jeszcze w klubie coś dostaje? Na przykład buty? No nie wiem… pan Wiesio czy… ochroniarze?

– Nie. Tylko drużyna, trenerzy i lekarz. – Od kiedy macie ten kontrakt na stroje? – Od początku ubiegłego sezonu. – Czy może mi pan przesłać wyszczególnienie wszystkich modeli butów, które otrzymali państwo od firmy Nike od podpisania umowy? – Nie będzie z tym problemu. A wie pan, że o to samo poprosił mnie wczoraj podkomisarz Janik? Grabek spojrzał wymownie na Wolskiego. Jedyne, co Wiktor mógł zrobić, to minę w stylu „spokojnie, panuję nad sytuacją”. Po skończonym treningu młodzi zawodnicy ruszyli do szatni. Klimek wszedł do budynku. Po chwili wyszedł z niego w towarzystwie Adama Lutkowskiego. Wsiedli do audi właściciela drukarni. – A teraz przekaz live – rzucił Wiktor, wskazując na ekran laptopa. Grabek zmarszczył czoło, z uwagą wpatrując się w siedzących w samochodzie mężczyzn. – Jak sytuacja z kadrą, trenerze? Zaczynam się niecierpliwić – powiedział Lutkowski. – Wszystko pod kontrolą – odparł Klimek. – Znasz mnie i wiesz, że nie lubię zostawiać pewnych spraw osobom trzecim. To ja muszę mieć nad wszystkim kontrolę – szepnął ojciec bliźniaków, pochylając się do trenera. – O co ci chodzi? – burknął Klimek. – Wiesz dobrze, że nie o dwa zgrupowania! Chcę, żeby pojechali na mistrzostwa. Chcę mieć pewność. – Nie da się tak od razu… – Umów mnie z nim. Z trenerem kadry. Pogadam z nim osobiście! Wiesz, że mam kasę. Stać mnie…

Klimek spojrzał podejrzliwie na Lutkowskiego. – Porąbało cię, człowieku? Jak ci się nie podoba, to cześć. Trener złapał za klamkę i otworzył drzwi. – Czekaj! Nie obrażaj się. Musisz mnie zrozumieć. Klimek zamknął drzwi. – Nie obraź się, ale jaką ja mam w ogóle gwarancję? – kontynuował Lutkowski. – A może to jest tak jak na filmach: gość bierze kasę, mówi, że niby ma znajomości, a okazuje się… – Co ty pierdolisz? Znam, kogo trzeba i mam pewny układ! A kto ci te zgrupowania kadry załatwił? – No właśnie! Zacząłem się zastanawiać, za co ci tak naprawdę płacę. Pięćdziesiąt tysięcy za dwa zgrupowania! A może moi chłopcy są tacy dobrzy, że dostali powołanie za grę? Klimek parsknął śmiechem. – Nie obraź się, stary, ale oni nie łapaliby się nawet do kadry powiatu, o kadrze Polski nie wspominając… – Obrażasz mnie i moich synów! – Tu nikt nikogo nie obraża. Zrozum, człowieku, umiejętności nie mają znaczenia. Grają na takim poziomie, że jak się pojawią na kadrze, to nic podejrzanego – wił się Klimek. – Ale bez mojej pomocy nikt by na nich nie spojrzał. – Zależy mi, żeby pojechali na mistrzostwa. – A co, liczysz, że Arek tam bramek nastrzela i zgłosi się po niego Real? – Trener się zaśmiał. – Nigdy nic nie wiadomo! Nie śmiej się, bo może się nie spodziewasz… – Dobra. Wiem, co jest grane. Marzenia tatusia. – Szczęściu trzeba pomóc. – Jasne. – To ile?

– Jeszcze jest czas. – Ja nie mam czasu, chcę wiedzieć tu i teraz. Chcę mieć twoje słowo, że to załatwisz. Że załatwisz wyjazd Arka i Marcina na mistrzostwa. Powtarzam, kasa nie gra roli. – No załatwię. Załatwię ci te mistrzostwa. Pojadą. – Słowo honoru? – A coś ty taki honorowy się zrobił? – Słowo? – Tak. – Za ile? – naciskał Lutkowski. – Nie wiem jeszcze – odpowiedział ze zniecierpliwieniem Klimek. – Mówisz, że załatwisz, to chcę wiedzieć za ile. Co ty myślisz, że ja te pieniądze sobie z bankomatu wypłacę? Wszystko musi być czyste i niewidoczne. Tak? To ile? – Będzie… ostateczną kwotę jeszcze potwierdzę, ale około stu pięćdziesięciu tysięcy. – Drogo. – A ty co, na dożynki się wybierasz czy na mistrzostwa? Wiesz, ilu jest chętnych na ich miejsce! – Ale z gwarancją gry? – Nie ma gwarancji gry! A jak złapie kontuzję? – A jak nie złapie i nie zagra? Bez jaj! – Prawdopodobnie za tę kwotę zagrają w jednym meczu. – No. To już coś. Ale nie dziesięć minut. – Połówkę. – No. – Lutkowski pokiwał głową. – Wszystko? – Słuchaj, a te dwa razy, co zapłaciłem, żeby na kadrę pojechali,

to się nie liczą? – Jak: nie liczą? – zapytał z irytacją Klimek. – No wiesz, w sumie to daje sporą kwotę. Liczyłem na jakąś zniżkę. – Co ty, na wyprzedaż posezonową do cecece przyjechałeś czy o kadrę się starasz? Jaką zniżkę, człowieku? – Dobra, tak pytałem. Czyli to, co było zapłacone, to… – To załatwione. I koniec. Nowa sprawa, nowa kasa. – Dobra. Masz pierwszą ratę. Dwadzieścia tysięcy. – Jaką ratę? Co ty? Ocipiałeś? – Nie zbiorę od razu takiej dużej sumy. Będę znosił co tydzień w ratach. – Porąbało cię, człowieku? Do mistrzostw jeszcze osiem tygodni! – Bierzesz czy nie? Wolę tak, żebyś mi się potem nie wycofał. Kadra ma być! Zwrotu kasy nie przyjmuję! Bierzesz? – Dobra. Ale pamiętaj, kwota nie jest ostateczna. Stawka może wzrosnąć. Nie tylko ty się starasz o kadrę. Grabek popatrzył na Wiktora. – Grubsza sprawa – mruknął. – No. – Wiktor pokiwał głową. Patrzyli chwilę w ekran, po czym Wolski rzucił do mikrofonu: – Teraz go zdejmujecie. – Odwrócił się do Grabka i dodał: – Mamy ptaszka. Współpraca z pana ludźmi to czysta przyjemność. Ubrani w czarne garnitury mężczyźni wprowadzili Klimka do sali konferencyjnej. Po chwili weszli do niej Wiktor i Grabek. – Panowie, możecie nas zostawić – powiedział Wiktor. Ludzie Grabka spojrzeli na swojego szefa. Ten kiwnął głową, potwierdzając polecenie Wolskiego. Wyszli bez słowa. Milioner usiadł naprzeciwko Klimka, Wiktor stał, opierając się o ścianę.

– Krótko opiszę ci gówno, w którym pływasz po uszy – zaczął Wolski. – Teraz jesteś w rękach Europolu. Za chwilę zastanowimy się, komu cię przekazać wraz z kasą i nagraniami. Nagrań mamy kilka. Na przykład to z samochodu czy rozmowa z juniorami o płaceniu za dodatkowe treningi i za grę w meczu z Arką. Jakie mamy możliwości? Wiktor podszedł do tablicy i zaczął pisać czarnym flamastrem, doskonale się przy tym bawiąc. – Opcja pierwsza: policja. Łapówki w piłce nożnej, prokuratura we Wrocławiu weźmie to z pocałowaniem ręki. Do sprawy posiedzisz ze dwa lata. Potem może cię nawet uniewinnią. Opcja druga: media. Wtedy uderzymy bezpośrednio w PZPN. Oj, wkurzą się tam na ciebie i trenera kadry. A prokuratura i tak się tym zajmie. Rok aresztu jak nic. Trzecia: afera międzynarodowa, która wybuchnie podczas mistrzostw. Nagranie upubliczni CNN. Do tego czasu będziesz w sanatorium. – Pod moją klepsydrą – wtrącił Grabek. – Opcja czwarta i ostatnia: wszystko zostaje w gestii pana Grabka. Dziękuję za uwagę. Wiktor usiadł na krześle obok właściciela klubu. Klimek milczał. Gryzł nerwowo wargi i wpatrywał się w stół. – Do tego morderstwo Molokiego. To już poważniejsza sprawa. Dlaczego? A dlatego, że to on odkrył całą aferę, a ty go chciałeś uciszyć. – We wszystko możecie mnie wrobić, ale nie w to, że zadźgałem tego czarnucha! – wydarł się trener. – Obu nam zależy głównie na tym, żeby złapać mordercę Molokiego. Po to zatrudnił mnie pan Grabek. W tym momencie jesteś najlepszym kandydatem. Nawet dowody się znajdą. Ja nie szukam prawdy, ja szukam winnego. Rozumiesz? – Co ty gadasz, człowieku? – burknął zachrypłym głosem Klimek.

– Mogę go postrzelić w nogę, jeśli się będzie stawiał? – zapytał spokojnym głosem Wiktor. – Tak – odparł Grabek. – Jeszcze raz podniesiesz głos – ostrzegł Wiktor, wyjmując berettę – strzelę ci w stopę. Zrozumiałeś? – O co wam chodzi, do cholery? – odezwał się Klimek kilka tonów ciszej. – Kłóciłeś się z Molokim? – Raz się ścięliśmy, a co? – Kiedy i gdzie? – Jakiś miesiąc temu na parkingu przed klubem. – O co? – No… coś tam gadał, że… no, że biorę kasę od chłopaków za treningi. Mamrotał trochę po polsku, trochę po angielsku. Odpowiedziałem, żeby się nie wtrącał. Pogroził mi, ja mu jakiś bluzg rzuciłem na odchodnym i tyle. – Wiedział? – Co wiedział? Gówno wiedział. Dobra, brałem kasę za te treningi. Ale nie zabiłbym z tego powodu czarnego. W życiu. – Motyw jest. Przykro mi. – Wiktor spojrzał na Grabka. – Policja? – Panowie, jaka policja? Dogadajmy się? Panie Grabek. – Masz układ z trenerem kadry? – zapytał Grabek. – Znamy się, graliśmy kiedyś w jednej drużynie. Ugadaliśmy się co do tych dwóch. – Kasą dzieliliście się po równo czy więcej brałeś dla siebie? – Więcej brałem dla siebie. Mniej więcej sześćdziesiąt procent. No co? Na biednego nie trafiło. – A co z tymi chłopakami, którzy powinni grać, bo są lepsi od tych, którzy płacą? Co? – zapytał Grabek.

– Każdy dostaje swoją szansę – jęknął Klimek niepewnie. – Ale ci, co płacą, dostają więcej szans – rzucił Wiktor. – No tak. I co z tego? Jak kogoś nie stać, to nie musi grać w piłkę. Ja u siebie w drużynie nikogo na siłę nie trzymam. Ale czarnucha nie zabiłem. Słowo. – Na słowo mamy ci uwierzyć? – Alibi mam. Całą noc byłem u Jolki. Do rana. Możecie to sprawdzić. – Co to za Jolka? – zapytał Wiktor. – No Jolka. Jolka taka… – A co ty myślisz, że to Budka Suflera? Adres podaj, baranie, i nazwisko! Wiktor zapisał dane i schował do kieszeni. Zajrzał pod stół, żeby się upewnić. – Dlaczego nosi pan buty marki Adidas, a nie Nike, jak trenerzy Nawal i Wieczorek? – A bo tylko sztab szkoleniowy pierwszej drużyny dostaje za darmo rzeczy od klubu. – Klimek spojrzał z wyrzutem na właściciela. – Trener juniorów kupuje sobie sam. Zwracają mi pięćdziesiąt procent ceny na podstawie faktury. Takie zasady… Wiktor westchnął i spojrzał na Grabka. Ten dyskretnie kiwnął głową i wyjął telefon z wewnętrznej kieszeni marynarki. Wybrał numer, lecz Wiktorowi nie udało się dostrzec czyj. – Witam pana prezesa. Tak… Jest sprawa. Bardzo pilna i bardzo… delikatna… Dotyczy twojej firmy. Jesteś w Polsce czy we Włoszech?… A, to świetnie! Możesz być u mnie w klubie za godzinę?… Okej, czekam. Wiktor popatrzył pytająco na Grabka. – Sam już poprowadzę tę sprawę dalej – powiedział właściciel klubu i dodał, spoglądając na Klimka: – Sprawiedliwości stanie się zadość, może być pan spokojny, panie Wiktorze.

– Aha, no to… – Wolski zawiesił głos – to ja wracam do swoich obowiązków. Trzeba złapać mordercę. Wstał i podszedł do drzwi. – Życzę panom miłej zabawy – rzucił na odchodnym i zniknął w korytarzu. 4 – Uwielbiam twoją ironię przy wybieraniu miejsc spotkań – parsknął Wiktor, podając koledze rękę. – Za to cię naprawdę lubię. Usiadł przy stoliku w Gammie na rogu Wolskiej i Staszica. Darek popijał swój ulubiony napój, czyli herbatę z rumem. Czy raczej czymś, co miało przypominać rum. – Pijesz coś? – zapytał Ochodzki z nadzieją w głosie. – To zależy. – Od? – Celu spotkania? – Daj spokój, Wiktor. – Ochodzki machnął ręką na kelnerkę. – Dwie wódki i sok pomarańczowy. – Przerzuciłeś się na sok? – Cola podobno szkodzi na serce. Tobie też radzę pić soki. Zdrowe. Kelnerka postawiła przed nimi pełne kieliszki, dzbanek soku i dwie puste szklanki. Napełnili szkło sokiem, wypili wódkę, zamoczyli usta w żółtym płynie. Wiktor poczuł odprężenie po ciężkim dniu. Stres schodził z niego powoli. Jeszcze dwa kieliszki i będzie dobrze. Było już późno, dobrze po dziesiątej, a mimo to przez cały dzień, do tego pierwszego kieliszka, był nakręcony jak po dziesięciu espresso. Niestety, nie było to zwykłe spotkanie dwóch kumpli, którzy chcieli pogadać o dawnych dobrych czasach. Musiał o tym pamiętać i mieć się na baczności. – Jeszcze raz to samo! – krzyknął Ochodzki do obsługi,

wskazując na puste kieliszki. – No – burknął Wolski. – Twoja szopka zrobiła niewielkie wrażenie na Wodzickim. – Czekaj… co to za menda ten Wodzicki? – Przydupas Schmidta. – I wszystko jasne – rzucił z ironią Wiktor. – Nie oceniaj go. Jest taki, jak ty kilkanaście lat temu. Też wierzy w pewne reguły, zasady. Tylko że dla niego te zasady wyznacza Schmidt, a ty je sam sobie tworzyłeś. – Sam sobie? Przestań! Wtedy panował chaos. Przyszedłem do policji w dziewięćdziesiątym piątym. Trzeba było mieć dużo samozaparcia i mocny łeb, żeby szybko nie wypaść na niewłaściwe tory. Piłem z ubolami, zomowcami i zwykłymi milicjantami. Gardziłem nimi wszystkimi, ale wiedziałem, że mają coś, bez czego nie przetrwam. Doświadczenie operacyjne. Nawet od uboli mogłem się czegoś nauczyć… Byłem zielony jak gówno w trawie i starałem się dowiedzieć od nich wszystkiego, żeby przeżyć. Żeby być lepszym gliną. – Wiktor, to już historia… – Nie! Po tym wszystkim, co przeżyłem, czego doświadczyłem… – nie dokończył. Wypili następną kolejkę. – Ta szkoła przetrwania, a zarazem prowizorka i chaos w latach dziewięćdziesiątych, te późniejsze chore układy polityczne… śmierć mojej rodziny… Żaden gnojek nie będzie mi przysrywał! Rozumiesz? – Rozumiem cię – westchnął Darek i kiwnął na kelnerkę. – Czy ja ci kiedyś, chociaż przez sekundę, dałem do zrozumienia, że gardzę twoją milicyjną przeszłością? – ciągnął Wolski. – Czy zasługuję na takie traktowanie? Jakieś przepytywanie, jakieś podchwytliwe określenia… – Wiktor! Nie rozklejaj mi się teraz.

– Nie rozklejam się. Tylko wiesz… – Sytuacja wygląda tak, że to Wodzicki kieruje tym postępowaniem, a nie ja. Ja muszę przy tym być, bo jesteśmy równi stopniem. Ale młody rozgrywa to po swojemu na polecenie Schmidta. – Nie dam sobą pomiatać jakiemuś smarkaczowi. – To nie smarkacz, nie frajer. Jest dziesięć lat w służbie, ma trzydzieści dwa lata. Łatwo z nim nie wygrasz. – Schmidt – mruknął Wiktor w zamyśleniu. – Wodzicki jest w to bardziej wtajemniczony niż ja. Wiedzą, że długo się znamy, i chyba obawiają się, że mogę być po twojej stronie. Moim zdaniem Schmidtowi chodzi o te filmy. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy cała ta historia jest prawdziwa. Ale młody będzie węszył wszędzie. Poruszy niebo i ziemię… – Co wiedzą? Co mają? – Wiktor spojrzał Darkowi prosto w oczy. – Podobno jakiś świadek zeznał, że gdzieś tam cię widział… – Kto? Gdzie? – naciskał Wolski. – Nie wiem. Serio, niewiele wiem! Schmidt ma jakieś dowody, ale nie mam pojęcia jakie. To dotyczy tego zaginionego laptopa z filmami. Aga? – przeszło Wiktorowi przez myśl. Niemożliwe… A może jednak…? Nie! Nie Aga. Nie ona. Przed oczami stanęła mu scena sprzed wielu miesięcy. Impreza pożegnalna w jakimś klubie, zorganizowana przez przyjaciół ze stołecznej. Kilka tygodni później miał zacząć pracę w Europolu. Dużo wódki i tańce do białego rana. Stali na ulicy przed klubem, środek nocy albo może już ranek. Wszyscy odjechali, zostały dwie taksówki. Do jednej miał wsiąść on sam, do drugiej Aga. Myślał, że kolejny raz flirtuje z nim dla zabawy. Próbował przypomnieć sobie przebieg tej rozmowy. – Słuchaj, Wiktor…

– Uważaj, bo powiesz coś, czego będziesz potem żałować – rzucił. Noc. Oni sami. Dwie taksówki. Może jedną odesłać? – miał ochotę zażartować. – Wiem, że tamtego dnia byłeś wcześniej w mieszkaniu tej prostytutki. – Gdzie? O czym ty mówisz? – W mieszkaniu Róży Borskiej. Sąsiadka cię rozpoznała… Nie mów nic, czego będziesz potem żałować – powiedziała Aga, pocałowała go w policzek i wsiadła do taksówki. I tyle. Nigdy o tym nie rozmawiali. Zresztą, kiedy wyjechał, w ogóle przestali się kontaktować. Gdyby miała go wsypać, zrobiłaby to od razu. Nie zwlekałaby z taką decyzją tyle czasu. A może czekała na nowego komendanta stołecznego, bo wiedziała, że Wiktor ma dobre układy z Morawcem? Nie. To nie Aga. To nie może być Aga. – Skoro Schmidt dysponuje takimi mocnymi dowodami, to dlaczego nie uderzył z nimi do prokuratora? Dlaczego bawi się w jakieś postępowanie wyjaśniające? – Właśnie! Dlaczego? – powtórzył pytanie Darek. Kolejna wódka popłynęła w ich gardła. – Może te dowody są słabe – zastanowił się głośno Ochodzki. – A może chce je zweryfikować, zanim pójdzie do prokuratora i do komendanta głównego. Albo szuka czegoś jeszcze – dodał. – Wszystko wskazuje na to, że jest na ciebie cięty. – Dzięki, że… – Wiktor się zawahał – że się ze mną spotkałeś. – No co ty – rzucił Darek i gestem zamówił wodę ognistą. – Tylko pamiętaj, niewiele mogę. A jeżeli faktycznie zajebałeś tam jakiegoś laptopa z tymi filmami, to wiesz, jak jest. Zawsze znajdzie się ktoś, kto coś widział, coś słyszał lub coś wie. Walczysz z komendantem stołecznej i to nie jest sprawa mandatu za przekroczenie podwójnej ciągłej.

Ochodzki spojrzał pytająco na Wiktora. Ten milczał. Tak. Zawarł układ z tą prostytutką. Tak. Był tam, zanim przyjechali przeszukać ten lokal. Tak. Zwinął tego cholernego laptopa. Tak. Ukrywał Różę Borską przez jakiś czas. I co z tego? Świat się zawalił? Nie. Na pewno nie jego świat. Bo mając tego laptopa, czuł, że to on trzyma świat za jaja. Zasłużył na to. Zapracował. Przez dziewiętnaście lat bólu i wyrzeczeń.

Dziesiąty dzień śledztwa, czwartek, 9.30 1 Spotkali się w galerii handlowej, wchodzącej w skład kompleksu Grabex. Do pierwszego tego dnia treningu zostało półtorej godziny. Siedzieli przy pustym stoliku na patio. Kawiarnię La Isla Bonita otwierano dopiero o dziesiątej. „Łysy” naprawdę był łysy. I do tego kawał chłopa. Metr dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt osiem kilo, masywne nogi, szeroka klata. Spod markowego T-shirtu wyłaniały się zwoje tatuaży. Obcisłe czarne dżinsy g-star podkreślały walory młodego piłkarza. To znaczy umięśnione uda. Kobiety pewnie za nim szaleją, pomyślał Wiktor. Pan testosteron, dodał w myślach. Czyżby z nutką zazdrości? – Co pan robił w noc zabójstwa Molokiego? – Piotrek, a nie pan – rzucił Łysy. – Wiktor. – Byłem w klubie, w Warszawie. Piliśmy, graliśmy w ruletkę, nic szczególnego. – Z kim? – Z Goduniem i Deptułą. – Co to był za klub? – Dom gry. – Długo grasz w Grabexie? – Wolski zmienił temat. – Będzie czwarty sezon. Podpisałem kontrakt na pięć lat. Liczę, że w tym roku awansujemy do Ekstraligi. Bo chcę tu jeszcze pograć. – Nie myślałeś o zmianie klubu?

– Nie. Dobrze mi tu. – Szczególnie teraz, po odejściu Krisa, co? – Krisa? A, to. Że niby przejmę przywództwo stada po starym wilku? – Łysy się uśmiechnął. – A nie jest tak? – Jest – odparł. – Ale to nie ma znaczenia. Szanowałem Krisa, był dobrym liderem. Z nim czy bez niego, w Grabexie jest okej. – A gdzie było nie okej? Piłkarz popatrzył na niego podejrzliwie. – A bo co? – zapytał. Jakieś dziwne to spojrzenie, przeszło Wolskiemu przez myśl. – Wszędzie było tak fajnie jak w Zielonce? – To zależy. – Łysy odwrócił głowę. – Od czego? – Od wielu rzeczy. – Czyli? – Od atmosfery w drużynie, trenera, prezesa – odpowiedział niechętnie. – Lidera. – Co masz na myśli? – Jaki był Kris? – W sensie? – Tworzył konflikty w drużynie czy raczej je rozwiązywał? – Był tak pomiędzy. Albo udaje idiotę, albo naprawdę testosteron utrudnia mu myślenie. – No to jak oceniasz jego konflikt z Molokim? – Jaki konflikt?

Pan niedostępny. – Twierdzisz, że między nimi nie było żadnego konfliktu? Żadnych tarć? – Słuchaj, Wojtek… – Wiktor. – Sorry, chciałem powiedzieć: Wiktor… w każdej drużynie zdarzają się tarcia, różnice zdań i tak dalej. To, co działo się między Krisem a Molokim, nie było ani mniejsze, ani większe niż normalnie. – Gdy jeden drugiego obraża w szatni, a ten drugi rwie się do bicia, to to jest normalne? – Nikt nikogo nigdy nie obraził. – A w przerwie meczu barażowego z Idalinem? – Na wyjeździe zremisowaliśmy trzy do trzech. Byliśmy prawie pewni awansu. Miało być zero do zera i po sprawie. Graliśmy u siebie, nie? Już sobie każdy premię podliczył, ktoś nawet dał zadatek na nowy samochód. A tu do przerwy gramy piach. Zero do jednego. Jak tu się nie wściec? Sam chciałem w szatni przetrzepać kilka ryjów. No, ale co? Zawrzało, poszło parę mocnych słów i gramy dalej. Normalka. – Mogliście awansować? – Ta awantura w szatni pomogła. Drugą połówkę zagraliśmy dobrze. Nawet bardzo dobrze. Kilka razy byliśmy bliscy strzelenia bramki. Czuliśmy, że gol jest kwestią czasu. Zdominowaliśmy ich. Prawie, prawie. – Łysy westchnął. – Było, minęło. Teraz trzeba myśleć o nowym sezonie. – A ten karny? – zapytał Wiktor. – Co: karny? Nie strzelił i tyle. To już historia. – Kto miał strzelać? – Kris zawsze podchodził do karnych. Ale kolano tak go napieprzało, że dał strzelać Molokiemu.

– Dlaczego akurat jemu, a nie tobie? – Jego decyzja. Moloki był tego dnia w gazie. Uważam, że Kris dobrze wybrał. Moloki bardzo rzadko pudłuje. Znaczy… pudłował. – Mieliście do niego żal po meczu? Pretensje? Łysy patrzył przed siebie, nie mogąc wydobyć ani słowa. Wiktor czekał. Nie popędzał go. – Moloki nie żyje. Szanuję… szanowałem tego chłopaka. W ostatnim sezonie pokazał charakter. I umiejętności. Miał być przyszłością naszej drużyny. Na ostatnim treningu przed jego… obiecaliśmy sobie, wszyscy, tak jak staliśmy, że za rok o tej porze będziemy świętować awans do Ekstraligi. Nieważne, kto będzie trenerem, kto prezesem, my za ten awans wyprujemy sobie żyły. Rozumiesz? Staliśmy w kółku na środku boiska, trzymając się za ramiona. Zaczęliśmy szeptać: „Ekstraliga, Ekstraliga”. Potem głośniej. I jeszcze głośniej. Aż w końcu darliśmy się na całe gardła: „Ekstraliga! Ekstraliga!”. Tak się rodzi drużyna, rozumiesz? Powiedziałem im: „Nie ma Krisa i ja tu teraz dowodzę. Nie udało się, ale się nie załamaliśmy. Teraz jesteśmy jeszcze silniejsi. Jesteśmy jednością. Przysięgam wam, nie pozwolę nikomu tego spieprzyć! Ani Nawalowi, ani Wieczorkowi. Ani nikomu. Jesteśmy drużyną?”. Wiktor popatrzył na to wielkie chłopisko. Szczych miał łzy w oczach. – Zabili jednego z nas. Naszego chłopaka, rozumiesz? Naszego Molokiego. Rozumiesz to? – Tak. – Nie! Nie rozumiesz. Pytasz mnie dziś, czy mieliśmy do niego żal, pretensje? Człowieku! To jakby ci ktoś brata zabił. Żonę. Dziecko. Ojca. Matkę. To nie jest tak, jak kumpel odchodzi z pracy do innej firmy. Cześć, pożegnalna impra, panienki, wóda i do domu. To był jeden z nas… jeden z nas… – Przykro mi – powiedział cicho Wiktor, poruszony

i zaskoczony wyznaniem Łysego. – Jakiś karny nie ma tu żadnego znaczenia. Nawet jakby pięć karnych przestrzelił, to teraz nie ma znaczenia… W nowym sezonie będziemy grali z czarną opaską na strojach. A wiesz, dlaczego to tak boli? – Nie – wykrztusił Wiktor, czując suchość w gardle. – Bo nie możemy zrozumieć dlaczego. Może gdyby zginął w wypadku samochodowym, byłoby nam łatwiej. Ale tak? W taki sposób? Dlaczego? Jaki był powód tej strasznej zbrodni? Kto? Dlaczego Moloki? Za to, że… – Łysy zamilkł. – Za to, że? – powtórzył Wiktor. Spojrzeli sobie w oczy. Wolski zobaczył we wzroku piłkarza coś dziwnego, coś, czego nie mógł rozszyfrować. Nie… znam ten wzrok… Czyżby… strach? – To mi nie chce przejść przez gardło… – Łysy przełknął ślinę. – Że był czarny? Czy że… tego… karnego… nie strzelił? – Zrobię wszystko, by to ustalić. – W taki sposób nie morduje się przypadkowej ofiary. Mam rację? Mam? – Nie mogę nic powiedzieć. – To było zaplanowane? – zapytał Łysy. – Jeszcze tego nie wiem. Za wcześnie… – Wiktor nie dokończył. – Proszę, powiedz coś. Cokolwiek. – Ale naprawdę nie mogę. – Czy my też jesteśmy zagrożeni? Wiktor nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie przypuszczał, że inni zawodnicy mogą nie czuć się bezpiecznie. – Z tego, co wiem, pan Grabek podjął dodatkowe środki ostrożności.

– To nie był napad rabunkowy, prawda? I Moloki nie był przypadkową ofiarą. – Nie był. Według mnie ktoś starannie zaplanował to morderstwo. Wygląda na morderstwo rytualne. Może naprawdę było to morderstwo rytualne, a może miało za takie uchodzić. Tego jeszcze nie wiem. W ogóle nie wiem, dlaczego ci to mówię. Ani słowa więcej. Wiktor patrzył za oddalającym się młodym sportowcem. Wydawało się, że ta góra mięśni kurczy się teraz jak kupa śniegu podczas odwilży. Sprawiał wrażenie wstrząśniętego zabójstwem. Wbrew pozorom, to naprawdę go dotknęło. Albo tak dobrze udaje, albo ktoś mu groził? 2 Trening skończył się pół godziny temu. Wolski czekał w kawiarni La Isla Bonita, tym razem pełnej gości. Sączył wodę gazowaną. Tutejsza kawa pozostawiała zbyt wiele do życzenia. Wolał oszczędzić sobie kakofonii smaków. Wreszcie przyszedł. Najpierw Wiktor zobaczył burzę jasnych włosów, a potem zdał sobie sprawę, że ich właściciel patrzy na niego uważnie. Kiwnął do niego ręką. Szczupły, młody jeszcze chłopak o pseudonimie Lew, uśmiechnął się niepewnie. – To jak to było z tym karnym? – zapytał Wiktor. Siedzieli przy stoliku w najdalszym kącie. Tomek Goduń zamówił świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. – Mówiłem już wszystko policji. Musimy do tego wracać? – zapytał. – Nie obchodzi mnie, co mówiłeś policji. Zresztą przeczytałem twoje zeznania. I dlatego chcę z tobą pogadać. Nie robisz tego dla mnie. Robisz to dla pana Grabka, który jest, powiedzmy to wprost, twoim właścicielem. – Pieprzenie… Chłopak wstrząsnął grzywą jak lew. Stąd ta ksywka? –

zastanowił się Wiktor. Myślałem, że chodzi o cechy charakteru, a nie wyglądu. Chłopak spojrzał na niego spod burzy włosów. – Dobra, powiem – zaczął – ale widzisz pan, ja nie chcę kłopotów. Robię, co mi każą. Jestem z małej wioski, ta drużyna to dla mnie wszystko. Nikomu nie podpadam, gram, co mam grać… Wisz pan, jak jest, nie? Wolski przyglądał mu się uważnie. – Może i wim. – Celowo użył tego określenia. Ale Lew nie był dobry w gierkach słownych. – Skąd znasz angielski? Chłopak się roześmiał. – Co cię tak śmieszy? Byłeś jego tłumaczem, prawda? – A bo pan taki miły. Znam angielski, byłem tłumaczem… dobre… – Goduń spoważniał. – W zawodówce miałem angielski, to coś tam pamiętam. Filmy oglądam, muzyki słucham. Przy trenerze Nawalu to mógłbym nawet powiedzieć, że znam portugalski. Gdybym rzucił na treningu muchas gracias, od razu by poprosił, żebym został jego tłumaczem. Znam angielski jak Nawal niemiecki. Dokładnie czyta metki w Lidlu, to się nauczył. Lew zaczął się śmiać ze swojego dowcipu. Wolski patrzył na niego w spokoju. – Muchas gracias to po hiszpańsku – poprawił Godunia. – Nie przesadzasz trochę? – Nie no, żartuję. Coś tam kuma z tego niemieckiego. A z tym angielskim… wisz pan, dogadać się z kimś, to się dogadam. Ale Nawal naprawdę myśli, że znam ten język biegle. Może go pan nie wyprowadzać z błędu? Co? Dobra? – Nawal rozumie cokolwiek po angielsku czy zupełnie nic? – Nauczyłem trenera kilku podstawowych słów, coś tam jest w stanie powiedzieć. Ale niczego nie rozumie. Wiktor popatrzył na niego uważnie. – Naprawdę tłumaczyłeś Nawalowi to, co mówił Moloki?

– No… Wisz pan, tłumaczyłem tak, jak umiałem. Przeważnie trafiałem. – Przeważnie… a wtedy? – Kiedy? – Nie udawaj głupszego, niż jesteś. Wtedy! W szatni, podczas rewanżu z Idalinem. – Wiktor podniósł głos. – Wtedy… – Wyduś to! – Wisz pan… dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że przetłumaczyłem dobrze. On, to znaczy Moloki, powiedział… powiedział, że… – Goduń zastanawiał się chwilę. – Powiedział, że Kris jest za wolny. Że nie ma jak mu podać, bo kiedy on, znaczy się Moloki, jest już na skrzydle, to Krisa nie ma w polu karnym. I nazwał go żółwiem. – Krisa? – No tak. Krisa. – I co? – No i pewnie pan wie, że jak to powiedziałem, to Kris rzucił się na niego. Ale go powstrzymaliśmy. – Kto jeszcze w drużynie mówi po angielsku? – Właściwie to nikt. Może trochę jeszcze Łysy, to znaczy Piotrek Szczych. Ale na tyle mówi, że wydaje mu się, że ja mówię biegle. Więc rozumie pan… – Dobrze się znałeś z Molokim? – Nie bardzo. – Skoro jako jedyny znałeś angielski, to chyba mieliście bliższy kontakt? – Moloki był niedostępny. Trudno z takim nawiązać bliższą znajomość. To znaczy, był niby, wisz pan, taki wesoły, otwarty do ludzi. Niby przyjacielski, ale to tylko pozory. Próbowałeś jakoś

się zaprzyjaźnić, a tu ściana. Nie to, że na piwo nie pójdzie czy coś. Nie, on chodził i na piwko z nami, i do klubu potańczyć, dziewczyny pobajerować. Tu w Zielonce jest dobry klub, Atlantyk się nazywa. Nawet nie trzeba do Warszawy jeździć. Chodziliśmy. Z pozoru to był równy gość. Ale i tak nikt z drużyny nie mógł z nim dłużej pogadać, bo nikt nie zna języka. A jak próbowałem coś tam wypytać o rodzinę, o Afrykę, to ściana. – Niewiele możesz o nim powiedzieć. Szkoda. Właściwie nikt go nie znał bliżej. Nie miał tu dziewczyny? – prowokował Wiktor. – Może czasem jakąś na jedną noc czy coś. Próbowałem go podpytywać o jakąś gerlfrend w Afryce. Niby jakąś tam zostawił, ale zero szczegółów. – Dosyć często latał do domu, nie? – Tak, fakt. Ale co z tego? – Nic. Nie wydawało ci się to dziwne? Goduń się zaśmiał. – Widzi pan, jakie to życie pokręcone? Odkąd cztery lata temu wyjechałem z rodzinnej wioski, byłem tam tylko raz, na pogrzebie babci. A on do Afryki latał kilka razy w roku. Afryka, pomyślał Wiktor. Może tam trzeba szukać wątków tego zabójstwa? – Nie domyślasz się, komu mogło zależeć na jego śmierci? – Ale mnie pan… – Lew otrząsnął się, jakby mu ciarki przeszły po plecach. – Brr… Pojęcia nie mam. Jestem z daleka od tego. Wolę nawet nie myśleć. – To pomyśl. – No co pan? – Z kim był w klubie skonfliktowany? – Myśli pan, że to ktoś z klubu? Boże. – To jeden z tropów. No, dawaj. Dwa nazwiska. Jak czujesz?

– Konflikt? Ale, błagam pana, ja chcę tu jeszcze pograć, no proszę pana… – Z kim się kłócił? Powiem panu Janowi Grabkowi, że współpracowałeś. Ucieszy się. A te nazwiska to między nami. – No z Krisem i… – I? – z… z… z… – No co ty, osa jesteś, że tak bzyczysz? – Z trenerem – powiedział ściszonym głosem Goduń. – Nawalem? – Tylko błagam… Jak się Nawal dowie, to mam przesrane. Wolski pokiwał głową. – Obiecałem, że to między nami. Możesz mi zaufać. 3 Z zewnątrz klub sprawiał wrażenie przeniesionego w czasie. Nie zmienił się w ogóle od połowy lat dziewięćdziesiątych. Tylko co jakiś czas odświeżano ściany nową warstwą farby. Zawsze fioletową. Wyglądał jak wielki betonowy bunkier SS, na którym ktoś przez przypadek zawiesił ogromny neon z napisem „Atlantyk”. Oczywiście wyłączony za dnia. Litery miały układać się w wielką falę morską, ale ktoś zdecydowanie schrzanił robotę i napis przypominał raczej połamane zapałki na wietrze. Wielkie metalowe drzwi odgradzały świat dwudziestego pierwszego wieku od tego skansenu, uosabiającego całą tandetę lat dziewięćdziesiątych. Gdyby ta budowla stała w Wilczym Szańcu, przemalowana na szaro, nikt nie odróżniłby jej od resztek bunkrów Goeringa czy Bormanna. Tylne wejście było otwarte i Wiktor zagłębił się w mrokach przeszłości. Opalony niski grubas patrzył na otwierające się powoli drzwi do jego gabinetu. – Szefie, jakiś pan do pana. Z administracji osiedla…

– Powiedziałem, że jestem zajęty! Nie dotarło, baranie?! – wydarł się na całe gardło właściciel Atlantyku. Młody chłopak w oka mgnieniu zniknął za drzwiami. – Tak wygląda u mnie odprawa posłów greckich. – Gospodarz roześmiał się, zerkając na Wiktora. – Skąd ta nazwa, panie Albercie? – Alberto. Mówmy sobie po imieniu. Jestem Alberto – powiedział Alberto lekko zachrypniętym głosem i wyciągnął dłoń do Wolskiego. Uścisnęli sobie ręce. – Brudzia? – Nie, dzięki, jestem w pracy. – Ja też! Dlatego piję. – Alberto huknął głośnym śmiechem, który o mało nie rozsadził jego gabinetu. Wolski uważnie zlustrował gospodarza. Posturą przypominał aktora Danny’ego de Vito. Nie obrażając nikogo… spasiony kurdupel. Natomiast szykiem mógłby się równać z Alem Pacino. W roli z filmu Donnie Brasco. Dres Adidasa, przyciemniane okulary, złoty łańcuch na szyi i rolex na nadgarstku. Nie przypuszczałem, że spotkam takiego typka w realu, pomyślał. Polski de Vito wstał od biurka i podszedł do barku. Wyjmując z niego butelkę drogiego koniaku i jeden kieliszek, odwrócił się do Wiktora. – A może jednak? – Dosłownie kropelkę. – No. To rozumiem. Nalał courvoisiera do pękatych kryształowych kieliszków. – Pytasz, skąd Atlantyk. Zawsze marzyłem o willi nad brzegiem morza. Na przykład w Bretanii. Szum fal, piaszczysta plaża u stóp, słony zapach bryzy na twarzy, a obok piękna kobieta.

– Którą z tych rzeczy masz dzisiaj? – zapytał Wiktor. Alberto uśmiechnął się pod nosem. – Mam wszystkie. – Wzruszył ramionami. – Z tym że ostatnio o piękne kobiety jakoś trudniej. – Podał Wolskiemu zdjęcie stojące na biurku. – Moja żona – wychrypiał. – Ładna – przyznał Wiktor. – Nie ta. To kelnerka. Moja żona stoi o tam, z tyłu – podpowiedział gospodarz. – A… tutaj – rzucił Wiktor. – Nie sil się na komplementy. Rozumiesz już, dlaczego nazwałem klub Atlantyk. Wolski skinął głową. Doskonale znał ten typ. Alberto dorobił się dużych pieniędzy w latach dziewięćdziesiątych, działając na granicy prawa. Albo zupełnie poza nim. Potem rozkręcił kilka legalnych biznesów. Lubił otaczać się ludźmi z półświatka, w swoich firmach wprowadzał zasady funkcjonowania jak w organizacji przestępczej. Taka niby-mafia, mająca przypominać stare dobre czasy. Mogę się założyć, że dziś udaje, że jest czysty jak łza. I podatki pewnie płaci. Ale za to, co ma na sumieniu, można mu nieźle dokopać. I z lewej, i z prawej. Lawiro to sprawdzi. – Dlaczego sprzedałeś drużynę Grabkowi? – Będę z tobą szczery, bo się dowiedziałem, że z niejednego pieca chleb jadłeś. – To prawda. Ale jak zawsze w moim przypadku, twoje wiadomości są na pewno niepełne. – Na pewno. Dlaczego pozbyłem się klubu? Nie miałem już serca do piłki. – Okej, a naprawdę? Alberto popatrzył na Wiktora. – Złe tradycje.

– Nie rozumiem. – Fama głosiła, że klubem rządzi mafia. Oczywiście to kompletna bzdura. Ja i mafia? – parsknął Alberto. – No, ale jakoś ta opinia nie była najlepsza. – No jakoś nie. – Przejąłem… to znaczy kupiłem klub w latach dziewięćdziesiątych od pewnego znajomego. Mieliśmy nawet jakieś sukcesy, ale to były inne czasy. Nie ma o czym gadać. Powiem wprost, ciężko już było przyciągnąć sponsorów, miasto nie chciało z nami gadać, ciągłe kontrole. Skarbówka, sanepid. Zawodnicy nie palili się, by u nas grać. Bali się. Poszła fama, że jak ktoś prezesowi podpadnie, to mu kolana przestrzeli. Kompletna bzdura. Może raz się ktoś połamał, ale tylko dlatego, że po schodach nieuważnie schodził. – Potknął się? – Potknął się, bo mecz sprzedał. Czyli, że tak powiem, sprawiedliwości stało się zadość. – Alberto wzruszył ramionami. – W końcu dałem spokój. Ostatnie kilka lat było do dupy. Sprzedałem. Ale nie powiem, żebym zarobił kokosy. Przez wiele lat dokładałem do klubu z własnej kieszeni. – Rozumiem. To są twoje sprawy, nie wnikam. Interesuje mnie coś zupełnie innego – zaczął Wolski. – Ale jeśli nie chcesz, to nie mów – zastrzegł się. – Chodzi o piłkarzy, skład z zeszłego sezonu. No i o Molokiego. Czy często bywali w klubie, czy dużo pili, czy się kłócili. – Powiem ci, co wiem. Jeszcze odrobinę koniaczku? – Kropelkę. No, dwie kropelki. Przyjechałem własnym wozem. – Piłeś, nie jedź! Nie piłeś, napij się! Nalał, zamoczyli usta. Popatrzyli na siebie. – Przychodzili do klubu. Pewnie, to przecież piłkarze, nie? – Alberto się uśmiechnął. – Ale moim zdaniem, to oni gdzie indziej się bawili.

– Tak? – Tak. Przychodzili rzadko, bawili się spokojnie, pili mało. Nikt się z nikim nie kłócił. Powiem ci, że jak nie piłkarze. No, ale co? W Zielonce się mieli bawić? Do Warszawy jeździli, na bank. – Kręciły się koło nich jakieś dziewczyny? – Kręciły się, pewnie. Ale nie za dużo. Jeżeli wyobrażasz sobie, że wpadali w weekend czy po meczu całą chmarą, rwali panienki i przelewali morze wódki, to jesteś w błędzie. – Moloki wpadał. – Tak, czasami. Sympatyczny facet, nie powiem. Wyglądał na równego gościa. Sprowadziłem kiedyś do siebie… to znaczy jak miałem jeszcze ten klub… takiego Murzyna z Nigerii. Miał być drugim Yahayą, a zrobił nas w jajo. – Alberto zaczął rechotać. – To taki żart, bo on się nazywał Yayo. Ten mój Murzyn. Właściciel Atlantyku wychylił cały kieliszek i westchnął. Widać lubił wspominki o starych dobrych czasach. – Ale się dałem zrobić. Jego menedżer to był niezły krętacz. Posłuchaj, jaki numer odwalili. Ten menago najpierw pokazał mi na wideo fragmenty meczów z Yayo. Chłopak strzelał piękne bramki. Mówię mu: „dawaj go do nas”. To on od razu zaczął negocjować cenę. Za kota w worku nie będę płacił. Pokłóciliśmy się, ale w końcu przywiózł go na testy. Murzyn jak Murzyn. Zagrał w trzech sparingach, strzelił cztery bramki. Wysoki, szybki, trochę za chudy, ale wydawał się obiecujący. – Zapowiadało się pięknie. – Żyć nie umierać. Podpisaliśmy umowę. Wszystko robiliśmy na szybko i nawet chwili z nim nie pogadałem. Yayo wrócił na dwa tygodnie do Afryki. Przyjeżdża potem do Zielonki, jedziemy na obóz, do Zakopanego. Wtedy w klubie mieliśmy spore zamieszanie, zmienił się drugi trener. Znaczy odszedł ten, co ze mną oglądał chłopaka podczas sparingów. Nieważne. Obóz jak obóz, trening jak trening. Nowy trener nie mówił, że coś nie gra.

Zaczyna się liga. Jeden mecz, drugi, trzeci. A Yayo nic. Jak by to powiedzieć… raczej potyka się o własne nogi, o okazjach bramkowych nie wspominając. Dogadać się z nim nie sposób, niby mówi po angielsku, ale jakoś tak, że nikt go nie rozumie. I on nikogo też. No lipa. Trafił na ławę i tak przesiedział do końca sezonu. – No i jaki z tego morał? – A widzisz. I teraz przechodzę do sedna. Pół roku szukałem tego menago, co mnie na taką minę wpakował. Alberto pokiwał głową. – Znalazłem! Powiedziałem, każde pieniądze wydam, a znajdę mendę! Wiesz, gdzie się ukrywał? W Szwajcarii. – No to faktycznie daleko zwiał. – Na Kaszubach! W Szwajcarii na Kaszubach u ciotki go dopadłem. Tam się zadekował. – Spryciarz. – Już mu betonowe trzewiki wkładaliśmy, kiedy się przyznał. – Do czego? – Że wykręcił mi numer na Milli Vanilli. – Na Milli Vanilli? Że niby to nie on… – Dobrze kombinujesz. Na kasetach pokazał kogo innego, na testy przywiózł kogo innego, ten podpisał kontrakt, a do klubu przyjechał jeszcze kto inny. Czujesz? Wiktor się zaśmiał. – Też Yayo, tylko młodszy brat. Szkoda, że dopiero uczył się grać w piłkę. Pięć klubów w Europie tak nakręcili, czujesz? Bo ten dobry miał pięciu braci. – Betonowe trzewiki mówisz… – Eee… to taka metafora. No wiesz, darowałem mu wspaniałomyślnie. Miał fart. Jak powiedział, że nazywają to numer

na Milli Vanilli, to mi puściło. Nawet się uśmiałem. Bo to był mój ulubiony zespół. Wiesz, Milli Vanilli… Girl you know it’s true, u, u, u, I love you! – zaśpiewał Alberto, kręcąc tułowiem na boki. – Pamiętasz może, jak się nazywał ten menedżer? – Tak. Czekaj… ten… no… Kulasiński czy… nie! Mam! Kaliński! Wojtek Kaliński. – Alberto pokręcił głową. – Na Milli Vanilli mnie zrobił, no… 4 Siedzieli w Coffee Heaven przy placu Trzech Krzyży na rogu z Żurawią. Wiktor pił tradycyjnie espresso, Lena zamówiła latte i największe ciastko, jakie mieli. – Super, że tak szybko to załatwiłaś. – Co? – zapytała z pełnymi ustami. – No tego profesorka. – Nie ma sprawy. Stary znajomy. – Spojrzała na niego. – Gdyby nie ja, to śledztwo by leżało. – Na pewno. Spojrzał na zegarek. Do spotkania pozostało jeszcze dwadzieścia minut. W skrócie opowiedział Lenie o Łosiu i o tym, czego dowiedział się od Łysego, Lwa i Alberta. Pominął wątek Klimka. Kiedy skończył, do ich stolika podszedł wysoki, bardzo szczupły mężczyzna w lekko przechodzonym garniturze, z elegancką muszką na białej koszuli. – Lena! – Przybysz niemal krzyknął. – Jak fantastycznie wyglądasz! – Pan Leon! Padli sobie w ramiona, wycałowali się w policzki i usiedli. Lena nie mogła oderwać oczu od rozradowanej twarzy profesora. – Tyle lat… – szepnął. – Tyle lat… – Nic się pan nie zmienił. – Uśmiechnęła się.

– Nie przesadzaj! Dobijam sześćdziesiątki. Zobacz, jak posiwiałem. – A gdzie tam! No… może trochę… E… – Lena rzuciła okiem na Wiktora, który spokojnie im się przypatrywał. – To jest Wiktor Wolski, mój współpracownik. A to pan Leon… – Kłódkiewicz. – Profesor wstał i podał Wiktorowi rękę. – Wiktor Wolski. – Strasznie się cieszę, że cię widzę. – Kłódkiewicz wpatrywał się w dziewczynę. – Pokręcił głową i westchnął. – A mogłaś być moją synową – rzekł rozmarzonym głosem. – Dlaczego… – Panie Leonie, przepraszam, ale mamy pilną i bardzo delikatną sprawę – przerwała mu Lena. – Dziękuję, że znalazł pan czas. – Dla ciebie zawsze. Szkoda, że tak rzadko dzwonisz. – Co pan nam może powiedzieć w sprawie tego… morderstwa? – zapytała teatralnym szeptem Lena. Profesor się zasępił. – Tak, postaram się pomóc. Pan z Europolu, prawda? – zwrócił się do Wiktora. Wolski pokiwał głową i powiedział: – Oczywiście jest to spotkanie nieformalne. Badamy różne wątki. Jeżeli pan profesor sobie życzy, możemy oficjalną drogą… – Nie, nie, nie. Nie ma takiej potrzeby. Pomogę wam, jak potrafię. Szkoda czasu. Lena nakreśliła mi sytuację ze szczegółami, więc przejdźmy do sedna. – Świetnie – rzuciła cicho Lena, robiąc tak poważną minę, że Wiktor aż się przestraszył. Profesor nachylił się do Wiktora i zaczął mówić ściszonym głosem. Lena też się nachyliła. Nie ma to jak konspiracja. – Ofiara została zamordowana ciosem w serce. Następnie pozbawiono ją języka, obu dłoni i genitaliów. Mężczyzna pochodził z południa Afryki, a konkretnie z Gaborone

w Botswanie. Nie będę wam robił wykładu z rytualnych morderstw w Afryce, choć nie ukrywam, że chciałbym. – Profesor się uśmiechnął. – Powiem tylko o najistotniejszych kwestiach. – Słuchamy – szepnęła Lena. – W Afryce w ciągu ostatnich pięciu lat dokonano kilku tysięcy rytualnych morderstw. To dane nieoficjalne. Wiemy o części z nich, wiele zbrodni nie zostaje nigdy odkrytych. Ofiary giną w okrutny sposób. Są obdzierane ze skóry, z upuszczoną krwią, odciętymi częściami ciała, wyciętymi organami wewnętrznymi. Niestety, sporo z nich to dzieci. – Koszmar – wyrwało się Lenie. Profesor pokiwał głową i kontynuował: – Szczątki są znajdywane w różnych miejscach. Okaleczone ciała wyrzuca morze, leżą w rowach przydrożnych, pływają w ściekach lub… rozkładają się, dobrze ukryte. Ucinanie ofiarom języka, dłoni i genitaliów jest bardzo powszechne. I dotyczy to obu płci. – A sprawcy? – zapytał Wiktor. – Organy ścigania niezwykle rzadko łapią sprawców tych brutalnych zabójstw na tle rytualnym. Dlaczego? Bo zleceniodawcami często są ludzie władzy. Wysoko postawieni przedstawiciele klasy wyższej. Policja nie zajmuje się takimi śledztwami na poważnie. W wielu krajach to temat tabu. Lena i Wiktor spojrzeli na siebie, jakby chcieli zadać na głos to pytanie. Jaki związek ma z tym wszystkim śmierć Molokiego? – U podstaw tego typu przestępstw stoi magia. Wielu ludzi, i to niezależnie od zajmowanego stanowiska czy statusu społecznego, wierzy, że rytualne mordy pomogą im zyskać nadludzką siłę i ochronią przed wrogami. Choćby politycznymi. Z części ciała wykonuje się talizmany, które mają przynieść sukces w biznesie i zapewnić wspaniałą karierę. Pije się krew ludzką i konsumuje organy wewnętrzne, na przykład serca, wierząc, że to dostarcza sił

witalnych. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek – jęknęła Lena. – Tradycje zakorzenione w pogańskich wierzeniach są na Czarnym Lądzie bardzo silne. Rytualne mordy są najbardziej przerażającym zwyczajem. I muszę to powtórzyć, często dotykają najmłodszych, to znaczy dzieci. Nawet najbliżsi potrafią je zamordować, najpierw bestialsko okaleczając, bo wierzą, że dzięki temu zyskają dobrobyt. Wszelkie konflikty zbrojne tylko wzmagają fale przestępstw rytualnych. Znanych jest wiele przypadków, kiedy otumanione narkotykami dzieci partyzanci, prowokowane przez swoich dowódców, dopuszczają się mordów, żeby zyskać ochronę przed kulami wroga. – Nie chce mi się wierzyć, że to możliwe. – Lena pokręciła głową. – Dzieci… – Według wyznawców kultu juju, popularnego w centralnej i zachodniej Afryce, zjedzenie oczu człowieka ma umożliwić spojrzenie w przyszłość. A mózgu, poznanie wiedzy tajemnej. Piersi i genitalia kobiet wspomogą płodność, penis: potencję. Tylko najwyżsi kapłani dostępują zaszczytu zjadania ludzkich powiek. To daje moc przywoływania duchów. Czasami ofiary się zakopuje. W całości albo częściowo. Jeżeli w ziemi pod sklepem znajdzie się odcięta dłoń, ma to przyciągać klientów. Wiktor w milczeniu patrzył na ulicę. Moloki? Zabójstwo rytualne? Taki motyw? – W Afryce Południowej morderstwa wyglądające na rytualne mogą mieć jeszcze inną genezę. Otóż plemię Zulusów stosuje swego rodzaju tradycyjną medycynę zwaną muti. Leczeniem zajmują się sangomas, czyli szamani czy też znachorzy… Ich praktyki generalnie nie są groźne dla otoczenia. Ale czasami, w bardzo ciężkich przypadkach mogą sporządzać mikstury z wykorzystaniem części ludzkiego ciała. Osoba pozbawiona tych części raczej nie przeżyje. – Czy to może mieć jakiś związek ze sportowcem? – zapytał

przytomnie Wiktor. – Brawo. – Profesor się uśmiechnął. – Temat ponury, ale widzę, że intuicja was nie zawodzi. Wolski spojrzał z zaciekawieniem na Kłódkiewicza. – W RPA w latach dziewięćdziesiątych liczba morderstw rytualnych znacznie wzrosła. Rocznie odnajdywano sto pięćdziesiąt, dwieście, a czasem trzysta okaleczonych ciał. Utworzono nawet specjalny oddział policji zajmujący się tymi przestępstwami. Jednym z najbardziej koszmarnych przypadków było brutalne zabójstwo niemowlęcia w dwa tysiące czwartym roku. Sprawcy usmażyli i zjedli jego wnętrzności. Policji zeznali, że miało im to dopomóc w znalezieniu pracy. Wiktor spojrzał na Lenę. Wyglądała, jakby miała zaraz zwymiotować. – Ale dwudziestego trzeciego października dwa tysiące piątego roku doszło tam do szczególnego przypadku – kontynuował profesor. – W jednej z wiosek na północy kraju zamordowany został Maanda Sendeza, zdolny piłkarz lokalnej drużyny. – Piłkarz! – Wolski podniósł głos. – Tak jest. – Profesor pokiwał głową. – Coś więcej na temat tego morderstwa? – Znęcano się nad nim. Zanim zmarł, okaleczono go: wyrwano mu język i obcięto genitalia. – Co? – Lena otworzyła szeroko oczy. – To tak jak… Nie dokończyła. Wiktor wsłuchiwał się w każde słowo Kłódkiewicza, który niemal szeptem, mówił dalej: – Był na spacerze z przyjaciółką. Ją także okaleczono, szczególnie twarz. Odcięto jej wargi. – Boże, biedna kobieta, straszna śmierć – jęknęła Lena. – Nie! Sprawcy zostawili ją, myśląc, że jest martwa. Ale przeżyła.

– Gdzie dokładnie to się stało? – zapytał Wiktor. – W wiosce Shadani, niedaleko nieco większej osady o nazwie Makonde. Najbliższym dużym miastem jest Thohoyandou. Prowincja Limpopo. To północne tereny Republiki Południowej Afryki, w pobliżu granicy z Zimbabwe, Mozambikiem i Botswaną. – Niedaleko granicy z Botswaną, skąd pochodził Moloki? – zapytała Lena. – Tak – potwierdził profesor. – Zajmowała się tym policja z Thohoyandou. Sprawa wzbudziła spore poruszenie lokalnej społeczności, nawet miały miejsce jakieś zamieszki. Morderców w końcu ujęto. Znaleziono przy nich części ciała piłkarza, a także jego spodnie i telefon. Natrafiono również na… odcięte usta dziewczyny. Sprawcy współpracowali z dwoma znachorami. – Okropne. – Lena się wykrzywiła. – Osiemnastoletnia Nyelisani Sidimela, dziewczyna Sendezy, cudem przeżyła. Parę znaleziono w krzakach. Byli cali we krwi, ich ciała pokrywały rany. Nyelisani miała nieco więcej szczęścia. – Znany jest motyw? – zapytał Wiktor. – Ustalono, że Sendezę zabito w celu pobrania części ciała do medycznych rytuałów muti. Ale to nie koniec historii. Lider lokalnej społeczności i nauczyciel geografii w jednej ze szkół, który zaangażował się w sprawę walki z rytualnymi mordami, zaczął po jakimś czasie od morderstwa piłkarza otrzymywać groźby pozbawienia życia. Miał milczeć, nie mieszać się w tę sprawę i nie podjudzać mieszkańców. I w ogóle trzymać się z dala od rytuałów. Badano powiązania sprawców. Sięgały bardzo wysoko. Na przykład do… biskupa Kościoła Apostolskiego. Ostatecznie biskup został uniewinniony, skazano czterech innych sprawców. Profesor zamilkł. Wiktor i Lena patrzyli na niego, a w ich głowach kłębiły się tysiące myśli. – Wybaczcie, ale muszę wracać na uczelnię. Za dwadzieścia

minut mam posiedzenie rady wydziału. Jeżeli będziecie czegoś potrzebować… – Tak, oczywiście – bąknęła Lena, która jeszcze nie doszła do siebie po wysłuchaniu opowieści Kłódkiewicza. – Bardzo panu dziękuję. – Dziękujemy – dodał Wiktor. – Aha, byłbym zapomniał. To dla was. – Profesor wyjął z kieszeni pendrive i położył na stoliku. – Macie tu analizy, opis i różne dokumenty na temat wybranych dwudziestu mordów rytualnych, które miały miejsce w różnych rejonach Afryki. Znajomy naukowiec pracuje w organizacji, która bada te sprawy. Dostałem to od niego. To bardzo różne przypadki. Ale jedno je łączy: za każdym razem ofiarę pozbawiono języka, dłoni lub genitaliów. Może to wam się przyda. Kiedy zostali sami, pierwszy odezwał się Wolski: – Świetne spotkanie, nie spodziewałem się, że to może być aż tak skomplikowana sprawa. Trzeba się nad tym wszystkim dobrze zastanowić. Pojawiły się nowe wątki. Co o tym myślisz? Lena milczała, wpatrzona w budynek po drugiej stronie ulicy. – Lena! – Co? – No co o tym myślisz? – Nie wiem… Muszę to sobie na spokojnie przemyśleć. To jakiś koszmar. To… chyba mnie przerasta… – Daj spokój. Poradzimy sobie. – Wiktor próbował podtrzymać ją na duchu. – To… to niemożliwe, że w Polsce… ja… – Lena jąkała się, próbując sklecić jakieś sensowne zdanie. – …że to obok nas. Wiktor zorientował się, że dzisiaj już nie pogadają. – Muszę jechać – powiedziała po chwili. – Dokąd? Może cię podwieźć?

– Nie trzeba. Zdzwonimy się jutro. Cześć. Nawet na niego nie spojrzała, tylko wybiegła z kawiarni jak oparzona. 5 O dziewiątej wieczorem w czwartek Lawiro mógł być tylko w jednym miejscu. W swoim warsztacie. Wiktor nawet nie musiał dzwonić i się umawiać. Szedł jak w dym. Długowłosy specjalista od rasowania fur, mistrz driftu i nocnych wyścigów oglądał z kumplami film z jakiejś nielegalnej nocnej jazdy ulicami Warszawy. Pracowali właśnie nad montażem. Wybierali najlepsze momenty, podkładali muzykę i wrzucali to potem na YouTube, żeby zebrać dwieście lub trzysta tysięcy wyświetleń. Wolski puścił mu sygnał. Po minucie spotkali się pod murem na tyłach warsztatu. – No i co ustaliłeś, Sherlocku? – zapytał Wiktor. – To miała być śmieszna zaczepka słowna, Watsonie? – odgryzł się Lawiro. – Chciałeś się odszczekać, ale ci nie wyszło. – Za to udało mi się co innego. – Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. – Ty to jednak masz porąbane to życie. – Zamieniam się w słuch. Lawiro włożył do ust papierosa, przypalił go srebrną zapalniczką Zippo z logo Harley-Davidson i zaciągnął się głęboko. – Stefan Sałacki – powiedział, wypuściwszy chmurę dymu. – Sałata? Nie wierzę… – Czekaj. Daj się wypowiedzieć do końca. Okazuje się, że ci dwaj sztywniacy to Cyganie. Wiedziałeś, Watsonie? – Domyśliłem się. – Ale tego, że wzięli zlecenie od Sałaty, nie wydedukowałeś, co? – Od Sałaty, który od trzech lat siedzi w pierdlu we Wronkach?

No nie. – No tak. – Jakim prawem Cyganie robią w mieście coś takiego?! – oburzył się Wiktor. Lawiro wzruszył ramionami i wyprodukował kolejny obłok. – Corleone o tym wiedział? No, wiedział? – Wiktor aż kipiał ze złości. – Okazuje się, że Corleone nieźle się wkurwił. Zrobili to za jego plecami. Więc rozumiesz, nawet gdyby przeżyli tę strzelaninę, to nie na długo. Stary Cygan powiesiłby ich za jaja. – Nie mam teraz czasu, żeby pierdolić się z jakimś zasranym Corleone i zapuszkowaną Sałatą – wysyczał Wiktor przez zęby. – Co tu się, kurna, dzieje? – Ktoś sprytnie pociąga za sznurki. – Kto? – Ty to musisz ustalić. Ja wiem tylko, że skrócenie waszej wysokości o głowę zlecił Sałata. A tej samobójczej misji podjęli się Cyganie za plecami swojego bossa. – Za plecami albo i nie – wyrwało się Wiktorowi. – Czy ty masz w ogóle jakichś przyjaciół? – zażartował Lawiro i popatrzył z troską na Wolskiego. – Czy jest ktoś w tym kraju, kto nie życzy ci śmierci albo kalectwa? – Wiesz, kto jest moim największym wrogiem? – zapytał groźnie Wiktor, patrząc mu prosto w oczy. Lawiro pokręcił głową. – Ja sam! – No to może najwyższy czas na emeryturę? Odpocząłbyś. I ja miałbym wreszcie święty spokój. – Na to nie licz – warknął Wiktor z wściekłością, po czym wyjął spod kurtki berettę. Sprawdził magazynek i wsadził broń na

miejsce. – Wow! Beretta! Pokaż – podniecił się mistrz driftu. – Jeszcze jedno. – Wiktor zignorował prośbę. – Kojarzysz Alberta? Albert Obuch. Taki chujek z Zielonki. Ma tam klub. Atlantyk. Kiedyś był właścicielem Grabexu Zielonka. Tyle że wtedy nazywał się nie Grabex, ale Sparta. – No może… A co? – Co robił kiedyś, już wiem, ale dowiedz się, co robi teraz i gdzie go boli. – Dobra – burknął Lawiro. – W niezłe szambo się wpakowałeś. Nie chcę się wtrącać. Zapuszkowałeś Sałatę trzy lata temu, to może i szuka zemsty, ale coś mi tu nie gra. – To nie filharmonia. Tu nic nie gra! Ale już ja nimi podryguję… – Potrzebujesz wsparcia – bardziej stwierdził, niż zapytał Lawiro. – Duchowego? Nie dzięki. – Może jednak? – Co ty myślisz, że się teraz zaprzyjaźnimy i zwierzę ci się ze swoich domowych problemów? Lawiro dotknął ramienia Wiktora i szepnął, siląc się na powagę: – Daj tej przyjaźni szansę, nie odpychaj jej. Wiktor splunął mu pod nogi. – Wolałbym się wyspowiadać. 6 Kwadrans po dwudziestej trzeciej brooklands podjechał pod imponującej wielkości pałac. Można było odnieść wrażenie, że o ostatecznym wyglądzie budynku decydował nie architekt, ale grupa szalonych robotników, których poniosła fantazja. Stworzyli spontaniczne połączenie Wawelu i Pałacu Kultury. Tak jakby

właściciel chciał pogodzić ze sobą byłą i obecną stolicę Polski. Stojąc przed bramą, Wiktor naliczył w sumie pięć wież i wieżyczek, z czego najwyższa zwieńczona była renesansowym hełmem z zegarem. Do ogromnych drzwi prowadziły wysokie schody. Posesji strzegły dwa ogromne kamienne lwy, umieszczone po bokach schodów. Na podjeździe stały trzy samochody: biały mercedes, czarne lamborghini i złoty hummer. Za nimi znajdował się imponujących rozmiarów wodotrysk, luźno inspirowany rzymską fontanną di Trevi. Wolski dziwił się za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał. Gdy podszedł do bramy, z drugiej strony zbliżył się do niej niewysoki śniady brunet, ubrany w błyszczący dres. – Czego? – Grzeczniej – powiedział Wiktor. – Do Corleone. – Nie ma. – Wiem, że jest. I nie zgrywaj mi tu Rambo. Nie ta karnacja – warknął. – Powiedz, że Wiktor Wolski przyszedł porozmawiać ze starym. No idź, nie mam czasu! Cygan odszedł, a po chwili brama zaczęła się otwierać. Wiktor przeciął podjazd, minął samochody, wszedł na schody i wreszcie stanął przed wielkimi rzeźbionymi drzwiami. Wyjął spod kurtki berettę i trzymając ją w dwóch palcach, podniósł do góry. Za jego plecami pojawiło się dwóch mężczyzn w czarnych dżinsach i białych koszulkach polo. Od razu widać, że elegancja Francja. Spod wyprasowanych kołnierzyków bił blask złotych łańcuchów. Jeden z mężczyzn wziął od Wiktora pistolet, drugi pchnął drzwi. – W prawo – powiedział ten, który zabrał berettę. Wiktor szedł długim korytarzem po miękkim wełnianym dywanie. Co chwilę mijał posągi, jakby właśnie wypożyczone z Luwru. Diana z Gabii, Diana z Wersalu, Nike z Samotraki, Wenus z Milo. Na ścianach wisiały obrazy w złotych ramach. Niestety,

były to dzieła romskich artystów. – W lewo – rzucił drugi, kiedy przeszli kilkanaście kroków. – Stój – rozległo się po kolejnych kilku krokach. Na drodze Wiktora pojawił się gruby Rom z ciężkim złotym kajdanem na szyi. – Obszukać go – poprosił uprzejmie swoich ludzi w białych koszulkach. Jeden z mężczyzn sprawnie zrewidował Wolskiego. – Czysty. – Czysty, pewnie, że czysty – parsknął Wiktor. – Myłem się wczoraj wieczorem. Przed taką wizytą… – Za mną – wycedził gruby przez złote zęby. Ruszyli kolejnym korytarzem. Tym razem tak wąskim, że nie dało się postawić żadnych rzeźb. Kiedy znaleźli się na tyłach domu, gruby stanął i wskazał ręką drzwi. – Tam. Wiktor kiwnął głową i wszedł do obszernej kuchni, która o dziwo nie konweniowała z resztą wystroju. Była cała z Ikei. Dobra polska robota pod flagą z żółtym krzyżem, pomyślał z rozbawieniem. Byli sami. Od razu wyczuł zapach świeżo mielonej kawy. – Ładnie pachnie – rzucił, rozglądając się po pomieszczeniu. – Witam, panie Corleone. – Wiktor – powiedział Cygan i podszedł do niego. – Witaj, mój przyjacielu! Mężczyźni uściskali się serdecznie, poklepując się po plecach. – Siadaj. – Corleone wskazał Wolskiemu barowe krzesło. Usiedli naprzeciwko siebie. Cygan przesunął w kierunku Wiktora filiżankę z aromatyczną kawą. – Sycylijska… najlepsza. Taka, jak lubisz.

– Dzięki… – Słuchaj… – odezwali się jednocześnie, po czym się roześmiali. – To może ja zacznę – powiedział Cygan. Wiktor kiwnął głową. – Nawet nie wiesz, jak się wkurwiłem, kiedy się dowiedziałem, że… że… Corleone zamilkł, jakby słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Wolski obrzucił go uważnym spojrzeniem. Włosy przyprószone siwizną, zmęczone oczy, ciężki oddech. Był jak zawsze w eleganckim garniturze, wyprasowanej koszuli i kwiecistym krawacie. Ale coś w jego wyglądzie nie dawało mu spokoju. – Wiktor, przepraszam cię. To, co się stało… no po prostu brak mi słów. Staremu gangsterowi brak słów. – Corleone zaśmiał się smutno. – Chyba nie muszę cię zapewniać, że o niczym nie wiedziałem? Te gnojki już od dawna działały na własną rękę. W każdej rodzinie zdarzają się czarne owce. Długo by nie pożyli, przecież wiesz. Wolski milczał. Wziął łyk kawy. Podrapał się w głowę. Westchnął. Corleone wpatrywał się w niego zaczerwienionymi oczami. – Kiedy pięć lat temu wyciągałem z tego gówna twoją córkę, a potem syna… kiedy cię wtedy przesłuchiwałem… – Wiktor zawahał się – brzydziłem się tobą. Mówiłem sobie, kolejny bandzior, który błaga policję o pomoc, gdy grunt pali mu się pod nogami. Gdy jego metody zawodzą i trzeba zwrócić się o pomoc do państwa, które przecież kantuje na podatkach. Kolejna szmata, która zrobi wszystko, byleby utrzymać się na powierzchni. Po policzku Corleone spłynęła łza. – Ale potem spojrzałem na ciebie inaczej. – Wiktor się zamyślił. – Spojrzałem na ciebie jak na ojca, który zrobi

wszystko… zawrze pakt z samym diabłem, byleby ratować swoje dzieci. Zobaczyłem gościa, dla którego rodzina, ta najbliższa, nie ta przestępcza, jest czymś najważniejszym. Widziałem w życiu skurwysynów, którzy potrafili zabić swoją żonę czy dzieci, którzy świrowali, bo… nieważne. Powiedziałeś mi wtedy, że możesz do końca życia gnić w więzieniu, byleby twoje dzieci były całe. Corleone dyskretnie wytarł drugą łzę rękawem. – Wiktor, przysięgam, ja… – Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak to się stało, że się zaprzyjaźniliśmy. Przez te kilka lat nabrałem do ciebie szacunku. Jesteś dobrym bandziorem w starym stylu. Może z wiekiem staję się za miękki… – Słuchaj, Wiktor… Eksglina uciszył go ruchem dłoni, po czym westchnął. – Chcę, żebyś się dowiedział, dlaczego Sałata to zlecił. – Jasne – odparł Rom. Wiktor wstał. – Ja też mam swoich informatorów, mam ich nawet u ciebie. Jeżeli dowiem się, że maczałeś w tym swoje tłuste paluchy, to obiecuję ci… przysięgam ci na moje dzieci, że przyjdę tu, do twojego domu. I najpierw zabiję twoją córkę, potem syna, a na końcu ciebie. Jeżeli padnie na ciebie choćby cień podejrzenia, wypruję wam wszystkim flaki na oczach twojej żony. Zrobił krok w kierunku drzwi. Odwrócił się do Corleone i dodał: – A jeżeli okaże się, że prawdą jest, co mówisz, że nic o tym nie wiedziałeś, to masz we mnie wiernego przyjaciela do końca życia i nic się między nami nie zmienia. Absolutnie nic.

Jedenasty dzień śledztwa, piątek, 00.58 1 Wiktor wyszedł z wanny i poczłapał do pokoju. Czuł się potwornie zmęczony i jedyne, na co miał ochotę, to sen. Wtedy najtrudniej zasnąć. Włączył na chwilę telewizor i poszedł do kuchni zrobić sobie herbatę. Kiedy wrócił do pokoju z kubkiem w ręce, spojrzał na ekran LCD. Leciała powtórka programu informacyjnego. Postawił kubek na stole i wziął do ręki pilota, żeby zmienić kanał. – Na dziś mam już dość wrażeń. Nie potrzebuję kolejnych trupów, trzęsień ziemi i pieprzących głupoty polityków… Jego palec zastygł w powietrzu nad przyciskiem, a oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. – Co do kur… – nie dokończył. Podgłośnił dźwięk i usiadł na kanapie wpatrzony w telewizor. – Kto to jest? Jakbym go kojarzył… zaraz, zaraz… Na ekranie, niewysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna o ciemnej karnacji i gęstych brwiach, wsiadał do czarnego bmw. Obok niego dwóch rosłych ochroniarzy, przypominających dwa syberyjskie niedźwiedzie. W następnym ujęciu ten sam mężczyzna na konferencji prasowej tłumaczył coś dziennikarzom. Po polsku, ale ze śpiewnym rosyjskim akcentem. Chodziło o gaz. Wiktor nie słuchał, co mężczyzna miał do powiedzenia. W głowie szumiały mu strzępki jednej z ostatnich rozmów z Agą. – No i co z tym mieszkaniem na górze? – Należy do Ambasady Rosji. – Co? – Od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku pozostaje do dyspozycji ambasady. Najpierw ZSRR, a teraz

Rosji. – Niesamowite! Przez ponad trzydzieści lat mieszkało nad nami KGB? Odruchowo spojrzał na sufit. Mieszkanie nade mną. KGB? Kiedy ponownie spojrzał na telewizor, prezenterka w kilku zdaniach podsumowała przebieg konferencji prasowej. – Ambasador Federacji Rosyjskiej Aleksy Pietrojew stanowczo zaprzeczył… – Ambasadorze Pietrojew – Wiktor się uśmiechnął – trzeba będzie panu złożyć niezapowiedzianą wizytę. 2 Minęła dziesiąta. Wolski wyszedł z klatki schodowej i szybkim krokiem ruszył w kierunku brooklandsa. Za godzinę miał spotkanie z Kalińskim, menedżerem Molokiego, nie chciał się spóźnić. – Panie Wiktorze, dzień dobry! – usłyszał za sobą wołanie. Ten głos poznałby wszędzie. Nawet na samym dnie czeluści piekielnych. A może szczególnie tam. Odwrócił się i burknął: – Nie przypominam sobie, żebym pana zapraszał do siebie, panie Wodzicki. Policjant z Wydziału Kontroli Komendy Stołecznej Policji uśmiechnął się półgębkiem i wyciągnął rękę do Wiktora. – Witam. Pogadamy? Wolski wpatrywał się w skierowaną ku niemu dłoń. Miał ochotę na nią napluć, ale w końcu z widocznym ociąganiem, potrząsnął prawicą konfidenta. – Czego pan chce? – Chwila rozmowy i znikam. To może być dla pana – zawahał się – i dla mnie bardzo pomocna rozmowa. – Dobra. Ma pan pięć minut. Ale ostrzegam, jeżeli doprowadzi mnie pan do wściekłości, wybiję panu zęby. – W porządku. – Wodzicki spojrzał na Wolskiego pytająco.

– Chyba nie wyobraża pan sobie, że zaproszę go do siebie na herbatkę? – Nie. Przejdźmy się. – Tam. – Wiktor wskazał ruchem głowy kierunek, w którym poszli. To był dosyć chłodny poranek jak na lipiec. Zachmurzyło się i lada moment mógł lunąć deszcz. Wodzicki był zapobiegliwy, miał na sobie modny trencz. Właśnie zerwał się silny wiatr, więc postawił kołnierz, próbując przy okazji upodobnić się do Humphreya Bogarta. Chociaż Wolskiemu bardziej przypominał w tym płaszczu postać z jakiejś starej kreskówki. Wodzicki cały był jakby… – Wiktor zastanawiał się chwilę nad właściwym słowem – …przerysowany. Taka karykatura policjanta. – Przepraszam bardzo, że nasze pierwsze spotkanie przebiegło w tak nerwowej atmosferze – zaczął się podlizywać Wodzicki. – Czasami, wie pan, nie potrafię spojrzeć na pewne sprawy z dystansu. Może za bardzo skupiam się na detalach, tracąc z oczu szerszy obraz. Jeszcze raz za to przepraszam. Wiktor nie patrzył na niego, tylko zastanawiał się, co gówniarz knuje. Kiwnął głową, że przyjmuje przeprosiny. – Możemy przejść na ty? – zapytał nagle Wodzicki. – Będę czuł się przy panu swobodniej. Może ta cała legenda, która się ciągnie za panem, tak mnie spina? Może niepotrzebnie próbuję coś sobie i panu udowodnić? – Możemy – mruknął Wolski. Konrad uśmiechnął się do niego. – Jak ukatrupisz tylu bandziorów co ja. I jak wsadzisz do pierdla co najmniej jedną piątą tej ilości ścierwa, co ja wsadziłem. I gdy przyjdzie do ciebie matka zamordowanej, a wcześniej wielokrotnie zgwałconej siedemnastolatki i będzie cię błagać, żebyś złapał sprawców, ale nie oddawał ich wymiarowi sprawiedliwości, tylko zastrzelił w jakimś odludnym miejscu i zakopał. Kiedy ojciec porwanego niemowlaka, twardy prezes wielkiej firmy, będzie wypłakiwał ci się w ramię, prosząc

o pomoc, bo jesteś jego ostatnią instancją, gdy wszyscy inni zawiedli. I kiedy będziesz leżał postrzelony w szuwarach nad jakimś mazurskim jeziorem, półprzytomny i wykrwawiający się, przekonany, że to twój koniec. Tak. Jasne. Kiedy to wszystko przeżyjesz, przejdziemy na ty. Będziesz nawet mógł mi mówić: Wiktorku. A teraz nie zawracaj dupy, tylko gadaj, z czym przyszedłeś. Bo żeby było jasne, dla mnie nie jesteś gliniarzem. Dla mnie jesteś mendą i nieudacznikiem, któremu zawsze marzyła się robota w policji, ale nie miał jaj, żeby robić coś wartościowego, bo a nuż trzeba by zaryzykować życie. Z twarzy Wodzickiego opadła maska. Przez chwilę szedł w milczeniu, po czym wypalił: – Proponuję panu układ. Wiem, że ma pan nagrania kompromitujące pewne osoby. Odda je pan w zamian za święty spokój i powrót do firmy. – Powrót do firmy? – parsknął Wolski. – Masz takie kompetencje? – W pewnym sensie. – Jaśniej. – Mogę zablokować każdą decyzję dotyczącą pana powrotu do stołecznej. Albo zatrudnienia przez jakąkolwiek inną komendę. Pańska sprawa będzie się ślimaczyć miesiącami. Aż pana dopadniemy i rozgnieciemy jak pluskwę. – Jak pluskwę, mówisz… – Wolski się zamyślił. – To dobra oferta. Zapomnimy o wszystkim, umorzymy postępowanie w pana sprawie, zeznania świadków znikną… – Zeznania świadków? Niech mnie pan nie rozśmiesza. – A tak, panie Wiktorze, zeznania. Wiemy, jak i kiedy wszedł pan w posiadanie laptopa tej prostytutki. – Corpus delicti. Wodzicki milczał. Wiktor zawrócił w kierunku domu,

towarzysz spaceru poszedł jego śladem jak pies tropiący. Kiedy zbliżali się do miejsca, z którego zaczęli przechadzkę, podkomisarz zapytał: – Czy nadal wypiera się pan tego, że w sposób niezgodny z prawem wszedł w posiadanie komputera należącego do Róży Borskiej? – Nie wiem, o czym pan mówi. – Wolski westchnął ostentacyjnie, dając do zrozumienia, że jest wyraźnie znudzony tą konwersacją. – Ma pan trzy dni na decyzję. A potem koniec! – syknął policjant, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął za rogiem. 3 Jadąc brooklandsem, Wolski rozglądał się po swojej dzielnicy. Znał każdy jej kąt. Poszczególne ulice przywoływały różne wspomnienia. Przypomniał sobie, jak chodzili z kolegami robić sobie „zbyty”. Dzisiaj wstydził się tego przed sobą, ale najgłupszą rzeczą, jaką robili, było rzucanie w przechodniów torbami foliowymi wypełnionymi wodą. Wchodzili na górne piętra kamienic, wychylali się z okien korytarzy i celowali. Kompletny idiotyzm. Wiktor preferował bardziej wyrafinowane, wymyślane przez samego siebie formy „zbytów”. Wyszukiwał w Słowniku wyrazów obcych ciekawe i trudne słowa, których wcześniej nie znał. Na przykład mezozoik. Potem krążył po ulicach i pytał przechodniów o ich znaczenie. Obserwujący go z daleka koledzy mieli masę zabawy. Chodził z zeszytem pod pachą i udawał, że takie dostał zadanie domowe. Ile mogłem mieć wtedy lat? Dziesięć? Wciąż pamiętał zdziwienie na twarzach zaczepianych przechodniów. Czuł się wtedy trochę jak reporter, a trochę jak detektyw. Lubił rozmawiać z obcymi, obserwować, jak dorośli, zakłopotani, nie potrafią odpowiedzieć na jego pytania. Większość się uśmiechała. „Czy wie pani, co oznacza słowo mezozoik?” Nie ma to jak zacząć dzień od rozmowy o zamordowanym piłkarzu, pomyślał Wiktor, patrząc na Kalińskiego, który

ewidentnie niewyspany krzątał się po swoim mieszkaniu, jakby nie mogąc się zdecydować: po wyjściu gościa wrócić do łóżka czy zacząć coś robić. Wolski rozejrzał się dookoła. Apartament Kalińskiego przypominał muzeum ludów Afryki. Jeżeli w ogóle jest takie muzeum. Meble z hebanu, ciemna podłoga, afrykańskie rzeźby. Na ścianach maski, łuki i dzidy. – Widzę, że jest pan miłośnikiem sztuki Czarnego Lądu – zagaił. – Zależy, jaka sztuka. – Kaliński uśmiechnął się i oblizał wargi. Wyglądało to wyjątkowo obleśnie. Usiedli na fotelach z mięsistej brązowej skóry. Przed nimi, na szklanym stoliku leżały w nieładzie gazety z całego świata. Wiktor rzucił okiem na tytuły. „Times”, „New York Times”, „Le Figaro”, „Guardian”, „L’Équipe”, „Bild”, „Sun”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. – Przepraszam za bałagan, lubię być na bieżąco – powiedział Kaliński, wskazując ruchem głowy na stolik. Ale nie zadał sobie trudu, żeby to ogarnąć. – Jak pan poznał Molokiego? – Jestem w Afryce kilka razy w roku. Przyjeżdżam na trzy, cztery tygodnie, oglądam mecze różnych lig, szukam piłkarzy, poznaję ludzi. Zobaczyłem chłopaka podczas jednego z takich meczów. Nagrałem. Potem obejrzałem go jeszcze w kilku spotkaniach i poszło. – Co poszło? – No… umowa, testy w klubach. – W jakich klubach przechodził testy? – Miał mieć w kilku, tu i tam, ale ostatecznie wylądował w Grabexie. – A co zadecydowało, że się pan nim zainteresował? – Może kawy? – zapytał Kaliński, jakby właśnie sobie

przypomniał, że nic jeszcze nie zaproponował swojemu gościowi. – Nie, dzięki. Więc dlaczego zwrócił pan na niego uwagę? – Wiktor wrócił do swojego pytania. – Wie pan, jak się ma dziewiętnastolatka z Afryki, to można z nim zrobić wszystko. Techniki się nauczy, taktyki też. Ale musi mieć jedno. – Czyli? – Musi mieć to coś! Coś, co pozwoli mu wyróżnić się w tłumie podobnych do niego piłkarzy błąkających się po Europie. – Co to było w przypadku Molokiego? Domyślam się, że nie uroda? Kaliński się zaśmiał. – Nie. I nie była to ładna siostra. – Menedżer spojrzał z rozbawieniem na Wiktora. – Co? Myśli pan, że to żart? Atrakcyjna siostra? A najlepiej dwie. Różne rzeczy widziałem, ale ja się w to nie bawię. Dla mnie piłkarz musi mieć jakiś atut. Niezaprzeczalny i taki, którym gasi innych. U Molokiego to była szybkość, a do tego świetny start. Na dziesięciu metrach zostawiał każdego. Setkę biegał poniżej dziesięciu sekund. Nie wierzy pan? – Ale to chyba bardziej przydałoby się w lekkiej atletyce? – Skąd! Za niski na sprintera. A zresztą ja nie szukam lekkoatletów. Ja szukam piłkarzy. Słynę z tego, że potrafię znaleźć prawdziwy diament. Tylko niestety, czasem w tym wyścigu wygrywa ten, kto więcej płaci. – Klub? – A może wody? Gazowana, niegazowana? – Dzięki. To kto wygrywa ten wyścig po zdolnego piłkarza? Kluby? – Nie. Menedżer albo można agencja, która za nim stoi. Coś panu pokażę. Kaliński zapalił papierosa, po czym wstał i podszedł do

komody. Był niewysokim pulchnym blondynem. Gdyby podłe życie tego menedżera piłkarskiego miało zostać zekranizowane, aktorem wprost stworzonym do odegrania jego roli byłby Philip Seymour Hoffman. Niestety, on już nigdy nie zagra, pomyślał Wiktor. Chyba że tam, gdzie jest, też kręcą filmy. Menedżer wyjął z szuflady płytę DVD. Wsadził ją do odtwarzacza, włączył telewizor i oświadczył z dumą: – Patrz pan! Na ekranie pięćdziesięciocalowej plazmy dwudziestu czarnoskórych uganiało się za piłką. W bramkach nie było siatek, boisko nie miało linii bocznych. Zamiast trawy piach. Po kilku minutach i po pierwszym szoku Wiktor zaczął dostrzegać piękno tego surowego futbolu, pozbawionego przekupnych sędziów, ustawionych meczów i wyżelowanych gwiazd. Tak mu się przynajmniej wydawało. – Fajnie grają, co? Poznaje pan? Tego! O! Tego, co teraz kiwał! – Nie. – No jak? Nie poznaje pan? – Zaraz… – To Samuel Eto’o, kiedy miał piętnaście lat. Ja go odkryłem. Ja! Kaliński klepnął się w pierś. – Cóż, kiedy zgłosiła się do niego agencja menedżerska obsługująca Real Madryt, mogłem sobie tylko pomarzyć o prowizji. Tak! To Real go przechwycił pierwszy. Potem poszedł w świat, aż zrobił furorę w Barcelonie. Takich płyt mam całą szafę. Kaliński wyłączył film, po czym wstał i wyjął płytę. Schował ją na swoje miejsce w komodzie i wrócił na fotel. – Niech pan mówi o Molokim – poprosił Wiktor. – Moloki był młody. Za trzy, cztery… góra pięć lat mógłby podbić Zachód. Nie od razu zaaklimatyzował się w Grabexie. Ale

powoli, miesiąc po miesiącu, czuł się tam coraz lepiej. Solidnie pracował na treningach i w końcu to zaprocentowało. Nie od razu też grał. Prezes dostrzegł w nim potencjał, jednak chłopak musiał trochę dojrzeć. Nie był kompletnym drewnem, dużo potrafił zrobić z piłką. Serio. Ale wiadomo, musiał się jeszcze trochę podciągnąć w pewnych elementach. – Aż w końcu zaczął grać. – I to jak! No i to, że lewonożny, też miało znaczenie. Jak już zaczął szaleć na lewym skrzydle, to w całej lidze nie było lepszego. Wszedł do pierwszego składu na początku sezonu i do końca z niego nie wypadł. Widział pan jakieś jego mecz? – Tak. – No i co? Niezły był? Wiedziałem, że to talent, ale nie wiedziałem, że aż taki. – Kaliński uśmiechnął się smutno. – Szkoda chłopaka. – Dlaczego tak się stało? Komu mogło zależeć na usunięciu Molokiego? – A bo ja wiem? To musiał być jakiś psychol! Żeby tak go zmasakrować… – Były jakieś konflikty w drużynie? – W każdej drużynie są konflikty. Ja na przykład miałem kiedyś taką historię. – Kaliński zgasił papierosa w afrykańskiej popielniczce. – Sprzedałem obrońcę z Senegalu do pewnego holenderskiego klubu. Wszystko fajnie, ale okazało się, że kapitan tej drużyny nie lubi Senegalczyków. Bo, że tam niby jakiś jego krewny, jak był w Senegalu, to go okradli czy pobili kiedyś. I zaczął go kasować, tego mojego Senegalczyka. Na treningu korkiem łydkę mu przejechał tak, że osiem szwów trzeba było zakładać. Więc spotykam się z trenerem… – Panie Wojtku, przepraszam, że przerywam. Ale co to ma wspólnego z Molokim? Albo z Grabexem? – Nic. Szukam analogii, wie pan.

– Darujmy sobie szukanie analogii, dobrze? – No dobrze. – Jak było w Grabexie? – Normalnie. Bez przegięć. Kłótnie w drużynie to sól tego sportu. – Bójki? – Czasem ktoś komuś przyłożył. Ale w ramach przyzwoitości. – Co to znaczy: w ramach przyzwoitości? – Kiedyś, proszę pana, gdy byłem na testach w drugoligowym Saint-Étienne, dokąd przywiozłem fantastycznych chłopaków z RPA, to wywiązała się taka awantura, że bramkarz rozkwasił swojemu obrońcy nos. Normalnie mu go złamał! A kiedy trener z asystentem próbowali ich rozdzielić, zrobił się taki kocioł, że wszyscy zaczęli się naparzać. Dopiero… – Rozumiem, że takiej sytuacji w Grabexie nie było – przerwał mu Wiktor. – No takiej to nie. W ogóle nie widziałem, żeby ktoś się pobił czy coś. – To skąd pan wie, że ktoś komuś przywalił? – A… z plotek. Różne rzeczy się słyszy. – Co pan słyszał? – Takie tam plotki. – Niech się pan nie zachowuje jak panienka na wydaniu – rzucił Wiktor. – Podobno w przerwie drugiego meczu barażowego Kris znokautował Molokiego. Tyle wiem. – Od Molokiego? – Nie. Nie pamiętam, kto te plotki rozpuszczał. Ktoś. – Kaliński wzruszył ramionami. – Wie pan, jak to jest z plotkami. – Nie ma pan żadnych podejrzeń, kto mógł chcieć uciszyć

Molokiego? Może właśnie Kris? – Kris? Nie. To byłoby bez sensu. Już prędzej Nawal. Jest chyba zwykłym rasistą. – Nawal? – Wiktor udał zdziwienie. – Z początku był bardzo źle nastawiony do Molokiego. Jakby nie zauważał, że chłopak zapieprza na treningach za dwóch, że sobie żyły wypruwa, byle tylko zostać w Grabexie. Ale to nic. Najgorsze było to, że nie dostrzegł, że w pewnym momencie Moloki stał się dużo lepszy od kilku chłopaków. Tamci grali, a on nawet dziesięciu minut w meczu nie dostawał. – I co pan wtedy zrobił? Dogadał się z Wieczorkiem? – Co pan? Jakie dogadał? Po prostu porozmawiałem z nim raz czy dwa. Witek widział, co się dzieje, lubił Molokiego i wierzył w tego chłopaka. Tu nie trzeba było się dogadywać. Co to za spiskowe teorie? – Ale Wieczorek zaczął się wstawiać za Molokim? – Tak. Bo w jego koncepcji, która, mówiąc na marginesie, była lepsza od założeń Nawala, szybcy skrzydłowi mieli nadawać ton grze. Mieli być motorem tej drużyny. Stary Kris już sobie nie radził. Latka lecą, niestety… – Nawal się w końcu ugiął? – Tak. Jakoś udało im się porozumieć. To znaczy Wieczorkowi z Nawalem. Wszystkim wyszło to na dobre. – Oprócz Molokiego. – Łączy pan tę sprawę z morderstwem? Jego rolę w drużynie i te drobne nieporozumienia? – A nie powinienem? – Ja tam nie wiem. Może szklaneczkę whisky? – Nie, dzięki. – A ja się chyba napiję – oznajmił Kaliński i zaczął powoli wstawać z fotela.

– Gdzie pan był tej nocy, kiedy zamordowano Molokiego. – W domu, a co? – Menedżer opadł z powrotem na fotel. – A nic. Ma pan na to świadków? – Tak… to znaczy nie. – No to jak w końcu? Policji zeznał pan, że jest świadek. – Zna pan moje zeznania? Wolski kiwnął potakująco głową. – To po co pan pyta, skoro pan wie? – Chciałem to usłyszeć od pana, patrząc panu w oczy. – Rozwodzę się! – burknął Kaliński. – Mogę sobie zapraszać, kogo zechcę. – Z mojej strony to tyle – dodał Wiktor i wstał. – Jeśli policja pozytywnie zweryfikuje pana alibi, będę o tym wiedział. Ale jeżeli się okaże, że zapłacił pan tej pani, by potwierdziła, że spędziła z panem upojną noc, to będę pierwszym, który do pana zapuka. I nie zjawię się sam. – A daj pan spokój. Co to za bzdurne oskarżenia i straszenie mnie! Nie mam nic wspólnego z zabójstwem Molokiego. Czy menedżer zabiłby swojego zawodnika? Skąd w ogóle taki pomysł? Kaliński nie był zdenerwowany. Mówił obrażonym tonem i nadymał policzki jak żaba. – Różne historie się zdarzają – skwitował jego słowa Wolski. – O! A mnie się na przykład przydarzyło coś takiego, że gdy przez miesiąc siedziałem w Botswanie, to na własne oczy widziałem, jak trener drużyny juniorów przyszedł na trening z obandażowaną głową. Jego żona dowiedziała się… Wiktor zamknął za sobą drzwi, zostawiając Kalińskiego z jego historiami, dzidami i maskami. 4 Wiktor czekał na Łysego w La Isla Bonita. Sączył wodę

z cytryną i kontemplował wszystkie wystawy sklepowe w zasięgu wzroku. Kapitan Grabexu zjawił się piętnaście minut po treningu. Ubrany w błękitne obcisłe dżinsy i szarą luźną koszulkę z krótkimi rękawami. Na nogach białe najki, na nosie przeciwsłoneczne raybany, model Aviator. Wolskiemu od razu przypomniał się Sylvester Stallone z Kobry czy Tom Cruise z Top Gun. – To będzie taka nasza tradycja? Spotkania przed treningiem i po treningu – zażartował Łysy na przywitanie i wyszczerzył równe białe zęby w pogodnym uśmiechu. – Niewykluczone – odparł Wiktor. – Dopóki nie znajdę mordercy Molokiego. Łysy przestał się uśmiechać. Jego twarz przeszył grymas zwątpienia czy niepewności, co nie uszło uwadze eksgliny. – Czy ktoś ci groził? – zapytał Wolski wprost. – Ale dlaczego? – Szczych odpowiedział pytaniem na pytanie. – Nie wiem dlaczego. Grozili ci? – Kto? – Łysy znowu grał niedostępnego. – Mam znaleźć zabójcę Molokiego, czy dalej będziesz rżnął głupa? – zapytał ostro Wiktor, piorunując go wzrokiem. W twoim przypadku nie jest to trudne, co? – chciał dodać, ale w porę ugryzł się w język. – Nikt mi nigdy nie groził. – Czy Moloki mógł mieć jakieś kłopoty? Z hazardem? Z narkotykami? – Jesteśmy drużyną, ale nikt nikomu w życie prywatne nie zagląda. Nie spotykamy się co niedzielę na rodzinnych obiadkach i nie dzielimy się przeżyciami. Owszem, są czasem wspólne imprezy. Przy wódce język się rozwiązuje… ale przy mnie nikomu na tyle się nie rozwiązał, żebym słyszał o narkotykach czy większych problemach z hazardem albo długami. Jest kilku chłopaków, którzy lubią grać, wiem, że często bywają

w warszawskich kasynach. Sam do nich dołączam, gdy mi się nudzi. Ale nie wiem, czy mają przez to jakieś problemy. Jeśli są komuś coś winni, to nie moja sprawa. – Kto to? – Na przykład Tomek Goduń czy Paweł Deptuła. Oni dwaj grają najwięcej. – A Moloki? – Moloki nie należał do tego grona. Chociaż czasem się hazardował. Jak każdy. Zaliczyliśmy parę wspólnych wypadów. Ale jego zdecydowanie zaliczyłbym do tych przyzwoitych, dobrze prowadzących się i dbających o dietę. – Łysy się uśmiechnął. – A kiedy już bywał w kasynach, to dużo przegrywał? – Z tego co widziałem, to nie. Na naszych wspólnych wypadach grał ostrożnie, za małe pieniądze. No, ale nie byłem na co dzień jego przyzwoitką. Prowadził własne życie. – Imprezowiczów też macie w drużynie? – Pewnie, jak w każdej. Chociaż akurat u nas to mniejszość. – A ty? W której grupie jesteś? – Tak pomiędzy. Lubię się czasem zabawić, ale bez przegięć. Dyskoteka, pięć, sześć piwek i lulu. – Dziewczyny? – Gdy mi się nudzi, to wolę iść na siłownię niż na dupy. Tak już mam. – Ostrożność? – Złe doświadczenia. Uważam teraz na to, co robię. Kiedy grałem w Lublinie, jedna cwaniara próbowała mnie wrobić w dziecko. Nie udało jej się. Ojcem był kolega z drużyny. Jakoś nie poprosił mnie na chrzestnego. – A inni? – Mnie to nie interesuje. Każdy pilnuje swojej dupy.

– A Moloki? Jak u niego było z dziewczynami? – Chyba należał do tych, co się mocno zakochują. A potem rozczarowanie i następna miłość. – Kapitan Grabexu uśmiechnął się i popatrzył uważnie na Wiktora. – Gadałeś z nią już? – zapytał. – Taa – odparł Wolski. – I co? Zdziwiłeś się, że mógł być z kimś takim? Że mógł zakochać się w takiej… kopniętej mitomance? – W końcu to jego sprawa. – Że za głupia? Chłopak miał dziewiętnaście lat, gdy przyjechał do Polski. Co on w życiu widział? To tutaj zaczął dojrzewać. W sensie emocjonalnym. Nie oceniam go. Choć dziwnie wybierał, jeśli chodzi o… – Łysy nie dokończył, tylko machnął ręką. – Wiesz, że on tam nawet telefonu nie miał w tej Afryce? Nie że komórkowego! On tam w ogóle nie miał telefonu. Uwierzysz? – A kiedy zaczął więcej znaczyć w drużynie, woda sodowa nie uderzyła mu do głowy? Łysy zastanawiał się przez chwilę. – Czy ja wiem? Teraz myślę, że… może faktycznie czasem mu odbijało. Ale nie jakoś strasznie. Gdy kupił ten używany kabriolet, taką małą czerwoną mazdę, to bez przerwy robił sobie w niej zdjęcia i rozsyłał, komu się dało. Jestem pewien, że pół Botswany je widziało. – Łysy zaśmiał się hałaśliwie. – Fajny z niego był chłopak. Kabriolet? Ciekawe, gdzie on teraz jest, przeszło Wiktorowi przez myśl. – Co to za model, ta mazda? – zapytał. – Dwuletnia MX-pięć. Czerwona. Ładne cacko. – Z tego co mówisz, Moloki nie był raczej facetem, który lubił robić sobie wrogów. – Nie. Wzbudzał sympatię. Zawsze uśmiechnięty, pogodny. Ale pracowity jak wół. Nie odpuszczał. I tym nas kupił.

Wiktor wypił swoją wodę. – Zagrał naprawdę dobry sezon – dodał kapitan Grabexu. – Grał dla drużyny, walczył, szarpał. Ileż on bramek wypracował! To byłoby idiotyczne, gdyby ktoś go… za tego jednego karnego… – urwał. Spojrzeli sobie w oczy. – A ty jak myślisz? Jaki był motyw? – zapytał Szczych. – Znowu zaczynasz mnie wypytywać. – Bo chcę wiedzieć. – Każdy chce. A przede wszystkim ja! Co było między nim a Krisem? – Mówiłem ci już, że nic. – Ale druga połowa sezonu nie była taka dobra jak pierwsza. Przestali się dogadywać? – Kris lubi rządzić na boisku. Grał w swoim stylu, zwalniał grę, czekał, lubił podryblować. To doświadczony napastnik i bez niego na pewno nie zaszlibyśmy tak daleko przez ostatnie trzy sezony. Śmiałem się z niego czasem, że to taki nasz Del Piero z Zielonki. Chociaż on wolał, jak się go porównywało do Roberto Baggio. Miał jego plakat nad łóżkiem w dzieciństwie. – Łysy uśmiechnął się półgębkiem. – Ze średniej drużyny ze środka tabeli staliśmy się jednym z głównych kandydatów do awansu – kontynuował. – Ale ostatnie pół roku mu nie wyszło. Zaczęły go łapać kontuzje. Grał w kratkę. Nie powiem, starał się dać drużynie, co mógł. Tylko wiesz, niewiele już mógł. A skrzydłowi, czyli Moloki z lewej i Goduń z prawej, grali świetnie. Młodość, szybkość, czasem ułańska fantazja. Kris chciał ustawiać grę po swojemu, a oni po swojemu. Upraszczając sprawę, można powiedzieć, że oni chcieli grać szybko skrzydłami, a on nieco wolniej środkiem. – Jasne. – No i rozumiesz, zaczęły się kłótnie.

– Po której byłeś stronie? – Jeżeli nie chcesz rozbić drużyny, zawsze musisz wziąć stronę lidera. Nawet gdy czujesz, że nie ma racji. Jednak główny problem polegał na tym, że to trenerzy nie potrafili albo nie chcieli tego ogarnąć. Nie znam się na polityce, ale z mojego punktu widzenia wyglądało to tak, że Nawal trzymał stronę Krisa, a Wieczorek chciał, żebyśmy grali tak, jakby Krisa nie było. Zrobił się burdel i wiesz… – Moloki irytował Nawala? Iskrzyło między nimi? – Tak. Raz staremu puściły nerwy i trzasnął Molokiego w twarz. – Przy wszystkich? Kto jeszcze to widział? – Po treningu. Zostało nas na boisku kilku. Ze czterech… – Wieczorek był? – Nie. Wieczorek tego nie widział. Poszedł już do szatni. – Za co dostał? – Nie wiem. Stali z pięćdziesiąt metrów dalej. My bawiliśmy się jeszcze z piłką, oni gadali. Patrzę na nich, a ten trach! W ryja go. Lew też to widział. Ale nie gadaliśmy o tym. Poza nami chyba nikt tego nie zauważył. – Trener nie potrafił się dogadać z zawodnikami i dlatego przestaliście wygrywać? – Można tak powiedzieć. Opisałem ci całą sytuację w uproszczeniu. Oczywiście Kris będzie trzymał się pewnie jakiejś swojej wersji. Ale dziś nie ma to znaczenia. Trenerzy zostali, Krisa nie ma. Nawal po tym sezonie odchodzi, a jego miejsce ma zająć Wieczorek. To już ustalone z zarządem klubu. Więc praktycznie stary nic już nie ma do gadania. – Czy uważasz, że Nawal lub Wieczorek mogli z jakiegoś powodu chcieć uciszyć Molokiego? – Wieczorek na pewno nie. A Nawal? Po co? – A menedżer Molokiego miał coś do powiedzenia w kwestii

składu, taktyki? – Kaliński? Że niby co? Że zawarł układ z którymś z trenerów i dlatego Moloki grał? Grał, bo był dobry i tyle. Nie dorabiałbym do tego ideologii. Runda wiosenna była słabsza głównie dlatego, że Nawal miał jeszcze za dużo do gadania, a Wieczorek za mało. Gdyby Kris był w pełni formy, to okej, wszystko funkcjonowałoby do końca sezonu. Ale kiedy Kris był kontuzjowany, stary jakoś nie potrafił tego burdelu ogarnąć. Wieczorka nie słuchał, a Moloki i Goduń grali pod siebie. Nawal pod nieobecność Krisa na siłę forsował starą taktykę. Tyle że zmiennik Krisa, Patryk Szuwarga, nie nadawał się do takiej gry. Więc widzisz… – Łysy się zawahał. – Ale jakoś nie wygląda mi na to, by przyczyn morderstwa warto było szukać w sprawach drużyny. A ty jak to oceniasz? – Za dużo chciałbyś wiedzieć. – Mówię ci tu wszystko jak na spowiedzi, a ty nic. To nie w porządku. – Ja prowadzę śledztwo, a ty jesteś częścią tej sprawy. Dopóki nie znajdę mordercy, wszyscy są podejrzani. – Daj spokój. Chyba nie myślisz, że mógłbym go zamordować. – A Kris? Czy on mógłby zamordować Molokiego? – Nie wiem. To ty prowadzisz śledztwo. Wiktor pokręcił głową. – Myślisz, że to ktoś z klubu? – drążył Łysy. – Przestań się dopytywać, bo naprawdę zacznę cię podejrzewać, do cholery. – Czyli jednak mnie nie podejrzewałeś. – Łysy się uśmiechnął. – Bardzo dobrze. – A idź ty… – Wiktor z uśmiechem machnął ręką. Przez chwilę obaj milczeli. Wolski w zamyśleniu bębnił palcami w pustą szklankę. – Nie mam jeszcze żadnych konkretnych tropów – powiedział

w końcu. – Nie podejrzewam pana Wiesia i prezesa. Może jesteś niewinny, ale grono podejrzanych jest jeszcze na tyle szerokie, że wolę być ostrożny. – Popatrzył uważnie na piłkarza. – Tyle mogę ci zdradzić. – Aha. A… – Łysy się zawahał – jeśli można wiedzieć: dlaczego nie wyłączyłeś mnie z grona podejrzanych? Mam alibi. – Zgadza się. Potwierdziłem, że tamtą noc spędziłeś w Warszawie w kasynie. Bawiliście się do białego rana z Goduniem i Deptułą. Dużo wypiliście. Dla policji wszyscy trzej dajecie sobie alibi. Dla mnie to za mało. – Chyba przesadzasz. – Nie takie alibi widziałem – rzucił Wiktor i wstał. Pożegnali się, Wolski zrobił kilka kroków w kierunku wyjścia. Nagle przystanął. Zawahał się. – Piotrek! – krzyknął za odchodzącym zawodnikiem. Piłkarz odwrócił się. Wiktor podszedł do niego. – Moloki miał na klatce piersiowej tatuaż, czarną panterę. Nie wiesz, gdzie go robił? Domyślam się, że w Polsce. Łysy był wyraźnie zmieszany. – No tak… w studiu Golden Shot w Warszawie. – Ty też robiłeś tam któryś ze swoich? – No… tak. – Dzięki. Cześć. Wiktor wsiadł do brooklandsa i wybrał numer Leny. – Nigdzie w aktach sprawy nie znalazłem wzmianki o samochodzie Molokiego. Kojarzysz coś? – Nie… A co z nim? Z samochodem znaczy. – Łysy wspomniał, że Moloki kupił dwuletnią czerwoną mazdę MX-pięć. Nigdzie tego samochodu nie ma. Pod blokiem nie było, w aktach ani słowa… Wygląda na to, że nikt tego nie sprawdził. To

trochę dziwne. Albo Marek odwalił fuszerkę, albo nie znaleźli wozu, więc nie było się czym chwalić. – A szukali? – Nie wiem. – Zapytaj Marka – zaproponowała Lena. – Lepiej nie. – Wolski się skrzywił. – Jeżeli odwalił fuszerkę, to tylko na tym skorzystam. Nie chcę podrzucać mu nowych tropów. Wiesz przecież… – Fajny z ciebie kumpel. – No co? – W końcu to on jest tu policjantem, nie? Ty spełniasz kaprys bogatego bufona, a on… służy… – Lena zawahała się. – Dalej, powiedz to – ponaglił ją Wiktor. – Nie wiem, co tam sobie przysięgacie. – Służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia – wyrecytował bez zająknięcia. – No… – Lena odchrząknęła znacząco i wróciła do głównego wątku: – Dobra, co z tym samochodem? – Jeżeli nie było go pod domem Molokiego, pod klubem… – głośno myślał – to gdzie może być? Z dziewczyną się rozstał, więc pod jej blokiem też bym nie szukał. Może go skradziono? – Może. Ale jest druga opcja. Jeżeli facet nie ma na oku ukochanego auteczka, miłości swojego życia, to gdzie ono może się znajdować? W warsztacie, nie? – Albo jedno i drugie… – To znaczy? Wiktor słyszał, jak dziewczyna przełyka coś i popija. – Czekaj, mam pewien pomysł! – rzucił. – Muszę gdzieś

zadzwonić! Na razie. Najpierw wysłał SMS-a do prezesa Grabexu. Proszę o numery rejestracyjne samochodu Molokiego. A następnie zatelefonował do przyjaciela. – Eryk, cześć kochany, masz minutkę – zapytał słodkim głosem. – Dla ciebie zawsze – odpowiedział z nie mniejszą warstwą lukru Eryk. – Zrobisz coś dla mnie? – Znowu? Nie za dużo sobie wyobrażasz? Może masz zgrabny tyłek, ale bez przesady! – ofuknął go Zaleski. – A kto cię wyswatał z Konradem? – Bezczelność! Wyswatał – rzucił Eryk z nutą drwiny w głosie. Z dosyć wyraźną nutą. – Krótka pamięć… – O co chodzi? – zapytał obrażonym tonem Eryk. – Mów, pókim dobry. – Po pierwsze, czy twój Konrad nie mógłby się dyskretnie dowiedzieć, czy ktoś z mojego wydziału szukał czerwonej mazdy MX-pięć, numer rejestracyjny wyślę ci SMS-em. A jeżeli nie szukał, to po drugie, czy mógłby to dla mnie zrobić i poszukać go? Tego auta? Wiktor powiedział to tak szybko, jakby występował w teleturnieju Sto słów na sekundę, w którym główną nagrodą jest kolacja z profesorem Miodkiem. W telefonie rozległo się wymowne chrząknięcie. – Robię to tylko przez wzgląd na naszą wieloletnią przyjaźń – oświadczył Eryk i natychmiast się rozłączył, nie dając Wiktorowi szansy na dodanie czegokolwiek. Wolski wybrał ponownie numer Leny. – Mam nadzieję, że czegoś się dowiem o tym aucie. Już

zadziałałem. – Świetnie. I co dalej? Bo mam przed sobą talerz pysznego spaghetti i nie chciałabym jeść tego na zimno. – Wiesz, Lena… – Wiktor jakby nie słyszał jej narzekań. – Zastanawiają mnie jeszcze te tatuaże. – Chcesz się wydziarać? Brawo! Kryzys wieku średniego – zadrwiła. – Pójdziesz w klimaty natchnionego poety? Wiesz: kwiaty, motyle, fragment jakiegoś wiersza… czy raczej macho w akcji? Tygrys, lew, pantera? – Właśnie! A może zabójca nie celował w serce, tylko w tę panterę? – Co? – Nóż trafił Molokiego prosto w tatuaż pantery, który miał na piersi. Pamiętasz zdjęcia? – Tak, pamiętam… niestety. Dzięki, że wspominasz o tym przy jedzeniu. – Łysy powiedział mi, gdzie robili tatuaże. Przejadę się do tego studia. – Robili? Obaj? – Tak. Moloki i Łysy. W tym samym studiu. – No, ale nie ma w tym chyba nic dziwnego? – Wręcz przeciwnie. To może być jakiś trop. Muszę tam z kimś pogadać. – Lubisz robotę operacyjną, co? Ty nie mógłbyś żyć bez policji. Przesłuchania, ciemne typki, podejrzane miejsca. Czujesz się wtedy stuprocentowym facetem, co? Brudny Harry? Nie, czekaj: Bruce Willis. Szklana pułapka osiemdziesiąt osiem. Sam przeciw światu, a na jego drodze… – A o co ci tym razem chodzi? – przerwał jej. – Miliony ludzi nosi tatuaże. Dlaczego to drążysz? Po cholerę ci wyprawa do studia tatuażu? Realizujesz dziecięce marzenia? Nie

szkoda ci czasu? – Każdy trop… – Wiktor machnął ręką. – A co ci tam będę tłumaczył, ty wiesz swoje, nie? – Każdy trop gdzieś prowadzi. – Lena próbowała naśladować jego ton. – Nawet jeżeli na końcu tej drogi będzie ściana, to może któraś z bocznych uliczek… i tak dalej, i tak dalej. – Tak! Właśnie tak. Kpisz z moich teorii. Informuję cię, że się obraziłem. – Świetnie! Przynajmniej dokończę spaghetti. Tylko bądź uprzejmy i poinformuj mnie potem, jak się odobrazisz. Bo to chyba jakaś gra, nie? Wolski szybko znalazł w internecie adres studia Golden Shot. Odpalił brooklandsa i pognał w kierunku Warszawy. 5 No cóż, pomyślał Wiktor, rozglądając się wokół siebie, klimaty jak na filmach. Familijnych, dodał po chwili. Dr Dolittle? – Teraz mam przerwę na lunch, więc bądź tak dobry i wpadnij za pół godzinki – przywitał go wysoki żylasty mężczyzna. Recepcjonista wyglądający na rzeźnika? Niewielkie pomieszczenie przypominało raczej ekskluzywny gabinet weterynarza niż studio tatuażu. Trzy modne krzesła, przeszklona lada recepcyjna, w rogu żywa palma, białe drzwi do gabinetu pana doktora Dolittle. Na czystych ścianach dziesiątki grafik w ramkach. Wszystkie gustownie podświetlone. Głównie zwierzęta. Psy, koty, wilki, węże, konie, lwy, tygrysy, małpy. Małpy? Ale były też inne dzieła. Wiktorowi wpadły w oko ufoludki z wielkimi głowami, labirynty i klocki Lego. Żadnych roznegliżowanych kobiet, statków, przebitych serc? Kurna, co jest! Nie, no ja nie gram w kinie familijnym, jęknął w myślach. Nie tak to miało wyglądać. – Tato! – rozległ się okrzyk z wnętrza gabinetu.

Drzwi uchyliły się i stanął w nich wysoki trzydziestolatek w białym fartuchu z fantazyjną fryzurą na głowie. Z jednej strony włosy przystrzyżone do skóry, z drugiej długie. Kolczyk w nosie nie pozostawiał wątpliwości. Wykapany doktor Dolittle. – Bardzo pana przepraszam. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Tata czasami tak ma. Inne pokolenie. – No co? – burknął tatuś zza kontuaru. Rola recepcjonisty nie była rolą jego życia. Doktor mrugnął do Wiktora. – Od nas żaden klient nie wyjdzie niezadowolony. Wie pan, rodzinna firma. Tatuujemy od pokoleń. – Nie spodziewałem się… – wyrzucił z siebie zaskoczony eksglina. – Spodziewał się pan mrocznej meliny, smrodu i półnagiego grubasa. Nic z tych rzeczy. U nas tatuują się gwiazdy, celebryci, osoby lubiące zachować anonimowość, artyści. – Sportowcy. – O tak! To moja ulubiona grupa. – Dlaczego? – Nie mają zahamowań i bardzo często lubią kicz. – Dlatego ich pan lubi? – Tak. Dla mnie kicz to naturalność. Tatuaż to kicz podniesiony do rangi sztuki. Czasem lubię zejść do korzeni. Arnold Kański. Doktorek wyciągnął rękę do Wiktora. – Wiktor Wolski. – Zapraszam. Kański wskazał gabinet. – Kawy, herbaty? – Na razie dziękuję. Gabinet wyglądał nowocześnie i elegancko. Był trzy razy

większy od poczekalni. Na ścianach certyfikaty, zdjęcia, dyplomy. World Champion? Pokój był podzielony na dwie strefy. Część „medyczną” odgrodzono kotarą. Usiedli w drugiej, na fotelach przy szklanym stoliku. Kański trzymał w ręce tablet. – Czy wybrał już pan? – Co? – No… tatuaż. – Aha, o to pan pyta. Nie. Nie wybrałem. Właściwie w ogóle mnie to nie interesuje. Prowadzę śledztwo w sprawie zamordowania Molokiego Mooketsiego. Doktor Dolittle zmienił się na twarzy. Otworzył szerzej oczy i wpatrywał się w Wiktora jak w zjawę. – Straszne – szepnął. – Bardzo mi przykro. – Pamięta go pan? – No pewnie. Nie mam zbyt wielu czarnoskórych klientów. Raz na jakiś czas pojawia się koszykarz czy piłkarz. Albo muzyk. Ale rzadko. Pamiętam każdego z nich. – Kto mu pana polecił? – Jakiś kolega z drużyny. – A konkretnie. – Tatuowałem kilku z Grabexu. Ale też z innych klubów. Nie przywiązuję wagi do tego, kto mnie poleca. Nie ma za to zniżek. – Dlaczego wytatuował sobie panterę? – Nie wiem. Jakiś afrykański znak. Nie za bardzo chciał o tym mówić. – A co mają inni zawodnicy Grabexu? To znaczy, co im pan tatuował? – Właściwie to jest tajemnica… – Lekarska? – Etyka zawodowa, rozumie pan.

Wiktor popatrzył na niego z litością. – Celebryci, artyści, gwiazdy, mówi pan… Kański milczał. – Chce pan to wszystko stracić w jeden dzień? Wystarczy jedna plotka, że ktoś się u pana zaraził HIV. Problemem nie będzie to, że odwrócą się od pana klienci. Prawnicy Grabka… tak tego Grabka, właściciela Grabexu i Grabex Fashion Group, puszczą pana i tatusia w skarpetkach. I to w dodatku pożyczonych. – Wiktor wstał. – Bawisz się pan w to? W porządku. Nie mam wyboru. – Spokojnie, po co te nerwy. Proszę usiąść. Po co tak straszyć? Nie powiedziałem, że nie podam panu tej informacji, tylko, że obowiązuje mnie etyka zawodowa. Koniec, kropka. Ale oczywiście chcę pomóc i zrobię to dla dobra śledztwa. Moment. – Brawo! Tatuażysta wyjął z szafki macbooka, włączył i zaczął przeglądać pliki. – Moloki Mooketsi tatuował się dwa razy. Pierwszy raz szesnaście miesięcy temu. Czarna pantera na lewej piersi, na wysokości serca. Drugi raz miesiąc temu, wąż na lewej łydce. Piotr Szczych cztery razy. Chce pan zobaczyć zdjęcia? – Owszem. Wiktor przesunął fotel tak, żeby widzieć ekran laptopa. – Łacińskie sentencje… tygrys… – Inni? – Tomasz Goduń. Trzy lata temu lew na przedramieniu, rok temu skorpion na łydce. Paweł Deptuła… zaraz… ryś na plecach i dwa miesiące temu jaszczurka. Wiktor przeglądał daty, zdjęcia, nazwiska. Szczych, Deptuła, Moloki, Goduń. Nie widzę tu żadnego klucza, to bez sensu, pomyślał. – Przychodzili sami czy z dziewczynami albo w towarzystwie

kumpli? – Sami. Zawsze sami. – I mieli już wybrane wzory? – Przeważnie wiedzieli, że ma to być na przykład lew, ale jaki, ustalaliśmy razem. Mam tysiące wzorów, zdjęć, przykładów. – A Moloki? – Nie pamiętam, ale mam to zapisane. O! Wzór pantery przyniósł swój, a węża wybrał u mnie. – Może pan pokazać, co to za sentencja łacińska? Ta, którą wytatuował pan Łysemu, to znaczy Szczychowi. – Proszę: anguis in herba. Ale pan wybaczy, nie wiem… – Wąż w trawie. – O! – Oznacza, że gdzieś czai się ukryte niebezpieczeństwo. Ale po co tatuować sobie coś takiego? To tak, jakby stale chciał sobie przypominać o tym, że coś lub ktoś czai się na niego. – Wiktor się zamyślił. – Nie pytam o takie rzeczy. Co klient wymyśli, to ma. Dyskrecja najważniejsza. – Kański się uśmiechnął. – Co prawda, gdy moja dziewczyna chciała, żebym jej na dole pleców wytatuował gotykiem Aus den Augen, aus dem Sinn, to się pokłóciliśmy. Bo kiedy sprawdziłem w necie, że to znaczy „co z oczu, to z serca”, to się trochę, wie pan, uniosłem. Choć do zazdrosnych nie należę. Ale to była wyjątkowa sytuacja. Wolski nie słuchał tatuażysty, zastanawiał się właśnie, dlaczego w kasynie nie było wtedy Molokiego. 6 Wiktor zjadł późny obiad i delektował się cappuccino w Aïoli, kiedy jego komórka zagrała While My Guitar Gently Weeps. – Cześć, Marek.

– Dzwonię, bo jest akcja – odezwał się półgłosem Marek. – Jedziemy na działkę Nawala. Ktoś tam coś palił, straszny smród, sąsiedzi wezwali policję. Na miejscu okazało się, że w ognisku coś było. – Co? Pieczone ziemniaczki? – Raczej kiełbaska. – Biała? – Dobra, bez jaj… o sorry, nie to chciałem powiedzieć, znaczy coś jak ręka. Ludzka ręka. Więc wiesz… Wiktor poczuł uścisk w żołądku. Już wiedział, że pyszny french burger, którego pochłonął kwadrans temu, nie zdąży zawiązać się w sadełko. – Zdejmujecie Nawala? – zapytał spokojnym głosem. – Najpierw muszę pojechać obejrzeć to ognisko. Jeżeli faktycznie będzie tam ludzka ręka i… no wiesz… interes tego Murzyna, to go zdejmujemy. – Gdzie ta działka? – W okolicy Nieporętu. – Dzięki za info. – Przyjedziesz? – Nie, pogadamy wieczorem. U Agi o dziewiątej? – Pasuje. – Aha, wyślij SMS-a, co znalazłeś. – Okej. To do zobaczenia. – Tak. Cześć. Nawal, pomyślał Wiktor. Kliknął i połączył się z Grabkiem. – Co tam? – Zdejmujcie Nawala, ale już. Zaraz będzie u niego policja. Grabek się rozłączył. Wiktor dopił spokojnie cappuccino

i zjadł deser. Po czym wysłał do milionera SMS-a: Widzimy się tam, gdzie mówiłem. Następnie wstukał kolejną wiadomość o treści: Świeża dostawa za pół godziny i wysłał pod numer, który wpisał z pamięci. Spojrzał na zegarek. Szesnasta dwanaście. Zapłacił gotówką i wyszedł. Do samochodu miał kilka kroków. Dzięki zamknięciu kawałka Świętokrzyskiej można było parkować na chodniku przed oknami restauracji. Najpierw podjechał do sklepu wędliniarskiego, a potem skierował się na Nadarzyn. Dotarł tam w czterdzieści sześć minut. Jakieś siedemset metrów od głównej drogi, w lesie, stał obskurny motel z paskudną restauracją. Zaparkował na jego tyłach. Stały tam już trzy czarne landrovery. Z drogi nie było widać samochodów, co pozwalało na zachowanie maksimum dyskrecji. Ten niepozorny dwupiętrowy budynek już dawno nadawał się do wyburzenia i tylko jakiś cud sprawiał, że jak dotąd nie zawalił się gościom na głowy. Ale gości zjawiało się tu niewielu i zazwyczaj należeli do grona stałych bywalców. Tirówki, robotnicy z okolicznych budów, drobne pijaczki, biedni emeryci z kilku pobliskich wiosek. Wiktor sięgnął na tylne siedzenie po dużą sportową torbę, a potem wysiadł z brooklandsa. Wziął z recepcji klucz do pokoju numer siedemdziesiąt siedem i wszedł na górę. – Dzień dobry, trenerze – przywitał się uprzejmie z Nawalem, podając mu rękę. Rozejrzał się po pokoju, który odzwierciedlał stan całego budynku, od dobrych dwudziestu lat chylącego się ku upadkowi. – Przyznam, że nie spodziewałem się aż takiego kamuflażu – powiedział Grabek. – Ma pan do czynienia z zawodowcem – odparł Wolski. – Nigdy w to nie wątpiłem. Chociaż muszę przyznać, że czasami pana profesjonalizm budzie we mnie niepokój. – Na szczęście jesteśmy po tej samej stronie barykady.

Roześmiali się głośno. – Tutaj możemy czuć się całkowicie bezpieczni. Pozwoli pan, prezesie? – zapytał kurtuazyjnie Wolski, wskazując ruchem głowy na Nawala. Trener siedział skulony na fotelu z lat siedemdziesiątych. Śmierdzącym szczynami, pełnym roztoczy, włosów łonowych i kawałków poobgryzanych paznokci. Wiktor aż skrzywił się na samą myśl, przez co ten mebel musiał przechodzić. Za nim stał przystojny, krótko ostrzyżony brunet, przypominający nieco Evandera Holyfielda z czasów, kiedy ten miał jeszcze całe ucho. W rogu pokoju, jakieś dwa kroki od Grabka stał wysoki żylasty blondyn w okularach przeciwsłonecznych Oakley i bacznie obserwował każdy, nawet najmniejszy ruch Nawala. Gdyby trener próbował wstać i zrobić krok w kierunku Grabka, żylasty podziurawiłby go jak sito. Co do tego Wiktor nie miał wątpliwości. W łazience pewnie czeka trzeci, pomyślał. Zabrzęczała komórka Wiktora. SMS. Bingo. Słone paluszki i jaja na twardo. Wiktor podał telefon Grabkowi. Ten przeczytał wiadomość i spojrzał pytająco na Wolskiego. – Trenerze, zapytam wprost. Kiedy ostatnio był pan na swojej działce? Tej koło Nieporętu. – No… dzisiaj rano. – Przynajmniej mówi pan prawdę, dobrze zaczynamy – rzucił Wolski, patrząc na Grabka. – I co pan tam robił? – Latem często sypiam na działce. Postawiłem tam mały domek z drewna. Mam taki rytuał… kiedy gramy u siebie, to zawsze noc przed meczem spędzam na działce. Jeśli tylko pogoda pozwala. Dziś o dwudziestej mamy sparing z Polonią. – O której pan stamtąd wyjechał? – O siódmej rano. – Rozpalał pan dziś ognisko? Wiktor zastanawiał się, czym Nawal jest bardziej zszokowany.

Faktem, że nagle zwinęli go ludzie Grabka, czy tym, że znajduje się w obskurnym pomieszczeniu, gdzie karaluchy łażą po ścianach bez oporów, a pająki urządzają sobie grilla, gdzie okiem sięgnąć. – Ognisko? Nie. Po co miałbym z rana palić ogień? – odpowiedział pewnie, ale głos zaczynał mu drżeć. – Jakieś rytuały voodoo? – prowokował Wiktor. – Co pan? Co panowie w ogóle? – A odnawiał pan ten domek ostatnio? Malował może? – Tak. Malowałem ściany. No, ale o co chodzi? Dowiem się wreszcie? – Na pana działce właśnie jest policja. W ognisku, które pan rozpalił, znaleziono części ciała – Wiktor zawiesił głos – odcięte zamordowanemu Molokiemu. – Co?! Wszyscy obecni w pokoju zamarli na chwilę. Nawet żylastego zatkało. Evander wykrzywił usta w grymasie obrzydzenia. Grabek zrobił dwa kroki i stanął nad Nawalem. – Coś ty zrobił, skurwysynu jeden – syknął i spojrzał wymownie na Holyfielda. Ten wymierzył Nawalowi mocny cios w plecy. – Ooo… – jęknął trener, przewracając się na podłogę. – Ty sadysto jeden! – Grabek kiwnął głową i Holyfield kopnął leżącego w brzuch. Mężczyzna zwinął się w kłębek. – Panowie, spokojnie. Czy mogę poprowadzić tę rozmowę po swojemu? Przynajmniej przez najbliższe dziesięć minut? – zapytał Wolski. – Jasne – powiedział milioner i podszedł do okna. Próbował coś dojrzeć, ale ostatni raz myto je w dziewięćdziesiątym szóstym, więc próba była skazana na niepowodzenie. Wiktor spojrzał na niego, szczęki Grabka pracowały, jakby zgryzał argentyńską żylastą wołowinę. Wolski pomógł Nawalowi podnieść

się i usiąść na fotelu. – Błagam was, panowie. Jestem trenerem… trenerem jestem… co wy… Wiktor przyciągnął sobie drugi fotel i – z niemałym obrzydzeniem – usiadł naprzeciwko Nawala. – Spokojnie. Nic panu nie grozi. Po pierwsze, to, że na pana działce znaleziono… kawałki… yyy… człowieka… to nie znaczy, że pan zamordował Molokiego. Tak? – Tak! Tak! – wychrypiał trener w pośpiechu. – Nie lubiliście się, co? – Panie policjancie, ja… ja z innego pokolenia jestem. Proszę mnie zrozumieć. Pierwszy raz Murzyna na żywo zobaczyłem, gdy miałem czterdzieści lat. A wcześniej to znałem ich tylko z… z… wierszyka o Bambo. Idzie o to, że… że… – Nawal jąkał się nerwowo, ale Wolski dostrzegał w tym pewien sens – że nie potrafię się z nimi dogadywać. Ale to nie jest tak, że ich nienawidzę czy coś. Nie, po prostu, wie pan… był to był. Nic do nich nie mam, tylko… – Tylko co? – zapytał Wiktor. – No… dla mnie to ciągle coś innego, coś dziwnego. – Coś? Coś? – Wiktor obrzucił go wściekłym spojrzeniem. – Nie no, chciałem powiedzieć, że to ktoś inny. Ktoś stamtąd. Nie znam ich kultury, zwyczajów, nie rozumiem ich. – Uderzył go pan? Tak zeznał policji jeden z piłkarzy. – Raz. W twarz. Niechcący. Tak jakoś wyszło. – Co? – Grabek nie wytrzymał. – Biłeś moich piłkarzy? Uderzyłeś Molokiego? – Spokojnie! – rzucił Wolski. – Po kolei! Bo nic nam nie powie. – Po treningu! Musiałem! Nie słuchał mnie, podważał mój autorytet przy innych zawodnikach. Nie mogłem sobie na to

pozwolić. Próbowałem mu tłumaczyć, ale nie rozumiał… Zresztą on wszystkich obrażał. Mnie, Krisa… – Krisa? – zapytał Grabek. – Tak. Krisa też. Raz to go nawet nazwał… nazwał go… – widać było, że Nawal szuka w pamięci właściwego określenia – żółwiem. Żółwiem go nazwał! – Zabiłbyś za to, że ktoś nazwał cię żółwiem? – Grabek rozłożył ręce. – Za żółwia byś zabił? To co by się działo, gdyby ktoś powiedział do ciebie „stary dziadu”? Całą rodzinę byś mu wyrżnął? Milioner spojrzał na Wolskiego. – Pan z nim gada, bo ja nie wytrzymam – burknął. – Często kłóciłeś się z Molokim? – Wolski zrezygnował z formy grzecznościowej. Opadł z sił. – Nie. Przysięgam. Nie! To było zaledwie kilka scysji. Tylko raz go strzeliłem w twarz. – A może ty po prostu nie rozumiałeś jego angielskiego, co? Może on wcale nie podważał twojego autorytetu. Tylko gadał coś pod nosem po angielsku. – Może. – Nawal pokręcił głową. – Wiem jedno. Ja go nie zabiłem. Dobra, przesadziłem z tym żółwiem. Uniosłem się, jestem zdenerwowany. Co to za jakieś przesłuchanie? Bije się mnie tu! Co to w ogóle jest?! – Nawal podniósł głos. – Spuść z tonu, gnoju, bo już nie wrócisz do domu – syknął biznesmen. Wolski spojrzał czujnie na właściciela Grabexu. Stał z boku wpatrzony w trenera zimnym wzrokiem węża, szykującego się do śmiertelnego ataku. – Pan tego nie słyszał – powiedział do Wiktora, nie odwracając wzroku od swojej ofiary. – Mam zapalenie ucha. Akurat tego od pana strony. Praktycznie

jestem głuchy – rzucił Wolski. – I zapalenie spojówek – dodał, patrząc na Nawala. – Praktycznie niewiele widzę. – Nie, no ludzie, w życiu czegoś takiego nie przeżyłem – jęknął Nawal. – Obyś nie wykrakał – wszedł mu w słowo Wolski. – Dlaczego go zabiłeś? Z nienawiści? I dlaczego w taki sposób? Myślałeś, idioto, że utrudnisz śledztwo, bo upozorujesz mord rytualny? – Panowie, zaklinam się na Najświętszą Marię Pannę! Ja nikogo nigdy nie zabiłem. Przysięgam. Przy-się-gam! Patrzyli na niego bez słowa. Wolski wyjął berettę i przystawił Nawalowi do czoła. – Skoro bawiłeś się w afrykańskie rytuały, to musisz wiedzieć, jak się tam załatwia takie sprawy. Krew za krew. – Błagam pana. – Po policzkach Nawala popłynęły łzy. Stary trener przypominał teraz sfatygowaną kukłę z teatru lalek. Zacisnął oczy, usta wykrzywił w grymasie płaczu, z ich kącika zwisała ślina. Łkał jak dziecko. – Błagam. Jestem trenerem z licencją UEFA… jestem trenerem z licencją UEFA… Jestem trenerem… Wiktor poczuł wibrowanie komórki w spodniach. Zignorował to. – Krew za krew – powiedział i nacisnął spust. – Nie! – rozległo się w pokoju. Wiktor rozejrzał się. To krzyknął Grabek. Jego dwaj ochroniarze patrzyli na Wolskiego z przerażeniem. Milioner zrobił krok w kierunku Nawala, ale zastygł w miejscu, wydając z siebie okrzyk. Zamiast huku wystrzału, rozległo się tylko ciche stuknięcie. – No co? – powiedział Wiktor z uśmiechem. – Blefowałem. Magazynek jest pusty. Nawal nakrył głowę rękami. Płakał głośno, jego ramionami targały spazmy. W fotel wsiąkał nowy ciepły mocz.

Wiktor sięgnął do torby, którą zaraz po wejściu postawił obok drzwi. Wyjął z niej dużą cielęcą nogę i rzucił na stolik stojący pod ścianą. – Patrz – odezwał się do Nawala. – No patrz! Trener podniósł wzrok. Zobaczył, jak Wolski pakuje w berettę pełen magazynek. Po chwili Wiktor wyjął z kieszeni ostry nóż chirurgiczny i położył na stoliku obok nogi. – A teraz podejdź do stolika i przerżnij tę nogę tak precyzyjnie, jak potrafisz. Ale tym razem celuję w ciebie załadowaną bronią. Rozumiesz? – Co? – Nawal zdawał się być w innym świecie. Patrzył na Wolskiego zamglonymi oczami. Wiktor powtórzył polecenie. Mężczyzna wstał i podszedł do stolika. Zabrał się do krojenia. Nóż zsunął się z mięsa, kalecząc mu dłoń. – No dalej. Masz tę nogę pokroić! – krzyknął do niego ekspolicjant z Komendy Stołecznej. Ręce trzęsły się Nawalowi, nóż ślizgał się po kości. – Nie… – zaczął trener. – Nie dam rady. – Tnij, bo naprawdę wpakuję ci kulę w łeb! W końcu udało mu się urżnąć kawałek. Krew poplamiła stolik, ubranie trenera, kapała na podłogę. Wolski popatrzył z rezygnacją na zakrwawiony stolik i roztrzęsionego Nawala. Zabrał mu nóż i pchnął z powrotem na fotel. – Musimy oddać go policji. Może mu pan wynająć adwokata? Szybko nie wyjdzie – powiedział i wyszedł z pokoju. Telefon w kieszeni znowu zaczął wibrować. Siedzieli przy stoliku, a czas umilał im Top One w swoim niegdysiejszym przeboju Ciao Italia. Tym razem nie najlepiej wybrali podkład muzyczny, pomyślał Wiktor. W powietrzu unosił

się smród spalonego oleju. Zapach przenikał drogi garnitur Grabka, wsiąkał w jego jedwabną koszulę z najnowszej kolekcji jednej ze snobistycznie drogich marek, należących do miliardera. Restauracja motelowa trzymała poziom głębokiego PRL-u. – Jeszcze sprawdzą odciski palców i takie tam. Wszystko wskazuje na to, że Nawal trochę posiedzi. Choć nie za długo. – No dobrze, ale co pan teraz zamierza? – zapytał Grabek. – Nie przestaję szukać mordercy. – Jest pan pewien, że to nie on? – Nigdy nie można być pewnym. Ale z lufą przy czole jeszcze nikt nie kłamał. – Wiktor pokręcił głową. – Nie. To nie on. Morderca był leworęczny, a do tego ciął z precyzją najlepszego chirurga. Dłonie, język, genitalia. Wszystko zostało amputowane perfekcyjnie. Nawal jest praworęczny. Najpierw sprowokowałem go, nie przyznał się. Potem ten test z mięsem… w tak stresującej sytuacji nie planował, nie miał głowy, żeby w wyrachowany sposób kroić drugą ręką. Obserwowałem dokładnie jego dłonie. Jest praworęczny i do tego nie ma pojęcia o krojeniu kości. To nie jest facet, który z zimną krwią wpakowałby komuś nóż w serce, poczekał, aż tamten się wykrwawi i sprawnie obciął to, co trzeba. – Brzmi to dość sensownie. – Nawet jeśli wiele wskazuje na niego, moim zdaniem to ślepa uliczka. Policja prędzej czy później do tego dojdzie. Chociaż w tym momencie jest ich podejrzanym numer jeden. – A Łoś? – To samo, według mnie, dotyczy doktora Łosia. Nie tędy droga. Jutro będę się z nim widział. – Pan? – zdziwił się Grabek. – Jakim cudem? – Naczelnik aresztu, w którym przebywa Łoś, jest mi winien przysługę. Spotkam się z doktorkiem w cztery oczy na jakieś pół godziny. Po tym spotkaniu będę wiedział więcej.

– Jeżeli to nie Nawal, to skąd na jego działce części ciała Molokiego? – Mamy do czynienia z kimś cholernie inteligentnym. Z jakimś niezłym cwaniakiem, który planował to zabójstwo od dłuższego czasu. Kimś, kto znał Nawala, jego zwyczaje, jego stosunek do czarnych. No i przede wszystkim dobrze znał Molokiego. Morderca próbuje mylić tropy. Narzędzia zbrodni u Łosia. Części ciała u Nawala. Jestem pewien, że to ktoś z klubu. – Motyw? – Na razie nie mam żadnego. – Czy myśli pan, że mając Nawala, policja zaprzestanie poszukiwań? Znaleźli już swojego kozła ofiarnego. – Wątpię. Chociaż to zależy od prokuratora. Zobaczymy, jak szybko zorientują się, że to nie Nawal. Im dłużej będą błądzić wokół trenera, tym lepiej dla nas. Ale nie ma się co łudzić. Śledztwem kieruje Marek Janik, więc na pewno dojdą jakoś do tego. – Za dziesięć dni drużyna wylatuje na obóz. Zdąży pan? – Spokojnie. – Wiktor wysilił się na uśmiech. Grabek z zaciekawieniem wpatrywał się w szklankę kawy po turecku. Specjalność zakładu. – Niezłą kawę po turecku tu serwują. Jak pan znalazł to miejsce? W przewodniku Michelina raczej go nie ma. – To poważne niedopatrzenie ze strony ekspertów Michelina. Jeśli zna pan któregoś z nich, proszę wspomnieć, żeby naprawili ten błąd. – Nie omieszkam – rzucił Grabek i wstał od stolika. Wiktor wsiadł do brooklandsa i wyjął z kieszeni telefon. Cztery nieodebrane połączenia z tego samego numeru. Oddzwonił. – No! Wreszcie! – rzuciła. – Telefonowałam, bo kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, byłeś jakiś spięty. I pomyślałam sobie, że

opowiem ci o taijiquan. – Co, kuźwa? – warknął Wiktor. – Tai chi. – Co? – Koordynacja między umysłem a ciałem. Pełna harmonia. Kiedy twoje ciało, umysł i duch powrócą do stanu naturalnego… – Helenka! Do jasnej cholery, odczep się ode mnie! – O widzisz?! Stres! Napięcie! Sztywność mięśni! Znam to. Naprężenia blokują naturalny przepływ energii chi przez ciało. Jeżeli… – Trzymam facetowi lufę beretty przy skroni, a ty do mnie dzwonisz, żeby pogadać o tai chi? – No… – Kobieto! Dzwonisz do mnie, kiedy trzymam palec na spuście, do jasnej cholery! Masz wyczucie chwili. – Yyy… – Nie gadamy ze sobą dwa lata i nagle wydzwaniasz do mnie co dwa dni, żeby pierniczyć o chińskich wygibasach? Dziesięć minut temu o mało nie zabiłem człowieka, a ty mi wyjeżdżasz z medycyną alternatywną? – Może nie uwierzysz – szepnęła po krótkiej pauzie. – Tai chi, a właściwie taijiquan to sztuka walki. – Tak? To super! Tylko coś czuję, że w moim zawodzie byłaby mało skuteczna. – Skąd wiesz? – Wyobrażasz sobie, jak mówię do gościa trzymającego mnie na muszce: „odpręż się, rozluźnij, niech energia swobodnie przepływa przez twoje ciało”? – Chciałam ci pomóc, Wiktorze, a ty od razu… – Nie podpiszę żadnych pełnomocnictw, jeśli o to ci chodzi.

Nie zgadzam się na grzebanie w sprawach tej kamienicy i koniec. I nie dam ci dokumentów, które mam. Więc nie masz po co przyjeżdżać i najlepiej nie dzwoń przez następne dwa lata! Cześć! 7 Minęła dwudziesta druga. Na miasto spłynął mrok ciepłej lipcowej nocy. Na tyłach szpitala przy Szaserów, za śmietnikami, w najczarniejszym zakątku rozległego terenu Wojskowego Instytutu Medycznego, dwóch mężczyzn siedziało na niewysokim murku, zajadle ze sobą dyskutując. – Wszystko wskazuje na Nawala, zabezpieczyliśmy nawet te puszki z farbą… – Marek urwał i spojrzał niepewnie na Wiktora, jakby czuł, że powiedział za dużo. – Puszki z farbą? – zdziwił się Wiktor. – Malował coś? – Tak… ten swój domek. – Porównaliście ślady? – Wyniki będą jutro. To nie piekarnia. Jeżeli to ta sama farba, którą znaleźliśmy na miejscu zbrodni, to… – …to mamy ptaszka – dokończył Wolski. – A buty? – Zrobiliśmy później nalot na jego mieszkanie. Znaleźliśmy cztery pary najków. Może jutro po południu będzie ekspertyza. Jesteśmy blisko, stary. – Nie byłbym taki pewien. Z Łosiem też tak się wydawało. – No… ciężka sprawa z tym doktorkiem. Na narzędziach zbrodni nie ma jego śladów daktyloskopijnych. Najki, które zabraliśmy od niego z domu, nie pasują do śladów z miejsca zdarzenia. Ale to nic nie znaczy. Te skalpele w garażu… – Ile jeszcze uda się go trzymać w areszcie? Dwa, trzy dni? – Ma świetnego adwokata. Forsują wersję, że podrzucono mu narzędzie zbrodni. Sugerują, że może mieć z tym coś wspólnego prezes klubu. Przesłuchiwaliśmy go już dwa razy, tego Larysa. Wyrzucił Łosia z Grabexu, kłócili się, ale nie ma podstaw do

zatrzymania. Prokurator nie widzi związku. Larys nie ma z tym nic wspólnego, pomyślał Wiktor. Ale może lepiej go sprawdzić? A przy okazji zarzucić Marka robotą. Dlaczego nie? – Wydaje mi się, że nie można tak łatwo odpuszczać prezesa. – Dlaczego tak uważasz? – Marek spojrzał czujnie na Wiktora. – Zobacz, ślady butów. Przecież to on zatwierdza dostawy sprzętu, tak? Zna wszystkie modele. Oficjalnie nie dostaje obuwia z tej puli. Ale mógł taki sam model kupić w sklepie. Może wiedział, że zostawi ślady w mieszkaniu Molokiego? A może zrobił to celowo? Zabił, wyrzucił buty, ale podejrzenie pada na kogoś z drużyny, nie? Konkretnie na lekarza, którego Larys nienawidzi. Podrzuca narzędzia zbrodni do jego domu… Sprawdziliście te buty z zamówieniami? – No… tak. Skąd wiesz? – Że wzięliście od prezesa listę dostaw? Znam cię, to pierwsza rzecz, o którą go poprosiłeś. Mam rację? – Tak… – Moja szkoła. – Wiktor uśmiechnął się, wiedząc, że Marek połknie haczyk. – Ślad traseologiczny z miejsca zdarzenia pasuje do modelu butów firmy Nike, które Grabex otrzymał osiem miesięcy temu. Zamówili sześćdziesiąt par. Dostali je wszyscy zawodnicy, trenerzy, lekarz. No, ale nie będziemy teraz każdego po kolei sprawdzać. To istotna wskazówka, jednak nie upierałbym się, że to musi być ktoś z klubu. Takich butów są tysiące. Wiktor pokiwał głową. Ja jednak jestem pewien, że to ktoś z klubu, pomyślał i postanowił wrócić do tematu prezesa. – Słuchaj, morderca był leworęczny, a prezes? – prowokował byłego podwładnego, doskonale znając odpowiedź na to pytanie. Marek się zamyślił.

– Kurczę… nie pamiętam… – Ja też nie mam pojęcia. Ale warto sprawdzić. – A rola Nawala w tym wszystkim? – Sprawdź prezesa i czekaj na wyniki ekspertyz. Jeśli jakimś cudem okaże się, że to nie ślady butów Nawala i nie ta farba, to gramy dalej. – Wiesz, że to może mieć jakiś sens? – stwierdził w zamyśleniu Marek. – Larys morduje Molokiego i podrzuca dowody Łosiowi. Gdy widzi, że ten się jakoś wybroni, próbuje wrobić Nawala. – A w zamrażarce, na dolnej półce trzyma części ciała zamordowanego. Tak na wszelki wypadek. Jak w horrorze, ale zdarza się w najlepszych rodzinach. – Dlatego odciął mu narządy… – Sprawdź jeszcze powiązania Larysa z Afryką. Może fascynuje się voodoo i magicznymi rytuałami? – To jakiś potwór! Cholera, co za porąbana sprawa. – Wiesz, to tylko takie domysły. Może wszystko, co teraz wymyśliłem, okaże się zwykłą bajeczką sfrustrowanego eksgliny. Nie przywiązywałbym się do tej teorii. – Jasne, jasne. Ale mimo wszystko lepiej prześwietlić tego prezesika. Wolski uśmiechnął się dyskretnie. – Słuchaj… – Marek się zawahał – zastanawiałeś się może nad moją prośbą? – Prośbą? – Wiktor zmarszczył brwi. – Szukam czegoś, co pozwoli mi być nietykalnym. Gadaliśmy o tym, pamiętasz? Potrzebuję jakichś informacji, zdjęć, nie wiem, może filmów. Takich, które będą dla kogoś niewygodne. Ale dla mnie staną się polisą na życie. – Mówiłem ci już, że mam teraz ograniczone możliwości.

Wiesz, jak jest. – Wiktor próbował grać na zwłokę, choć czuł, że Marek zaraz go przyciśnie. Aż tak mu zależało na tej brudnej grze? – Ale… ja potrafię się odwdzięczyć. Przecież mnie znasz. Czy ja cię kiedyś zawiodłem? Czy kiedykolwiek, chociaż na sekundę we mnie zwątpiłeś? Może byłeś moim szefem, ale czy nie jesteśmy przyjaciółmi? Zawsze mi pomagałeś. Pomóż i teraz. Wolski milczał. Patrzył na smutną bryłę szpitala. W otaczającej ciemności światła w niektórych oknach były jak drogowskazy kierujące donikąd. – Daj mi kilka dni. Zobaczę, co da się zrobić.

Dwunasty dzień śledztwa, sobota, 11.05 1 – Dzięki, że tym razem wybrałeś milsze miejsce – rzuciła Róża Borska, siadając przy stoliku. Widać prześladowało ją wspomnienie nadarzyńskiej restauracji, której próżno szukać w przewodnikach Michelina, pomyślał Wolski. – Nie ma sprawy – mruknął. – Ostatniego spotkania w tym obskurnym motelu nie wspominam zbyt miło. – Powinnaś się cieszyć, że darowałem ci życie. – Zaraz się okaże, czy mam się z czego cieszyć – warknęła w swoim stylu. – Masz, masz… Wiktor zamówił espresso romano i brekkie pizza, ona – kawę americano i brioszki z owocami i jogurtem. Rozejrzała się po surowym, ale klimatycznym wnętrzu Aïoli. Ściany z nagich cegieł, betonowe słupy, oświetlenie zawieszone na metalowych konstrukcjach. Na środku sali umieszczono ogromny bar, a nad nim, pod sufitem znajdowały się grube rury wentylacyjne, owinięte srebrem. Przy wejściu gości witał uśmiechnięty przystojniak i wielkie kawały szynki, zwisające nad drugim, mniejszym barem, za którym kucharze przygotowywali włoskie potrawy. – Nowocześnie – przyznała. – Lubię takie klimaty. Wieczorami pewnie niezłe imprezki tu odchodzą. Wzruszył ramionami. – Co u ciebie? Po staremu? – zapytała, przyglądając mu się uważnie swoimi kocimi oczami.

– Nie twoja sprawa – odparł, odstawiając filiżankę. – Burak. – Dla twojego dobra. – Wiktor popatrzył na nią i się uśmiechnął. Odpowiedziała czarującym uśmiechem. Zmieniła się nie do poznania. W niczym nie przypominała ekskluzywnej prostytutki, szefowej najlepszej agencji towarzyskiej w mieście. Agencji, w której VIP-y płaciły tysiące dolarów za kilka chwil zapomnienia. Tylko że ona nigdy nie zapominała, w czym pomagało oko kamery ukrytej w pokoju zwierzeń. – Ty to jednak masz do mnie słabość – mruknęła zalotnie. – Jak hiena do padliny – odgryzł się. Pokręciła głową z dezaprobatą. – Proszę bardzo, rób się na macho. Nawet ci z tym do twarzy. Miała delikatny makijaż i krótkie włosy przefarbowane na ciemny blond. Strojem przypominała raczej dziewczynę farmera niż ekskluzywną call girl. Krótkie dżinsowe ogrodniczki, biały Tshirt, trampki i przyciemniane okulary. Cool! W takim stroju pewnie żaden były klient jej nie rozpozna. Tylko że… kompletnie nie nadawał się do zadania, które chciał jej powierzyć. – Masz trochę czasu? – zapytał. – A co? Chcesz mnie zabrać na przejażdżkę do Powsina? – Mam dla ciebie robotę. – Jaką? – Trzeba kogoś poznać i się zaprzyjaźnić. – Już się tym nie zajmuję, zapomniałeś? Sam mi kazałeś… – Nie musisz go poznawać w sensie biblijnym – przerwał jej. – Że co? – Być może do niczego nie dojdzie. Nie musisz iść na całość. Rozkochasz w sobie jednego dupka i po sprawie.

– Hm, poczułam się trochę jak James Bond w spódnicy. Pracować dla wielkiego Wiktora Wolskiego. Tajna misja! Ale czad. – Ciszej. – Skarcił ją wzrokiem. – Wchodzisz w to? – Byłabym jedynym aniołkiem Wolskiego? – Tak. – Kuszące. O kogo chodzi? – Piłkarz Grabexu Zielonka. – Piłkarz? – Tak. – Chcesz, żebym rozkochała w sobie piłkarza? – parsknęła. – Człowieku! Myślałam, że może chodzi o księdza. Byłoby znacznie ciekawiej i z dreszczykiem… Piłkarz! I mam z nim nie pójść do łóżka? Zacznij występować w kabaretonie. Karierę zrobisz. – To on. Wiktor rzucił na stół zdjęcie. Róża obejrzała je dokładnie. – No tak, trzeba było najpierw zdjęcie pokazać. Jak się nazywa? – Piotr Szczych. Ksywa Łysy. Kelnerka przyniosła zamówione dania. – Ile? – zapytał. – Tydzień, góra dziesięć dni i będzie mój. – Ile to ma kosztować pytam? – Kto płaci? – Nie interesuj się. – Tauzen za każdy dzień. Licząc od dziś do zerwania. Plus koszty. – Drogo. – Hello! – rzuciła śpiewnie Róża. – Prowadziłam najlepszą agencję towarzyską w tej części Europy, nie pamiętasz?

– Pamiętam – odpowiedział Wiktor, krzywiąc się. – I chyba nie ma się czym chwalić. – Widzę, że do dziś żal cię ściska, że nie skorzystałeś. – Jak cholera! Spędza mi to sen z powiek. – Zadzwoń kiedyś, gdy nie będziesz mógł zasnąć. – Nie pytasz po co? – Po co? – Chcę wiedzieć, co się dzieje w drużynie. Kto się z kim przyjaźni, kto się nie lubi, kto z kim chodzi do klubów, kasyn… A w szczególności co się mówi o Molokim. – O kim? – Miej oczy i uszy otwarte. Gdy się do siebie zbliżycie, powiem ci, czego szukam. Okej? – Okej. Jedli w milczeniu. Wiktor czujnie, ale dyskretnie rozglądał się po restauracji. Jego uwagę zwrócił pewien obcokrajowiec, siedzący kilka stolików dalej i zerkający od czasu do czasu w ich kierunku. Chodzi o nią czy o mnie? – zadał sobie w duchu pytanie i niepostrzeżenie sprawdził, czy broń jest na swoim miejscu. – Jeszcze jedna sprawa. Na twoich nagraniach… – Oglądałeś? – Róża uśmiechnęła się szeroko i pogroziła mu palcem. – Ty niedobry… – Daruj sobie. Znalazłem nagranie z ambasadorem Pietrojewem i jego kolegami. – Ach! Alosza. Słodki chłopak. Jeden z moich ulubieńców. – Jakie miał hasło? – Siedemnaście mgnień róży. – Piękne. Domyślam się, że sam to wymyślił? – Tak. Wiesz, że się we mnie podkochiwał? – Nic ci nie grozi z jego – Wiktor się zawahał – z ich strony?

Róża roześmiała się na cały głos. – Troszczysz się o mnie, mój Romeo. Jakie to słodkie. – Nie o ciebie, wariatko, tylko o siebie – skłamał. – Nie chciałbym, żeby przez ciebie dotarli do mnie. – Nie wierzę ci, ale dobra. Powiedzmy, że kupuję tę bajeczkę. Nie. Nie boję się. Dostał ode mnie coś, co chroni jego i mój tyłek na wiele lat. – Co takiego? – zdziwił się Wiktor. – Taki sam filmik z ambasadorem USA Mikiem Johnsonem. – Co!? – Wiktor omal nie zadławił się pizzą. – Z tym że Johnson podkochiwał się w Nataszy. Studentka z Białegostoku dorabiała sobie u mnie do stypendium. Zawsze miała udawać Rosjankę i świetnie jej to wychodziło. Teraz wyjechała na stypendium do Stanów. Bardzo zdolna dziewczyna. Wiktor w końcu przestał kasłać, uporawszy się z kawałkiem jedzenia, który stanął mu w gardle. – Mówiłaś, że nie ma kopii – wychrypiał. – Bo nie ma. Pietrojew dostał jedyną, a tę z laptopa skasowałam. Dlatego jej nie masz. Kiedy wyszła, Wiktor został przez chwilę sam. Czekał, co zrobi elegancki obcokrajowiec wyglądający na Włocha. Ten wstał i swobodnym krokiem podszedł do Wiktora. – Excuse me, sir. You have one minute? – zapytał z rumuńskim akcentem. Wiktor spojrzał na niego czujnie, powoli wyciągając rękę w kierunku beretty. – Yes – odparł. Obcokrajowiec podał mu telefon i zapytał: – Can you, sir? Wolski ostrożnie przyłożył aparat do ucha.

– Cześć, Wiktor, tu Corleone. Przepraszam za ten kamuflaż, ale wiesz… Wiktor spojrzał na podrabianego Włocha i westchnął. – Dobrze, że go nie zastrzeliłem. Corleone się zaśmiał. – Ustaliłem, że Sałata wydał na ciebie wyrok. Ale prawda jest taka, że ktoś kazał mu to zrobić. Nie da się ustalić, kto mu kazał, bez… hm… uszkodzenia Sałaty. A tego nie chcemy. To za wysokie progi, rozumiesz… – Tak. – Wiem, że ten ktoś, kto mu to zlecił, jest wysoko postawiony. Podobno Sałata ma za to dostać przedterminowe zwolnienie. Wyobrażasz sobie? – Tak. – Jeśli faktycznie wyjdzie wcześniej, żeby dokończyć sprawę z tobą, nasza wersja się potwierdzi. Ale to najwcześniej za pół roku. – Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś. – A czy ty… – Corleone zawiesił głos. – Sprawdziłem. Jesteś w porządku. Między nami nic się nie zmienia. – Dziękuję. – I przepraszam, że się niepotrzebnie uniosłem. – Nie ma sprawy. Każdy z nas ma problem ze stresem. Wiktor oddał telefon Włochowi, który Rzym widział co najwyżej na zdjęciach wiszących w pizzerii na Pradze. 2 Gabinet dyrektora aresztu śledczego Warszawa-Białołęka miał do dyspozycji przez dwadzieścia pięć minut. Naprzeciwko niego siedział doktor Łoś, zaskoczony tym spotkaniem.

– Po co ta szopka? – zapytał były lekarz Grabexu. – Musiałem z panem porozmawiać, zanim pan stąd wyjdzie – odparł Wiktor. – Jak się pan domyśla, jest to spotkanie nieformalne. Nikt nigdy się o nim nie dowie. Właściwie to nas tu nie ma. – No dobrze. Skoro tak, to mam nadzieję, że mi pan pomoże. – Ja panu? – zdziwił się Wolski. – Owszem – odparł Łoś. – Bo wydaje się pan sprytnym facetem. Ci policjanci to debile. Z pana jest niezły cwaniak. Chcę, żeby mi pan pomógł. – Co? – Wiktor się zaśmiał. – A to! – Nie rozumiem. – To proste. Proszę im udowodnić, że jestem niewinny. Przecież to oczywiste. Ktoś próbuje mnie wrobić. Niech pan sam powie. Urżnąłem Molokiemu ręce, a potem ten skalpel schowałem w garażu? To śmieszne. – Dlaczego? Jest na nim krew piłkarza. A to, że brak pana śladów daktyloskopijnych, nie znaczy jeszcze, że jest pan niewinny. Śledczy mogą znaleźć inne dowody. – Mogą? Jeszcze nic nie znaleźli, prawda? I nie znajdą! Bo innych dowodów nie ma. W poniedziałek wyjdę za kaucją. I nigdy tu nie wrócę. Rozumie pan? Chociaż nie powiem, siedzieć w tym samym więzieniu co nasz prezydent… Może nawet umieszczę to w CV – zakończył swój wywód z ironią. – Panie doktorze… – Ma pan motyw? Tak? No, jaki to motyw? – Moloki na pana doniósł. Zabił go pan z zemsty. Może chciał pan chłopaka uciszyć? – prowokował Wiktor. – Handlował pan środkami dopingującymi. Będzie w tej sprawie dochodzenie, które może panu zniszczyć karierę.

– To zupełnie inna sprawa. – Łoś machnął ręką. – Mój prawnik już się tym zajął. Zawodnicy musieli mnie źle zrozumieć. Wcale nie chodziło o doping. Zresztą to nie jest ważne w tym momencie. Ważne jest morderstwo, którego nie popełniłem. To idiotyczne oskarżenie, podobnie jak ta cała paranoja z aresztowaniem! – Tak? – Wolski patrzył mu prosto w oczy i uśmiechał się półgębkiem. – Nie popełniłem tej zbrodni, bo… – Łoś wytrzymał jego spojrzenie – bo nie wiedziałem, że na mnie doniósł. Rozumie pan? Nie wiedziałem o tym! – Czyżby? Ale Larys… – Wiktor się zawahał. – Usłyszałem o tym dopiero po śmierci Molokiego. Żeby dopasować się do pańskiej teorii, musiałbym zabić całą drużynę. Larys na pierwszym spotkaniu nie wyjawił mi, od kogo dowiedział się o tym, że proponowałem zawodnikom… te odżywki. – Czyli przyznaje się pan, że proponował im doping? Łoś się uśmiechnął. – Proponowałem pewne środki, ale nie doping. Tyle mogę powiedzieć. Nad resztą tej historii, to znaczy tego nieporozumienia z piłkarzami i prezesem, pracuje mój prawnik. – Lekarz pokręcił głową. – Wszyscy o tym wiedzieli. A tylko Moloki doniósł, tak? Tylko że ja się o tym dowiedziałem po jego śmierci. Powtarzam! Larys powiedział mi to dwa dni po zamordowaniu Molokiego. Niech pan go spyta! Wtedy, kiedy… no… spotkał mnie pan na parkingu, faktycznie się z nim pokłóciłem. Wszystkiego się wyparłem. Nie uwierzył i wywalił mnie. Miał już podobno kilku świadków. – Powiedzmy, że panu wierzę. – A poza tym, panie Wiktorze, podstawowa sprawa, tylko szkoda, że mój prawnik dowiedział się o tym tak późno. Jestem praworęczny! A z tego co już wiemy, zabójca był mańkutem. Policja wiedziała o tym od początku, więc jakim prawem mnie

aresztowano? Pytam się: jakim prawem! Wiktor spojrzał na zegarek. – Mam zamiar pozwać całą tę waszą amatorską zbieraninę miernot z tym idiotą prokuratorem Lesiakiem na czele! – zacietrzewił się lekarz. – Proszę bardzo. Ja nie mam z tym nic wspólnego. – A to się jeszcze okaże – warknął Łoś. Wolski nie wytrzymał i zdzielił doktora w twarz. Po chwili szybko wyjął berettę i przystawił mu do czoła. – Słuchaj, gnido! Ode mnie to ty się lepiej odpierdol! Jeszcze nic ci nie zrobiłem i niech tak zostanie. Masz rodzinę, to o nią dbaj. Ja już w policji nie pracuję, więc gówno mi możesz zrobić! I zapamiętaj sobie jedną rzecz! Nigdy, kurwa, przenigdy nie próbuj mnie straszyć! Zrozumiałeś! Łoś patrzył na niego przerażonymi oczami. Przytaknął bez słowa. – Zrozumiałeś! – wrzasnął Wiktor. – Ta… tak. – Mógłbym cię teraz załatwić i nikt nigdy nie dowiedziałby się, co tu zaszło. Znaleziono by cię martwego pod celą, kapujesz? Zapomnij o mnie, bo wrócę po ciebie. Co? Zapomniałeś już? Łoś kiwnął głową. – Trzymam cię za słowo. Bo nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli skażą cię za ten doping. Wolski odwrócił się i wyszedł bez pożegnania. 3 Popołudniowy trening miał się zacząć za godzinę. Wiktor wszedł na trybunę główną. Paweł Deptuła siedział kilkanaście metrów dalej. Przeciskając się pomiędzy krzesełkami w kierunku piłkarza, przyjrzał mu się uważnie. Piękna podróbka Ronaldo z Zielonki, pomyślał. Włosy wyżelowane równie starannie jak

u gwiazdy Realu. Dżinsy jakby Armani, ale chyba tańsza wersja z Maximusa, pasek Dolce & Gabbana, chociaż może jakbym się dokładnej przyjrzał, to raczej Dulce & Grovanna. Koszulka Burberry z bazaru i okulary Ray-Ban z Allegro. Normalnie „faszyn from Raszyn”. Sorry, „faszyn from Zielonka”. Wiktor usiadł obok niego. – Dlaczego Moloki nie poszedł z wami do kasyna? Mam na myśli tę noc, kiedy zginął. – Nie wiem. Nie chciał. – A ktoś mu proponował? – Nie pamiętam. Łysy rzucił po treningu, że może do kasyna uderzymy. No to poszliśmy we trzech. Deptuła seplenił i miał lekkiego zeza. Być może dlatego sprawiał wrażenie lekko opóźnionego intelektualnie. A może tylko krył się pod maską nieskomplikowanego chłopaka kopiącego piłkę, żeby przeżyć? Powinienem raczej powiedzieć, żeby sobie pożyć. – Dlaczego poszliście akurat do tego kasyna? – Bo tam pracują najładniejsze dziewczyny. – Deptuła uśmiechnął się, pokazując zęby. Przerwa między jedynkami wyjaśniała tajemnicę wadliwej wymowy. Szkoda, że w dzieciństwie nie nosił aparatu. Ale jeszcze nic straconego, pomyślał Wiktor. – Kto wyszedł pierwszy? I o której? – Nie pamiętam dokładnie, bo po jakimś czasie każdy grał gdzie indziej. Ja bajerowałem taką jedną laskę… – Imię i nazwisko. – Jej? Nie pamiętam. Zresztą do niczego nie doszło. Okazało się, że ma chłopaka, więc nie było mowy o bliższej znajomości. – Jak miała na imię? – A bo ja tam wiem? – Zrobił minę niewiniątka i dodał: – Może Mania. Albo Hania. Albo Tania.

– Ani Frania, ani siostra Frani Ania – dokończył Wiktor. – Też pan słucha disco polo? Fajnie. Wiktor wytrzeszczył oczy, a piłkarz odwrócił się i przylgnął plecami do niewygodnego oparcia krzesełka. Patrząc na puste boisko, poprawił ray-bany z Allegro i westchnął. – Kto by je wszystkie spamiętał – powiedział jakby do siebie. Komedia, przeszło Wiktorowi przez myśl. Zachowuje się jak podrzędny aktor prowincjonalnego teatru. Gra gwiazdę piłki czy kogoś innego? Kogoś, kim nie jest, a bardzo chciałby być? – A ty o której wyszedłeś? – Coś koło szóstej rano. – Ile przegrałeś? – Ja nie przegrywam. Zakładam sobie, że w ciągu wieczoru mogę wydać jakąś sumę, i tyle wydaję. To nie przegrana. To kontrolowana zabawa. – A tamtego wieczoru, ile wydałeś? – Dwa tysiące złotych. – Dużo piliście? – Sporo, ale nie jakoś masakrycznie dużo. – Film ci się urwał? – Tak… jakoś tak nad ranem. – Więc nie pamiętasz dokładnie, o której wyszedłeś? Ani o której wyszli Łysy i Goduń. – No nie. – Ronaldo made in Zielonka machnął lekceważąco ręką. – Więc któryś z ich mógł wyjść o czwartej? Albo o trzeciej? – Nie wiem. Może mógł. – A może ty wyszedłeś o czwartej nad ranem, a nie o szóstej? – Nie. Ja wyszedłem na pewno około szóstej.

– Skąd wiesz? – A bo mam taki nawyk, że zawsze biorę paragon albo rachunek. Zawsze. Tak na wszelki wypadek. W sklepie, w restauracji, no i w taksówce też. Następnego dnia znalazłem paragon od taksówkarza. Była na nim szósta czterdzieści. 4 Znajoma kamienica na Nowym Mieście przywitała Wiktora otwartą bramą. Firanka w jednym z okien drgnęła. To profesor zerkał dyskretnie na ulicę Kościelną, a konkretnie na ciężkiego i majestatycznego brooklandsa, który sunął nią, podskakując z wdziękiem na kocich łbach, niczym Fabian Cancellara mknący po raz kolejny po zwycięstwo w kolarskim klasyku Paryż-Roubaix. Kiedy rozsiedli się w salonie, pełnym antyków i dobrych wspomnień, hennessy sam płynął w ich gardła. Wiktor próbował odzyskać spokój i zebrać myśli. Profesor Sołomerecki chciał tylko cieszyć się obecnością przyjaciela i smakiem dobrego koniaku. Wiktor lubił, kiedy w plecy wpijało mu się twarde oparcie klasycystycznej osiemnastowiecznej sofy w stylu Ludwika XVI. Lubił zapach, który sączył się z ich kieliszków. Lubił tę ciszę, w której tle tykał stary zegar, wiszący w drugim pokoju. Patrzył na staruszka, który swym wyglądem przypominał mu E.T., postać sympatycznego kosmity z filmu Spielberga. Dzisiejsze dzieciaki pewnie nie mają zielonego pojęcia o losach tego dobrodusznego stwora z kosmosu. Pamiętał, jak pod koniec seansu w kinie Ochota płakał, kiedy źli ludzie w białych kombinezonach zabrali E.T. do wielkiego namiotu, żeby robić na nim doświadczenia. Wydawało się, że to już koniec, że stwór nie żyje. Od tamtego czasu, przez te trzydzieści lat, wszystko się zmieniło. Zostali tylko ludzie w białych kitlach. Uśmiechnął się do siebie. Czasem zachowuję się jak stary dziadek, użalający się nad dawno minioną młodością i światem swoich wspomnień wyblakłych niczym stare przezrocza. Na

szarym pamięci tle… – Kiedy stałem nad ciałem martwego Molokiego, przez głowę przemknął mi dwuwiersz: He is a stranger to me now – Who was my friend. – O! Ciekawe! To z małego tomiku wczesnych wierszy Jamesa Joyce’a zatytułowanego Muzyka kameralna. Niewielu rozpozna w tych wierszach geniusz autora Ulissesa… to takie postromantyczne wierszyki, nad którymi unosi się jeszcze duch dziewiętnastego wieku. Zresztą sam Joyce powiedział, że Muzykę napisał jako protest przeciwko sobie. A ten to… poemat numer siedemnaście. Profesor wziął z półki niewielką książkę w zielonej oprawie i przeczytał: – Because your voice was at my side I gave him pain, Because within my hand I held Your hand again. There is no word nor any sign Can make amend He is a stranger to me now Who was my friend[11]. – Tak! – zareagował żywiołowo Wiktor. – Znam ten wiersz. Zaraz… może mi pan podać na chwilę tę książkę. Wiktor wziął do ręki tomik i popatrzył na tekst. Po pięciu minutach wyrecytował: – Skoro twój głos obok mnie trwał, To go zraniłem; Ponieważ znowu dłoń twą w swej dłoni Czule pieściłem. Już żadne słowo ni żaden cud

Na nic się zdają – Dziś ten, kto przyjacielem był, Obcym się staje[12]. – Brawo! Wspaniale! Choć muszę przyznać, nieco… oryginalnie. Marnujesz się w tej policji. Wiktor machnął lekceważąco ręką i uśmiechnął się. – Miałem tylko pięć minut. Do Słomczyńskiego dużo… oj, dużo mi brakuje. – Masz na myśli Joego Alexa? Jesteś od niego lepszy, bo prawdziwy – zażartował profesor. – Czasami już sam nie wiem, co jest we mnie prawdziwe, a co wymyślone – odparł Wolski z ironią i zanurzył usta w najlepszym koniaku. – Każdemu może się zdarzyć. – Hm… i jak profesor to widzi? W sensie… znaczenie tego wierszyka? Profesor skosztował koniaku, po czym zamyślił się na chwilę. Po minucie zaczął: – Joyce raczej nie uważał, że to dobry wiersz. Jednak zdecydował, że umieści go w tomiku Muzyka kameralna, być może po to, żeby dogryźć pewnemu przyjacielowi, Gogarty’emu. Chociaż wtedy raczej nie był już jego przyjacielem. – Profesor popatrzył w okno. – W każdym razie Joyce uważał, że Gogarty go zdradził. Wiersz odnosi się bezpośrednio do niego i związany jest z pewną historią. Otóż we wrześniu tysiąc dziewięćset czwartego roku młody James mieszkał z Gogartym w wieży Martello w Sandycove… – W wieży? – …w wieży, którą zbudowano dla obrony przed inwazją Napoleona w początkach dziewiętnastego wieku. Solidna budowla, wyglądająca jak mała twierdza, ma mury grube na dwa i pół metra.

– Ma? – zdziwił się Wiktor. – Tak, bo nadal stoi na irlandzkim wybrzeżu. Gogarty wynajął wieżę od Sekretarza Stanu do Spraw Wojskowych, płacąc osiem funtów za rok. – Ale drożyzna. – Wiktor się uśmiechnął. – Oprócz nich mieszkał tam jeszcze niejaki Trench. Razem z Gogartym stawali się dla młodego poety coraz bardziej uciążliwi. Aż którejś nocy zaczęli strzelać z pistoletu. Kule latały nad głową przerażonego Jamesa. Gogarty celował do garnków stojących na półce nad łóżkiem Joyce’a. Ten uznał się za wyrzuconego na zbity pysk. Uszedł stamtąd w strugach deszczu, poprzysięgając gospodarzowi zemstę na kartach swojej powieści Stefan bohater. A najpierw dołożył mu w tym poemacie. – Ciekawa historyjka. – Wiktor się zamyślił. – Ten Gogarty wyrzuca go na bruk, a on się mści. – Wracając do wiersza numer siedemnaście, autor rani swoją ukochaną. Karze ją za to, że jakiś inny osobnik się do niej zalecał. Czy ją uwiódł? Trudno wywnioskować, być może mu się oparła. Jedno jest pewne. Ten, który był przyjacielem, przestał nim być z powodu swej żądzy do „cudzej” kobiety. – Bo przekroczył pewną granicę, próbował uwieść żonę przyjaciela. – Tak. I autor tego poematu cierpi podwójnie. Bo z jednej strony swoim zachowaniem zranił ukochaną, być może oskarżając ją o coś, czego nie zrobiła, a z drugiej czuje się zdradzony przez przyjaciela. – Zawód miłosny… – Wiktor zastanawiał się na głos. – Nie, to chyba nie to… – Postępek niegodny przyjaciela, utracona przyjaźń z powodu kobiety. Joyce sam przeżył coś podobnego albo raczej wydawało mu się, że przeżywa. Był strasznie zazdrosny o swoją uwielbianą Norę. Norę Barnacle. Choć z tego co wiemy, zawsze była mu

wierna. Ta jego fantazja… Joyce wymyślał przeróżne teorie. Na przykład, że Szekspir był ojcem Hamleta. Tak! Królem, który został zdradzony przez swoją żonę z własnym bratem. I na tej podstawie twierdził, że Anne Hathaway, żona Szekspira, zdradzała go z jego bratem. – Zdrada… – Motyw miłości zagrożonej przez rywala, czasem przyjaciela przewija się w różnych dziełach Joyce’a. Choćby w dramacie Wygnańcy czy w Portrecie młodego artysty. Widzisz w tym związek ze sprawą Molokiego? Kobieta? – Szukam związku… ale moim zdaniem w morderstwie Molokiego nie chodziło o kobietę. – A o miłość? Albo przyjaźń? Ktoś kogoś odrzucił z jakiegoś powodu? – Profesor się zawahał. – Utracona męska przyjaźń? – A może coś więcej? – szepnął Wiktor, wpatrując się w kieliszek z miodowym płynem. – Może jednak chodzi o miłość? – Co ciekawe – dodał profesor – następny wiersz, numer osiemnaście, adresowany również do ukochanej i byłego przyjaciela, jest jakby kontynuacją tego wątku. I wyraźnie wskazuje na zdradę ze strony bliskiej osoby. Przyjaciela. Kochanka ukoi w końcu jego ból po zdradzie, ale wcześniej Joyce pisze, że posłużę się tłumaczeniem Słomczyńskiego: Po zdradzie przyjaciół Zaznał on boleści Dostrzegł jak fałszywi Są ci przyjaciele Z których słów zostało Mu prochu niewiele[13]. – Przyjaciel, zdrada, odrzucenie, zemsta – wyliczył nieco poirytowany Wiktor. – Wszystko kręci się wokół zdrady? – Nie wiem – odparł profesor z dobrotliwym uśmiechem. –

Sam to oceń. To już twoja rola. 5 Obudził się zlany potem. Był środek nocy. Poczuł zimną lufę beretty na swojej skroni. Gdzie jestem? Przecież to moja sypialnia! Moje mieszkanie! Jak się tu dostał? Leżał sparaliżowany strachem. Serce waliło w piersi jak młot. Nie poruszył się nawet o milimetr. „Daję ci jeszcze jeden dzień – usłyszał szept przy uchu. – Jeden dzień”. Wiktor zacisnął oczy. Cisza. Co teraz?

Trzynasty dzień śledztwa, niedziela, 9.16 1 Długo zwlekał z tym telefonem, ale nie było sensu tego przeciągać. Wyszukał w kontaktach numer Wiktorii i zadzwonił. – Cześć, Wiktor – usłyszał jej niski przyjemny głos. – Cześć, masz może pięć minut? – Teraz nie bardzo, a to coś pilnego? Właściwie po co pytam. – Zaśmiała się krótko. – Skoro dzwonisz, to na pewno coś pilnego. Przyjdź do mnie jutro do gabinetu o wpół do jedenastej. Dasz radę? – Jasne! Super – ucieszył się Wiktor. – Jutro o wpół do jedenastej. Na bezkresnym błękicie nieba nie było tego ranka żadnej chmurki, więc słońce używało sobie do woli, rozbudzając nadzieje na kolejny czysty, seraficzny dzień warszawskiego lata. Brooklands krążył po najpiękniejszej części Wilanowa. Ekskluzywne wille, drogie samochody, roześmiani ludzie w przeciwsłonecznych okularach, szczebioczące dzieci na drogich rowerkach. Leniwa niedziela budziła się do życia. Szczęśliwe rodziny zaraz zapakują się do swoich ogromnych beemek i popędzą na późne śniadanie do Flaming & Co. Ktoś mógłby pomyśleć, że w tym świecie nie ma miejsca na krwawe morderstwa, ucięte dłonie, języki czy genitalia. Nic bardziej mylnego, przeszło mu przez głowę i mimowolnie uśmiechnął się do mijanego jedenastolatka, ślimaczącego się na błyszczącym karbonowym treku. Wreszcie zaparkował samochód na jednej ze sterylnie pięknych uliczek. Spojrzał na strzeliste ogrodzenie i ścianę zieleni, odgradzającą lepszy świat od jeszcze lepszego. Wyjął ze schowka

kartkę, napisał na niej „Siedemnaście mgnień róży”, wsadził do koperty i zakleił. No to dawaj, ponaglił się w myślach, po czym wysiadł z auta. Kilka kroków i znalazł się przy niepozornej budce, stojącej po drugiej stronie ulicy naprzeciw rezydencji z wysokim murem. Strażnik drzemał, sprytnie podtrzymując dłonią opadającą głowę i stwarzając wrażenie, że coś czyta, a nie śpi. – Do ambasadora Pietrojewa! – Co? O co chodzi? – Strażnik się poderwał. – Ambasador spodziewa się pana? – W pewnym sensie tak. – Znaczy się… nie rozumiem. Spodziewa się czy nie? – Chcę mu przekazać tę kopertę. W niej jest informacja, na którą czeka. Sprawa najwyższej wagi niepaństwowej. Strażnik spojrzał na Wolskiego podejrzliwie. – Co to za koperta? – bąknął niepewnie. – No dzwoń tam, do kogo trzeba, czeka na to! Mężczyzna podniósł słuchawkę. – Jakiś gość przyniósł kopertę dla pana ambasadora… Co?… Nie wiem, co jest w środku. Mówi, że pilne… Tak. Że czeka. Podejdź. Po kilku minutach do furtki podszedł mężczyzna w cywilu. Wiktor wrócił na drugą stronę ulicy i zbliżył się do ochroniarza, który nie czekając na uprzejme powitanie ze strony nieoczekiwanego gościa, warknął: – Szto? – Oczień ważno. Konwiert tolko dla ambasadora. Tolko dla jego głazow, paniał? – A ty kto? – Rosjanin wwiercał się wzrokiem w Wiktora. – Ja rabotał w policji – próbował się uwiarygodnić Wiktor. –

Tiepier ja rabotaju w inszej organizacji i nie chaczu problemy. Jak ambasador przeczyta, będzie chciał rozgowarywać ze mną. Ja zdjes żdu. Ochroniarz przybrał dziwny wyraz twarzy i gapił się na niego jak ciele na malowane wrota. Nie zrozumiał? Może nie był to z mojej strony monolog Raskolnikowa, pomyślał Wiktor, ale coś tam jednak pamiętam z liceum. Bez przesady! Musiał zrozumieć. – Kak ty nie wiernutsja za pietnaćsat minut, ja pojdu w pizdu i budjet problemy. A najpierw wy dwaj dostaniecie po dupie. Rozumiesz? Wiktor wyczerpał wszelkie pozostałości wiedzy z języka rosyjskiego, tkwiące w czeluściach jego umysłu, nieużywane od lat. – Żdi – odpowiedział Rosjanin. Wiktor spojrzał na niego wymownie i wrócił pod budkę polskiego strażnika. Po czternastu minutach zadzwonił telefon. – Czekają na pana – poinformował śpiący rycerz. Wolski wszedł przez furtkę. Po chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się obok niego wysoki blondyn o twarzy Dolpha Lundgrena. Gabarytami też mu dorównywał. – Za mnoj – powiedział. Minęli główne wejście do okazałej willi, skręcili w lewo i szli wzdłuż ściany budynku. Na tyłach domu rozpościerał się ogromny, pięknie utrzymany ogród, a na jego końcu stała niewielka altanka. Kiedy weszli do niej, Rosjanin rzucił: – Ruki wwierch! – Ile razy ja to słyszałem? – Szto? – Czterech pancernych nie oglądałeś? Pierwsze obcojęzyczne słowa, które poznałem to: „ruki wwierch” i „hende hoch”. Wiktor podniósł posłusznie ręce i dał się zrewidować.

– Mam pozwolenie, byłem policjantem – powiedział, kiedy Lundgren wyjmował jego berettę. – Tylko oddaj przy wyjściu. Nie zapomnij! – krzyknął do oddalającego się Rosjanina. Usiadł na ławeczce i przez kilka minut delektował się słońcem poranka. Spokojnie patrzył, jak od strony domu idzie ku niemu procesja przedstawicieli imperium rosyjskiego. W środku szedł ambasador, dwa kroki przed nim Lundgren, po bokach dwóch ochroniarzy, prawdopodobnie weteranów z Afganistanu. Tyle przynajmniej można było wyczytać z ich niewiele mówiących twarzy. Mieli robić groźne wrażenie na nieproszonych gościach, bo raczej na mieście się z nimi nie pokazywał. Ambasador zatrzymał się dwa metry od Wiktora. Nie wszedł do altany. Gdzie ta słynna rosyjska gościnność? – Pan chciał ze mną mówić? – Tak. – Nazwisko? – Wiktor Henrykowicz Wolski. Ambasador nie uśmiechnął się. Nie ma poczucia humoru, pomyślał Wiktor, nie pożartujemy dzisiaj. – Myślę, że obaj możemy sobie pomóc, panie ambasadorze. – Tak? – Tak. Łączą nas wspólne sprawy. Pan pomoże mnie, ja panu i zamkniemy pewne drzwi… na zawsze. Mam dla pana bardzo dobrą propozycję. – Wiktor rozłożył ręce i dodał z uśmiechem: – Przychodzę w pokoju. Pietrojew popatrzył na jednego z weteranów i skinął głową. Po chwili siedzieli w altanie sami. – Co to za propozycja? – Karteczka, którą panu przesłałem… – Nie dostałem żadnej karteczki. – Racja. Proponuję wymianę. Generalnie stracę na niej, ale co

mi tam. Nie będę o sobie opowiadał, bo albo mnie sprawdzicie za chwilę, albo już to zrobiliście. Ambasador wpatrywał się w Wolskiego bez słowa. – Przez jakiś czas Róża nagrywała swoich przyjaciół. Takie tam niewinne filmiki. Może fascynowała się reżyserią, może marzyła o karierze aktorki. W każdym razie jakiś tam talent miała… prawda? Pietrojew patrzył Wolskiemu prosto w oczy. Nadal milczał. – Tak się śmiesznie składa, że przypadkowo odziedziczyłem po niej kolekcję filmów… akcji. Ten pana ochroniarz przypomina trochę Dolpha Lundgrena, też mógłby zagrać w jakimś… Przepraszam, to nie był najlepszy żart. Wiktor, choć nerwy miał napięte jak struny, bawił się tą sytuacją. Był ciekaw reakcji ambasadora. Lubił robić na ludziach wrażenie. Muszę przyznać, że trzyma się nieźle, pomyślał, nawet mu powieka nie drgnęła. Ani te… brwi Breżniewa. Trzeba zwiększyć napięcie. – W jednym z filmów, jakość HD, pewien kolejarz, to znaczy mężczyzna w stroju rosyjskiego kolejarza łapie elegancką pasażerkę na gapę… – Stop! – Ale spokojnie, to dopiero początek. Kiedy okazuje się, że kobieta jedzie bez biletu… – Stop, ja skazał – wycedził ambasador przez zęby. – No dobrze, dobrze. To dzieło reżyserował chyba sam Nikita Michałkow, każda scena dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Rosjanin starał się zachować kamienną twarz. Nie było to łatwe. Kiedy na policzki wypłynęły mu rumieńce, Wiktor zapytał: – Może wody? – Ja ci dam wody, sobaka.

– Ale to chyba nie do mnie te dąsy. Ja z branżą filmową nie mam nic wspólnego. Pomóc przychodzę. Niech pan nie myśli, że… – Że szto? – Że jestem jakąś mendą, która żeruje na cudzym nieszczęściu. Proponuję wymianę. – Czego chcesz? – Podam panu adres pewnego mieszkania. Należy do was, mówiąc wprost. Chcę wiedzieć, kto tam mieszkał. Może „mieszkał” to nie najlepsze słowo… kto je zajmował. Albo jeszcze dosadniej. Kto rozpracowywał mojego ojca i dlaczego? – Kogo? Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Co za bezczelność! Kim pan w ogóle jest? – Pana dobrą monetą. Gwarancją, że nic panu nie grozi ze strony nieodpowiedzialnych filmowców. Oddam wszystkie nagrania, oryginały. Nie zrobiłem kopii, choć pewnie pan w to nie uwierzy. Nie warto ich teraz szukać, tych filmów. Jeżeli coś mi się stanie, wszystkie nagrania trafią do mediów. Nie muszę dodawać, jakich gości pan… to znaczy jacy goście byli zapraszani… – Milcz! – Oddam wszystkie poza jednym. Muszę mieć jakąś polisę na życie. Chyba mnie pan rozumie? Jakoś nie przepadam za herbatką z polonem. Wolę z cukrem. – Swołocz! – Pietrojew zacisnął zęby. – Kto? A, ci co to nagrywali… W pełni się z panem zgadzam, ambasadorze. – Ostro grasz, chłopcze. Uważaj, żebyś nie przelicytował. – Dobra, będę leciał, bo widzę, że sobie nie pogadamy. – Adres daj temu. – Ambasador wskazał na Lundgrena. – Ktoś się do ciebie odezwie. – No i haraszo – rzucił Wolski i wyszedł z altany.

Czuł na plecach wzrok ambasadora. Podszedł do Lundgrena. – Twój pan kazał ci to dać – powiedział, wręczając mu złożoną na czworo kartkę. Lundgren odprowadził go do furtki. Wiktor wyciągnął do niego rękę. Po chwili miał w niej berettę. – Nie no, stary, pożegnać się chciałem. Wsadził pistolet pod kurtkę. – Dzięki – mruknął i wyszedł na ulicę. Rosjanin nie odpowiedział. – Coś taki sztywny? – rzucił do niego przez bramę. Lundgren zmierzył go lodowatym spojrzeniem. – Jakoś tak się od siebie oddaliliśmy, a kiedyś przecież byliśmy tak blisko. Znaczy… narody nasze, panimajesz? Odpowiedziało mu milczenie syberyjskiej zimy w środku warszawskiego lata. – Eee. – Wiktor machnął ręką, idąc w kierunku samochodu. – Kto dziś pamięta o czterech pancernych. 2 Niedziela w południe to chyba nie czas na pracę, pomyślał Wiktor, wchodząc do małej kawiarenki na tyłach Nowego Światu. Co za życie… – Opowiedz mi o tym wieczorze w kasynie. – Wolski patrzył uważnie na Godunia, zajadającego się naleśnikiem z bitą śmietaną. Spod podwiniętego rękawa bluzy groźnie spoglądał na niego afrykański lew. Wiktor przypomniał sobie wizytę w Golden Shot. – O Boże – stęknął Goduń. – Przecież nic takiego nie zrobiliśmy. Mamy prawo czasem się zabawić. Wisz pan, to nie rzutuje na naszą formę. Przysięgam! – Przyjaźnicie się we trzech? Ty, Łysy i Deptuła? – Niespecjalnie. Wychodzimy gdzieś czasem. Raz jest trzech, innym razem pięciu. Deptuła rzucił pomysł kasyna. No to okej. Weszliśmy w to.

– A Moloki chodził z wami? – Raz chodził, raz nie chodził. – Lew przełknął kawałek naleśnika i spojrzał na Wiktora. – Chcę wiedzieć, jak często z wami wychodził. Raz na miesiąc? Raz na tydzień? – Raczej raz na miesiąc. A ostatnio nawet rzadziej. – Dlaczego? – zapytał Wiktor. – Nie wiem. – Goduń wzruszył obojętnie ramionami. – A co mnie to… – Dużo przegrywał w kasynach? – Nie. – Lew się zaśmiał. – Chodził bardziej dla towarzystwa. – Dużo wypiliście tego wieczoru? – Trochę. – Ile? – Drinki, piwo, jakaś wódka poszła. – O której wyszliście? – Zaczęliśmy ewakuować się z kasyna gdzieś tak od szóstej. Braliśmy taksówki sprzed klubu. Najpierw wyszedł chyba Łysy. Potem ja, a Deptuś jakoś został jeszcze z godzinę. Tak przynajmniej mówił. – A może najpierw wyszedłeś ty, a dopiero potem Łysy? – Może. Albo to Łysy został, a Deptuś pojechał. Nie pamiętam, bo wszyscy byliśmy mocno skatowani. Łysemu chyba film się urwał. – A tobie? – Nie do końca. No… trochę się urwał. Ale my nigdy nie robimy takich numerów przed meczem! Nigdy! Tylko że czasem trzeba się rozerwać, jak się tyle haruje. To chyba nic złego? Prawda? – Dlaczego wszyscy robiliście sobie tatuaże w tym samym

studiu? – zmienił temat Wiktor. Lew wstrząsnął grzywą i uśmiechnął się zawadiacko. – A dlaczego nie? – Kto komu polecił Golden Shot? – Łysy jest tu najdłużej z nas. Może on pierwszy zrobił tam sobie dziarę, ale głowy nie dam. Nie wiem. Jakoś tak fama poszła, że tam dobrze kłują. A coś nie halo z tym zakładem? Lew zmarszczył brwi i spojrzał Wolskiemu prosto w oczy. – Pan powie prawdę, coś tam nie tego? – Nie. Z zakładem wszystko w porządku. A dlaczego Łysy wytatuował sobie napis „anguis in herba”? – Co? Że jak? – Nie widziałeś? Nie chwalił się? – Ja tam mu tatuaży nie oglądam. – Lew zarechotał hałaśliwie. – Coś tam faktycznie wydziarał sobie po niemiecku. Ale się nie wczytywałem. – To po łacinie. – Może i tak, nie znam się. – A dlaczego Moloki miał czarną panterę? – O! To akurat wiem. Opowiadał o tym, tylko jak to było…? To znak plemienia jego ojca. Siła i spryt, czy jakoś tak. – Rozumiem. To powiedz mi jeszcze, co wiesz o konflikcie Molokiego z Krisem. – Nic. – Nie wygłupiaj się. Sam mi wskazałeś Krisa, kiedy pytałem, z kim Moloki się kłócił. – Ja? – A kto? Lew Tołstoj? – Kto?

– Nieważne, gadaj, co wiesz. – Daję panu słowo honoru, że trzymam się od takich spraw z daleka. Jestem z małej wioski i chcę tu jeszcze pograć. – Potrząsnął grzywą. – No dobra, kłócili się o to, jak kto ma grać. Ale ja grałem swoje. To znaczy to, co kazał trener. – Który trener? – No… Nawal. – A Wieczorek nie namawiał cię do innej gry? Tak, żeby ograniczyć rolę Krisa? – Nie. Nigdy. Zawsze grałem pod Krisa. To znaczy, kiedy był na boisku. Bo jak miał kontuzję, grało się inaczej. Trudno grać pod niego, kiedy go nie ma, nie? – Lew zaśmiał się ze swojego żartu. – A Moloki? Pod kogo grał? – No… różnie bywało. Lubił czasem grać po swojemu, czasem egoistycznie, czasem nie przestrzegał założeń taktycznych. – O to kłócił się z nim Kris? – Tak. No, ale w końcu jakoś to się rozeszło po kościach. I tyle. Lew wzruszył ramionami i spojrzał na Wiktora. – Dzięki. Bardzo mi pomogłeś. – Powie pan panu Grabkowi, że współpracowałem? – Co? – Wiktor popatrzył ze zdziwieniem na właściciela lwiej grzywy. – Wspomniał pan wtedy, że pochwali mnie przed panem Grabkiem. – Ano tak. – Wolski pokiwał głową. – Jasne. Masz to jak w banku. 3 – Liczę na miłe zakończenie dnia – rozmarzył się Wiktor, przeciągając się. – Niepoprawny optymista – odparła Lena.

Było wczesne popołudnie. Siedzieli na ławce w Łazienkach i jedli lody. Słońce nie dawało im spokoju, podobnie jak wiewiórki, które z roku na rok robiły się coraz bardziej bezczelne. Koło nóg Wiktora przysiadła sobie taka jedna i beztrosko chrupała orzech. Obserwowali przechadzające się alejkami pary zakochanych, te miłosne duety w każdym wieku. Napaleni na siebie nastolatkowie, dla których każda wspólna sekunda zdawała się gasnąć tak szybko jak zapałka. Znudzone życiem i czekające na lepsze okazje chwilowo sparowane trzydziestoletnie single. Korzystający z protez życia czterdziestolatkowie z odchowanymi dziećmi, oszczędnościami i wolnymi weekendami. Otumanieni drugą młodością przedstawiciele grupy 50+, dla których Unia Europejska przygotowała wiele fascynujących szkoleń zawodowych. Tylko emeryci, budząc u Wiktora pełen szacunek, robili to z godnością i zrozumieniem. Ich miłosne igraszki w królewskim parku, polegające na ryzykownych wyprawach gondolą, spacerze za rękę i karmieniu niewdzięcznych wiewiórek, miały w sobie coś mistycznego i przyziemnego zarazem. Wiktor czuł to przez skórę. Po plecach przeszedł mu dreszcz. Wzdrygnął się. Lekki podmuch wiatru czy świadomość, że nie będzie mu dane rozkoszować się czymś takim? Wiedział, że nie dożyje siedemdziesiątki. Nawet pięćdziesiątka wydawała się zbyt odległym portem. Ten rejs nie może się udać. Nie w tej robocie. Ile jeszcze razy wywinę się śmierci? Ile… – Co z tym samochodem? – wyrwała go z rozmyślań Lena. – Jednak go szukali, ale nie znaleźli. Mój, powiedzmy, znajomy z drogówki też poszperał. Nic. Igła w stogu siana. W żadnym autoryzowanym warsztacie go nie ma. Do kasacji nie zjechał. Kradzieży nie zgłoszono. – Czyli? – Czyli najpierw poszukamy sobie w necie nieautoryzowanych

warsztatów robiących mazdy, a potem pakujemy się do forda i je objeżdżamy. – My? Ty i ja? – rzuciła. – A nie? – Przy odrobinie, podkreślam, odrobinie szczęścia może na coś trafimy. Na przykład na błotnik z tej mazdy – zaczęła narzekać. – Albo z jakiejś innej. To śledztwo zmierza w dziwnym kierunku. Czarno to widzę. – Nie byłbym takim pesymistą. – Wiktor się uśmiechnął. – Pesymizm wyssałam z mlekiem matki – fuknęła Lena. – Jeżdżenie po warsztatach! Marzę o tym od urodzenia. – W pierwszej kolejności będą nas interesować warsztaty w Zielonce i okolicach. Ząbki, Kobyłka, Wołomin, Marki, Rembertów. – Genialne w swojej prostocie! Marnujesz się w cywilu. – Jedziesz ze mną jutro czy nie? – Jadę – odparła z ociąganiem. – A co tam w kwestii tatuaży? Jakiś przełom? – Tatuaże są pretekstem. Czuję, że coś ich wszystkich łączy, może nie tylko te tatuaże? – Kogo? Łysego, Molokiego, Lwa i… – I Deptułę – dokończył Wiktor. – Hazard? – Może hazard? Może… jakaś kobieta? – A wiesz, jak ją znaleźć, geniuszu? Bo ja tu żadnej kobiety nie widzę. – No to może nie kobieta. Może jest coś, co ich poróżniło. Coś, co najpierw łączyło tę grupę. Trzymali się razem, a potem coś się stało, zdradził ich, a oni go ukarali, mordując. – Narkotyki? Jakiś nielegalny handel? – podrzucała Lena.

– Moloki mógł się w coś wplątać… – Wiktor się zamyślił. – Może na to wskazywać ten zaginiony samochód. – Ktoś pozoruje mord rytualny, żeby zmylić policję? – Na przykład. – A jeżeli to naprawdę był mord rytualny? Może to zabójstwo ma związek z Afryką? – Lena przygryzła dolną wargę. Wygląda seksownie, zauważył Wolski, ale nie ujawnił się z tą myślą. Popatrzyli na siebie. – Tylko kto ma jakieś związki z Afryką? – zastanowiła się na głos Lena. – Menedżer Molokiego – odparł Wiktor. – Czas wytoczyć najcięższe działa. 4 Odwiózł Lenę do domu, po czym ruszył w kierunku Żoliborza. Wybrał numer i po kilku sygnałach usłyszał znajomy angielski akcent. – Hallo. – Opasły Wąsik? – Wiktor! – Cześć, Malcolm. – Gdzie teraz stacjonujesz, szeregowcu? – Chwilowo zrobiłem sobie przerwę. Odszedłem z Europolu, wróciłem do Polski. Załatwiam prywatne sprawy. A co u ciebie? – No wiesz, po staremu. Stary nudny Scotland Yard. Byłem na castingu do MI-five, ale chyba szukali wyłącznie wysokich blondynów. Ale nie dzwonisz raczej, żeby zapytać, jak się miewam. Zgadłem? – Ile? – Powiedz co, to ja ci powiem za ile.

– Nie, nie, nie. Nie ma tak dobrze. Najpierw podaj cenę, a ja ci powiem, za co płacę. – Trzy… nie, cztery flaszki Chopina – rzucił Malcolm. – Stoi. – Pięknie, już się nie mogę doczekać? A za co płacisz? – Jeden z moich przyjaciół działa w Afryce. A konkretnie w RPA, Botswanie. Może w Mozambiku. Chciałbym się więcej dowiedzieć na jego temat. – Anglik? – Polak. – Może być ciężko. – Pięć flaszek… – Nie o to chodzi. Wiesz, że zawsze się dogadujemy. Daj się zastanowić chwilę. Afryka Południowa… no to może… Jeżeli facet ma coś na sumieniu, komuś podpadł i jest w bazie policji, wojska, wywiadu albo czegoś tam jeszcze, to w kwestiach afrykańskich pomoże ci Sting. – Ten z The Police? Malcolm się zaśmiał. – Taa, jasne i jeszcze ci zagra na gitarze i zaśpiewa. – Autograf bym wziął. – Kojarzysz tego dupka Snowdena… – Tego gościa od przecieków? – Tego samego. Uczył się od Stinga, ale nie dorasta mu do pięt, czaisz? – Tak jakby. – Sting zaszył się gdzieś w Europie Wschodniej. Może w Polsce. Tylko że w odróżnieniu od Snowdena, uczciwie zarabia na życie. Do jutra powinienem ustalić jakiś kontakt. Ostrzegam! Nie jest tani!

– Dzięki. – Nie dziękuj, tylko pakuj butelki, słyszysz? I nie ociągaj się z wysyłką tak jak ostatnio!

Czternasty dzień śledztwa, poniedziałek, 10.25 1 Gabinet mieścił się przy ulicy Młynarskiej, w odrestaurowanej przedwojennej kamienicy naprzeciwko dawnego PDT-u na Woli. Wiktor często bywał w tej okolicy jako dzieciak. Niedaleko stąd mieszkał wujek Stefan, brat mamy. Przed wizytą u niego zawsze wpadali z mamą lub tatą do pedetu. Wiktor uwielbiał oglądać „nowoczesne” sprzęty w dziale RTV, ale to, co naprawdę go tam fascynowało, to frytki w przejściu podziemnym pod Młynarską. Do dziś pamięta ich słony smak, kolorowe plakaty wiszące na ścianach frytkarni i muzykę, którą tam puszczali, z wielkimi przebojami Acapulco i Sunshine Reggae. Wiktoria Szwejcer dobiegała czterdziestki i była najlepszym, ale też jedynym psychologiem, z jakim Wiktor kiedykolwiek miał do czynienia. Trzy lata temu zakończyła współpracę z Komendą Stołeczną, z którą związała się na blisko dziesięć lat. Była jedyną osobą, z którą Wiktor szczerze rozmawiał o tragicznej śmierci swoich najbliższych. Dzielił się z nią swoim bólem, płakał przy niej, cierpiał i odradzał się na nowo. Była świetnym terapeutą. I jedyną kobietą, przed którą tak się obnażył. Nawet przed żoną, którą przecież kochał nad życie, nie otworzył najciemniejszych zakamarków swojej duszy. Zakamarków, które budziły strach w nim samym. Kiedy przestali się spotykać w ramach terapii, połączył go z Wiktorią szczególny rodzaj przyjaźni. I to nie ze względu na podobieństwo imion. Mogli nie widzieć się przez rok, nie rozmawiać miesiącami, ale kiedy się spotkali, zawsze odnosili wrażenie, że ostatnim razem widzieli się zaledwie przed kilkoma dniami. A ponieważ widywali się rzadko, zazwyczaj dużo było do opowiadania. Raz czy dwa zdarzyło im się nawet przegadać całą

noc przy butelce wina. I to bez żadnych damsko-męskich akcji. Kiedy wszedł do jej gabinetu, była sama. Jak zawsze elegancka, uśmiechnięta i pełna werwy. Miała długie, proste jasnobrązowe włosy, piwne oczy i wąski lekko zadarty nosek, dodający jej uroku. Jak zawsze, nosiła okulary w grubych czarnych oprawkach. Wyściskali się na powitanie. Wiktor opowiedział jej w skrócie o swoich sukcesach w Europolu i nieudanym powrocie do firmy. – No dobra, wszystko fajnie, ale chyba nie dlatego zadzwoniłeś, żeby się pożalić? Od tego masz Morawca. Co się dzieje? – Wiktoria spojrzała na niego tak przenikliwie, jak mogła to zrobić tylko ona. Przed nią nie potrafił udawać. Nie był gburem ze stołecznej, twardzielem z Europolu czy zakapiorem ze swojej salki bokserskiej. Nie był gliną pozującym na intelektualistę ani niespełnionym sportowcem. Był… kim? Sobą? Nie wiedział. – Może to nic poważnego – zaczął niepewnie. – Może powinienem pójść z tym do internisty albo… ja wiem? Ale pomyślałem sobie, że najpierw… – I dobrze pomyślałeś – przerwała mu, obdarzając go ciepłym, pełnym przyjacielskiego oddania uśmiechem. – Zaczęło się przed rokiem. To coś dopada mnie w nocy. Budzę się, to znaczy wydaje mi się, że się budzę – mówił spokojnie. – Nie mogę się ruszyć. Ogarnia mnie strach. Paniczny strach. Mam wrażenie, że ktoś jest w pokoju. Próbuję coś zrobić i nie mogę. Próbuję krzyczeć. Nie mogę. Jestem bezwolny, unieruchomiony. Mogę tylko czekać, aż ten ktoś poderżnie mi gardło. Oddycham coraz szybciej. Tylko to potrafię. Czuję go obok, a nawet słyszę. Liczę sekundy, zanim mnie zaatakuje. Wiem, że to ostatnie sekundy mojego życia. To jest koszmarne. Nie potrafię nad tym zapanować. Nie potrafię się z tego wyrwać. Czasami tym objawom towarzyszy coś jakby ucisk na piersiach. – Co się dzieje potem? Budzisz się czy zasypiasz?

– Różnie. Przeważnie udaje mi się zasnąć. Ale zdarza się, że po jakimś czasie wstaję i coś robię. Idę do kuchni napić się. Czasami już do rana nie zasypiam. – Jak często ci się to zdarza? – Ostatnio mniej więcej raz na tydzień. Może dwa razy. Wiesz, da się z tym żyć. Ale pomyślałem, że lepiej zasięgnąć twojej rady. – Słusznie. Czy zdarza ci się zasnąć w ciągu dnia? Tak spontanicznie, nagle. Na dziesięć, dwadzieścia minut? – Nie. Nigdy. Pokiwała głową w zamyśleniu. – To pewien stan dysocjacyjny. – A po ludzku? – To, co opisałeś, to tak zwane porażenie senne, inaczej paraliż senny – zaczęła. – Mówiąc najprościej, jest to stan, kiedy ciało jeszcze śpi, a umysł się obudził. Czyli masz pełną świadomość tego, co się dzieje, ale nie możesz się ruszyć, nie możesz mówić. Ponieważ mózg pracuje wciąż jakby w fazie snu, możesz mieć halucynacje. Towarzyszy temu strach, lęk. – Skąd to się bierze? – Paraliż senny jest bardzo rzadko spotykaną dolegliwością. Ale szacuje się, że mniej więcej jedna trzecia ludzi doświadczyła tego przynajmniej raz w życiu. Raz – powiedziała z naciskiem. – Są łagodniejsze i cięższe napady. U niektórych pacjentów zdarza się to co noc. Atonia mięśni szkieletowych, czyli paraliż, jest spowodowany przez impulsy z mózgu, które hamują w rdzeniu kręgowym motoneurony odpowiedzialne za utrzymanie napięcia mięśniowego. To normalny stan fizjologiczny, występujący u człowieka podczas snu. Uważa się, że funkcją atonii mięśni szkieletowych jest uniemożliwienie śniącemu wykonywania ruchów, o których właśnie śni. – Czyli, żebym nie biegał czy boksował na leżąco? – Wiktor się uśmiechnął.

– Właśnie! A porażenie senne występuje, gdy mózg wysyła te impulsy w złym momencie. Czyli wtedy, kiedy nie doszło jeszcze do sennej utraty świadomości, podczas zasypiania albo przy raptownym wybudzaniu się ze snu w fazie REM. – Jasne. Ale dlaczego? Co jest ze mną nie tak? – Paraliż senny ma podłoże neurofizjologiczne. – Czyli? – Mogę to opisać, ale niewiele zrozumiesz. – Mów, spróbuję. – Zrozumiałeś mechanizm działania. To najważniejsze. Czy coś to da, kiedy zacznę opowiadać o funkcjonowaniu systemów monoaminergicznych i ich inhibicji poprzez cholinergiczny układ komórek REM-on? Albo o nadaktywności komórek REM-off? – No tak. – Wiktor się zasępił. – Faktycznie to nie ma sensu. Ale ja byłem pewien, że w pokoju ktoś jest. Na sto procent. Raz czy dwa odezwał się do mnie! Czy zaczynam tracić rozum? – Nie, Wiktor, skąd! To tylko halucynacje. – Widziałem jego cień, słyszałem cichy śmiech. Czułem broń przy skroni. – Przy zasypianiu są to halucynacje hipnagogiczne, przy budzeniu się, hipnopompiczne. Nazywamy je w skrócie HHE. To od angielskiego określenia hypnagogic and hypnopompic experiences. – Pięknie brzmi. – HHE jest wyłącznie wytworem twojej wyobraźni. Tylko ci się wydaje, że pochodzi z zewnątrz. Halucynacje często wiążą się z uczuciem obecności kogoś obcego w pokoju. HHE mogą być wzrokowe, słuchowe i dotykowe. – Słuchowe? Dotykowe? – Tak. I powtarzam, tylko ci się wydaje, że pochodzą z zewnątrz, ponieważ w rzeczywistości pochodzą z…

– …mojej głowy. Przytaknęła. Wolski zamknął oczy. Co się ze mną dzieje? Czy to się da leczyć? Czy skończę w psychiatryku? – Halucynacje wzrokowe są często mniej wyraźne – kontynuowała. – Widzisz postać, a raczej jej zarys, który napawa cię przerażeniem. Może temu towarzyszyć ucisk na klatkę piersiową i wrażenie, że ta postać… – …chce mnie udusić. Tak – wyszeptał, kładąc dłoń na piersi. – Tutaj. – To złudzenie, Wiktorze. Tego nie ma. Najlepszym lekarstwem na paraliż senny – zaczęła, jakby czytając mu w myślach – jest samo uświadomienie sobie tego mechanizmu. Teraz już wiesz, co się dzieje. To nic takiego. W pokoju nikogo nie ma, nikt cię nie dusi. Tylko mózg błędnie interpretuje pewne bodźce. Oczywiście nie jest to miłe odczucie, ale to naprawdę nic wielkiego. Każdemu może się zdarzyć. Mnie też przytrafiło się raz czy dwa. – Czyli to tak, jakbym był przez chwilę zawieszony między snem a jawą? – Dokładnie! Poezja! – Nie, no to super! Uspokoiłaś mnie. – Uśmiechnął się. – A tak przy okazji… są na to jakieś lekarstwa? – Dam ci receptę na fluksoetynę. Ale poczekaj z tydzień, zanim to wykupisz. Może samo przejdzie. 2 Po wizytach w dwóch warsztatach w Ząbkach, jednym w Kobyłce i jednym w Wołominie skierowali się na Rembertów. – To nie do pomyślenia, żeby samochód zniknął jak kamfora – odezwał się z udawaną złością Wiktor. – Co w tym dziwnego? – zapytała Lena. – Kiedyś żaden samochód po tej stronie Wisły nie miał prawa zniknąć bez wiedzy Sałaty. Ech, gdzie te czasy…

– Jakiego Sałaty? – Taki… gangster. Innym razem ci opowiem. – Tęsknisz za tamtymi czasami? – Nie wyczułaś ironii? – No cóż, De Niro to ty nie jesteś. Nie wyczułam. – Dobra, jeszcze jedna wizyta i kończymy na dziś – rzucił Wiktor. – Gdzie tym razem? – A… dostałem od Lawira, znaczy kumpla, namiar na jakiś mały warsztacik, który kiedyś robił różne złomy. Zadzwonił telefon Wiktora. Marek. Wolski przez sekundę wahał się, czy rozmawiać przy Lenie na głośnomówiącym, ale szybko zrezygnował z przełączenia się na słuchawkę i odebrał. – Wiktor, wyobraź sobie, że trop z prezesem klubu nabiera rumieńców – usłyszeli rozemocjonowany głos Marka. – Tak? – zdziwił się Wiktor. – Prześwietliliśmy go dokładnie. Od lat zajmuje się biznesem, kierował różnymi firmami i projektami Grabka… – No i? – Dwadzieścia pięć lat temu skończył zarządzanie w Stanach, to znaczy MBA na Harvardzie. – Jest w tym coś podejrzanego? Marek się zaśmiał. – Ale zanim zrobił tego embieja, to, uwaga, skończył na tymże Harvardzie medycynę. A konkretnie studia medyczne pierwszego stopnia. I co? Słabo? – O kurczę… – Wiktor spojrzał na Lenę. – Chcesz usłyszeć kolejny strzał? – Wal!

– Larys ma dom w RPA, nad samym oceanem, w okolicach Kapsztadu. Jego żona spędza tam średnio siedem miesięcy w roku. Widzisz! Wątek Afryki. Zdaje się, że trzeba będzie dokładniej powęszyć. Wiktor słyszał w głosie Marka tak wielką satysfakcję, jakby sam na to wpadł. – Teraz cios nokautujący. Gotowy? – Całe moje życie. – Jest leworęczny! Larys jest mańkutem, Wiktor. – Alibi? – szybko odbił piłeczkę Wolski. – Z tym trochę gorzej… to znaczy niby ma alibi, ale wiesz, nie ma takiego alibi, którego nie można by podważyć, nie? Sam tak mówiłeś. Lena spojrzała pytająco na Wiktora. – To gdzie był podczas zabójstwa? – zapytał. – W Paryżu. Taka jest jego oficjalna wersja. Poleciał prywatnym samolotem odrzutowym Grabka na dzień przed zabójstwem. Wrócił dwa dni po śmierci Molokiego. Miał się tam podobno spotkać z właścicielem Grabexu. Ale wiesz… – Sprawdzacie jego wersję? – Tak. Jeszcze nie mam potwierdzenia. Wyleciał z prywatnego lotniska pod Warszawą i wylądował pod Paryżem, również na prywatnym lotnisku. Jutro, najpóźniej pojutrze będziemy wiedzieli, czy to prawda. To znaczy, czy ten samolot poleciał do Paryża. A kto był na pokładzie, to wiesz… tego praktycznie nie da się ustalić. – Jego komórka? – Otóż to! Twierdzi, że zostawił telefon w domu. I tak się składa, że faktycznie telefon przez cały czas znajdował się w jego domu w Konstancinie. To alibi śmierdzi na kilometr! Nie możemy dostać się do samego Grabka, żeby to potwierdził.

– Grabek chroni Larysa? – Tak to wygląda. Wydaje się, że grają na czas. Jakby starali się stworzyć prezesowi wiarygodne alibi i jakąś sensowną wersję wydarzeń. Nie uważasz tak? – Faktycznie dziwnie. Przyciśnij Larysa. – Wiktor! Myślisz, że nie próbowałem? Wolski zaczął analizować sytuację. Czy dlatego Grabek zlecił mu to śledztwo, żeby chronić swojego kumpla? Czy milioner próbuje nim manipulować, odsuwając podejrzenia od prezesa klubu? – Powęszę tu i tam. Dam ci znać – powiedział i rozłączył się. Spojrzał na Lenę, która zmarszczyła brwi i fuknęła: – Czym go przekupiłeś, że ci to wszystko mówi, ot tak? – Niczym. – Nie kłam! – Serio! Zaproponowałem mu pomoc przy tym śledztwie i się zgodził. Tyle. – To twój dobry przyjaciel? – Dosyć. – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? – Pewnie. Ja jestem d’Artagnanem, a on Aramisem. Szukamy Portosa. Przyłączysz się? – Jesteś pewien, że grasz znaczonymi kartami? – Co? No pewnie… – I że to twoja talia? Nie odpowiedział, tylko wybrał numer Grabka. Prezes odebrał po pięciu sygnałach. – Jakiś przełom? – zapytał bez zbędnych wstępów. – Panie Janie, powiem wprost: alibi prezesa Larysa.

– Zawraca mi pan głowę taką bzdurą? – burknął Grabek wyraźnie poirytowany. – Dla mnie to nie bzdura. Tym bardziej dla policji. – Właśnie! Dlaczego policja nagabuje Włodka? Co się dzieje? Co to za jakaś zabawa w podchody? Za dużo wolnego czasu mają? – Muszą go sprawdzić. Jak wszystkich podejrzanych. – Podejrzanych?! – ryknął milioner. – Chce pan powiedzieć, że Włodek jest podejrzany? Co za bzdura! – Jego alibi nie wygląda zbyt dobrze. – Panie Wiktorze – powiedział twardo Grabek. – Niech pan się zajmie szukaniem mordercy, bo na razie tylko strzela pan ślepakami! A Włodka proszę zostawić w spokoju. – W takim razie zrywam umowę. Możecie mnie wszyscy pocałować w dupę! Nie jestem ratlerkiem na pana krótkiej smyczy. Cześć! Wiktor się rozłączył. – What the fuck? – zaklęła Lena. – Co jest…? – Poczekaj – przerwał jej. Telefon zadzwonił po dziesięciu sekundach. Wolski odebrał po czterech sygnałach. – Słucham – rzucił obrażonym tonem. – Niech pan da spokój, do jasnej cholery! – warknął Garbek. – Po co się obrażać? Wiktor milczał. – Larys był u mnie w Paryżu w tamtym czasie. Wtedy, kiedy zamordowano Molokiego. Jest moim przyjacielem i zaufanym doradcą od ponad trzydziestu lat. Ale nie dlatego go chronię. Chronię siebie i swoje interesy. Przejmujemy dużą zagraniczną spółkę. Wszystko jest objęte ścisłą tajemnicą. Już i tak za dużo panu powiedziałem.

– Dlatego zostawił swój telefon w domu w Konstancinie? – Dużo pan wie, cholera jasna. Tak. Dlatego. Wywiad w biznesie jest rozwinięty nie mniej niż w wojsku czy dużej polityce. Służby o profilu działania zbliżonym do CIA, KGB czy Mosadu non stop szpiegują największych graczy światowego biznesu i ich poczynania. – Po co? – Informacja jest w cenie. Jak zawsze. Po co? Żeby manipulować kursem akcji, sprzedawać informacje konkurencji czy samym zainteresowanym. Chyba nie musimy o tym teraz rozmawiać? Wierzy mi pan? No, panie Wiktorze. Wiktor westchnął. – Transakcja zakończona – kontynuował Grabek. – Za kilka dni w mediach buchnie informacja, że jedna z moich spółek przejęła zadłużonego giganta. Wtedy mi pan uwierzy? – Już panu wierzę – powiedział obojętnym głosem Wiktor. – Oby uwierzył też prokurator. – Rozłączył się. – Psychol jesteś, wiesz? – Wiem. – Nie znoszę tego Grabka, który ukradł nie pierwszy milion, ale pierwsze sto milionów… Ale w tym przypadku jestem gotowa mu uwierzyć. To, że koleś jest mańkutem, a jego żona spędza pół roku w RPA, nie znaczy, że stosuje rytuały voodoo, mordując zawodnika swojego klubu! Wiktor zaczął się śmiać. – Czekaj, czekaj, to jest tak debilne, że… prawdopodobnie… ty sam wpuściłeś w ten kanał Marka! Tak? Wkręciłeś go w prezesa Larysa? Wolski nie przestawał rechotać. Musiał zatrzymać samochód na poboczu, żeby się uspokoić. – Puściłem taki strzał znikąd… i trafił.

Lena zaczęła się śmiać wraz z nim. – Nie no… kretyn jesteś – wycedziła, nie mogąc opanować chichotu. Dochodziła dziewiętnasta trzydzieści. Dotarli na sporą działkę położoną na skraju lasu. Prowadziła do niej droga poorana dziurami i bruzdami, tak jakby właścicielom warsztatu zależało, żeby auto, dojeżdżając do nich, złapało jeszcze jak najwięcej usterek. Brooklands podskakiwał na wybojach, mimo że Wiktor jechał bardzo wolno, z poszanowaniem dla legendy. Stanęli przed bramą. Duży blaszany pawilon przylegał do nieotynkowanego piętrowego domu, który choć nie został jeszcze ukończony, już dopraszał się gruntownego remontu. Pies szarpał się na łańcuchu, wokół budy walały się części karoserii i puste butelki po piwie. – Znam takie miejsca – szepnął Wiktor, nie wyłączając silnika. – Że niby co? Zarzynają tutaj małe niewinne króliki czy mordują seksowne bezbronne dziennikarki? Wiktor odruchowo sprawdził, czy broń i kajdanki są na miejscu, i wysiadając, rzucił do Leny: – Ty zostajesz. Nie wyłączam silnika. Jak coś się będzie działo, zjeżdżaj i dzwoń do Marka. – No co ty! Nie wygłupiaj się. To nie droga bez powrotu. – Nie z takich dróg nie wracali. – Super. Zapiszę do dzienniczka złotych myśli. Lena została w samochodzie. Wiktor otworzył furtkę i wszedł na teren warsztatu. – Halo! Jest tu kto? Podszedł do blaszaka i zastukał w drzwi. Odpowiedziało mu tylko głuche echo i wycie kulawego psa. Rozejrzał się i ruszył wzdłuż baraku, na tyły działki. Zaglądał do wnętrza przez brudne szyby. W środku stało kilkanaście samochodów. Bardzo stare, stare, prawie nowe, kilka przykrytych plandekami. Pchnął z całej

siły jedną z szyb. Uchyliła się. Stanął na drewnianej skrzynce i wdrapał się na okno. Przełożył nogi, po czym zeskoczył w półmrok wielkiego blaszanego pomieszczenia. Stąpał cicho między samochodami osłoniętymi grubym materiałem. Po kolei uchylał plandeki, żeby zobaczyć, co kryją. Samochody były nowe albo najwyżej roczne. Czarne bmw, biały mercedes, grafitowy lexus, złote volvo, czerwona… zaraz… włączył latarkę w telefonie i zerwał całą plandekę. Czerwona mazda MX-5. Samochód Molokiego. Nagle dobiegły go jakieś głosy, dochodzące od strony bramy wjazdowej, gdzie zostawił Lenę. Zanim wygramolił się z blaszaka i biegiem wrócił do brooklandsa, Leny już w nim nie było. – Hej, ty! Odwrócił się powoli. Nie sięgał po broń. Wolał najpierw rozeznać się w sytuacji. Kilka metrów od niego stał wysoki, barczysty mężczyzna. Miał włosy ostrzyżone „na lotnisko” i kilkudniowy zarost. Ramiona i piersi pokrywały tatuaże, co było doskonale widać, ponieważ miał na sobie jedynie brudne dżinsowe ogrodniczki. Ciekawe, czy nosi bieliznę, przeszło Wiktorowi przez myśl. – Czego tu szukasz? – zawarczał mężczyzna. – Szukamy warsztatu samochodowego. Mamy jakiś problem z hamulcami. Moja znajoma… pewnie zaraz przyjdzie, widzę, że poszła za potrzebą… – Ta! Za potrzebą poszła! – ryknął Lotniskowiec. – Znamy takie potrzeby. Nie, Wasyl? – Ta – dodał rzeczony Wasyl, wychodząc zza nieotynkowanego domu. W ręce trzymał łom. – To da się u was naprawić te hamulce czy nie? – zapytał spokojnie Wiktor. – Hamulce chce naprawić, słyszałeś Wasyl? – Lotniskowiec się zaśmiał.

– Taa – wtrącił pan elokwentny. – Znalazłem w internecie, że naprawiacie różne marki, no to jestem. – No to jest! – fuknął przystojniak w ogrodniczkach, rechocząc ze śmiechu. Wasyl stanął obok niego i znacząco machał sobie łomem. Był niższy o głowę od Lotniskowca, łysy i porządnie napakowany. Spod szarej przepoconej koszulki wystawały góry mięśni. Cuchnął na kilometr. – To chyba będę już leciał, bo widzę, że warsztat nieczynny. – Wiktor poparzył w oczy wyższemu i krzyknął: – Lena, jedziemy już! Lena! Warsztat zamknięty! Cisza. Tylko ujadanie psa. – Lena chyba nie odpowie – rozgadał się mechanik w ogrodniczkach. Wiktor próbował oszacować liczbę przeciwników. Ilu może być w środku? Tych dwóch mogę unieruchomić od razu. Ale jeżeli w środku ktoś trzyma jej nóż na gardle to… Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, drzwi od domu otworzyły się i wyszedł z nich trzeci mechanik samochodowy. Ale nie sam. Prowadził przed sobą Lenę, przyciskając do jej policzka nóż, który trzymał w lewej dłoni. Prawą rękę oplótł wokół szyi dziewczyny tak, że opierała brodę na jego bicepsie. Niemałym zresztą. Po co mu nóż, prawie dusi ją tym wielkim łapskiem, pomyślał Wiktor. – Czego tu szukasz, szpiclu? – Panowie, to jakieś nieporozumienie. – Nieporozumienie! On ma jakieś nieporozumienie. – Lotniskowiec doskonale się bawił. – Uważaj, bo już stąd nie wyjedziecie. Widziałem cię na treningu Grabexu, gadałeś z prezesem, z trenerami. Węszysz, co? Prywatny detektyw? Lepsza

fucha ci się trafiła? Dotąd tylko zdrady, rozwody, podglądactwo i takie tam… – Szukam czerwonej mazdy MX-pięć o numerach rejestracyjnych… – powiedział Wiktor, patrząc tamtemu w oczy. – Samochód Molokiego. Fajnie. Ale gówno mnie to obchodzi. Dla kogo pracujesz? – Dla ubezpieczalni – zażartował Wiktor. – Dobre. – Lotniskowiec udał śmiech. – Cinek, weź zrób pani ładny wzorek na policzku, to pan się rozgada. Hypnagogic and hypnopompic experiences? Nie tym razem! W mgnieniu oka wyjął broń. – Nie radzę – rzucił w kierunku Cinka, celując w jego głowę z beretty. Szkoda tych ceregieli, pomyślał. Tamci trzej na chwilę stracili rezon. Wiktor podszedł do mężczyzny trzymającego Lenę i wycelował między jego oczy. – Masz pięć sekund na to, żeby ją puścić. Zabijesz ją, to ja zabiję ciebie. Życie za życie. Wchodzisz w to? Spojrzał na Wasyla i jego kompana. Powoli, krok po kroku zbliżali się do niego. – Przecież nie strzelisz – zaczął Lotniskowiec. – Zresztą, co ty, gazowcem nas straszysz? Wolski opuścił broń i strzelił. Kula roztrzaskała kolano Cinka, który puścił nóż, Lenę i runął z krzykiem na niedokończony chodnik. Wiktor szybko odwrócił broń w kierunku pozostałych dwóch mechaników. W momencie strzału rzucili się na niego. Byli jednak o metr za daleko. Wolski odskoczył w prawo i strzelił jeszcze raz. Trafił Wasyla w udo. Lotniskowiec zamarł. Podniósł ręce do góry i uśmiechnął się szeroko. – Spokojnie, pogadajmy. – Lena, do samochodu – zakomenderował Wiktor, mierząc z beretty w Lotniskowca.

– On ma kluczyki – powiedziała drżącym głosem. – Proszę. – Wysoki rzucił kluczyki w stronę Leny. Złapała je. – Wyjmij z bagażnika sznur, dwie pary rękawiczek, bandaże i plastikową torebkę. Włóż jedną parę rękawiczek, resztę rzeczy przynieś tutaj. Lena pobiegła do wozu. – Ktoś jeszcze jest w domu? – zapytał Wiktor, celując w wytatuowaną pierś. – Nie. Nie ma tu nikogo oprócz nas. – Jeżeli kłamiesz, to cię zabiję. – Po co miałbym kłamać? Ale zaraz będą tutaj moi kumple. – Urządzasz przyjęcie dla rodziny? Jakoś ci nie wierzę. – Lekarza – jęknął Cinek. – Nie wytrzymam. Wolski spojrzał na Wasyla, który leżał na ziemi i zwijał się bólu. – Przepraszam was, panowie. W obronie własnej. – Nie ma sprawy. Wyliżą się – rzucił Lotniskowiec. – Skąd masz samochód Molokiego? – No… Wiktor strzelił w ziemię, tuż obok zdrowej nogi Wasyla. – Spokojnie! Spokojnie! Dogadamy się. – Najzdrowszy z całej trójki podniósł ręce nad głowę. – Skąd u ciebie ten wóz? – Nie wiesz? – Lotniskowiec uśmiechnął się, zachowując zimną krew. Wiktor już przypomniał sobie, skąd zna tę zakazaną mordę. To Mały Lolo, żołnierz Sałaty, który po aresztowaniu herszta zaczął działać lokalnie na własną rękę. Nigdy nie miał tyle sprytu i intelektu co były szef, więc nie wypłynął na szersze wody. Co robił teraz? Szantaże? Okupy? Hazard?

– Skuj się i na kolana. – Wiktor rzucił mu kajdanki. Mały Lolo spełnił prośbę Wolskiego bez słowa skargi. – I co teraz? – zapytał, bezczelnie patrząc Wolskiemu prosto w oczy. – Show time! Lena wróciła z rzeczami. – Zatrzymaj torebkę, resztę rzuć tutaj. – Wiktor wskazał na ziemię obok swojej nogi. – Podnieś ten jego nóż i włóż do tej torebki. Lena zrobiła, co kazał. – Zanieś torebkę z nożem do samochodu. Kiedy Lena odeszła, Wiktor zrobił krok w kierunku cierpiącego na ziemi Wasyla i kopnął go z całej siły w ranne udo. – Żyjesz? – zapytał z troską. Wasyl jęknął nieludzko. – Znaczy żyje. Teraz od ciebie, Lolo, zależy, czy twoi kumple się wykrwawią, czy pogotowie zdąży na czas. Zmierzyli się wzrokiem. – My się znamy? – zdziwił się Lolo. – Ja ciebie tak. Ty mnie nie. To miłość platoniczna. – Glina? – Chciałbyś, co? – Wiktor uśmiechnął się półgębkiem. Nie był to uśmiech, który daje nadzieję. Lena stanęła obok niego. – Weź to i celuj w tego brudasa – powiedział, podając jej broń. Włożył gumowe rękawiczki. Następnie obu rannym mężczyznom w błyskawicznym tempie związał ręce z tyłu i nogi w kostkach. Najpierw skrępował Wasyla, potem Cinka. Szybko obwiązał rany bandażem, na jakiś czas tamując krwotok.

– Kładź się, twarzą do ziemi – nakazał Małemu Lolo. – Szybko. Kiedy gangster leżał, Wiktor zaciągnął rannych na tyły domu, a potem wrócił do Leny. – Idź do samochodu, włącz silnik i czekaj. Miej wszystko na oku. Jakby co, to trąb. Lena przytaknęła. Wziął od niej broń. – Za pięć minut zadzwoń do Marka. Powiedz, że słyszałaś strzały, i podaj mu ten adres. Wszystko to wydarzyło się w ciągu kilku minut. Teraz Wiktor i Lotniskowiec stali naprzeciwko siebie w ogromnym blaszanym baraku, służącym jako garaż dla kilkunastu samochodów, w tym mazdy należącej kiedyś do Molokiego. – Czekaj… – zastanawiał się głośno Wolski, wpatrując się w błękitne oczy Małego Lolo – …czy Cinek to przypadkiem nie twój szwagier? – Chuj ci do tego – warknął Mały. Wiktor uderzył go na odlew. Tamten zachwiał się i przyklęknął na jedno kolano. – Za piętnaście minut zaroi się tu od antyterrorystów. Mamy pięć minut na rozmowę. Od ciebie zależy, czy zastaną cię tutaj i będziesz mógł ich ładnie przywitać chlebem i solą, czy pojedziesz ze mną. Osobiście radziłbym zostać. Jeśli wsiądziesz do mojego samochodu, to raczej już nie… Spojrzeli sobie w oczy. – Porzućcie wszelką nadzieje, wy, którzy wsiadacie do capri brooklandsa. – Nie daruję ci tego – syknął Lolo. Wiktor kopnął go w brzuch, tamten zwinął się, opadając twarzą na beton. – W dupie mam twoje pogróżki. Odkąd parasol Sałaty się zwinął, twoja kariera się jakoś załamała. Szkoda – westchnął

Wiktor. – Dobrze się zapowiadałeś. Lolo podniósł się z trudem i popatrzył zdziwiony na swojego oprawcę. – Kim ty, człowieku, jesteś? – Jam jest częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro[14]. – Niezły z ciebie pojeb. – Lolo pokręcił głową. – Skąd masz samochód Molokiego? – Dostałem go za długi. – Za jakie długi? – Pożyczałem czarnemu pieniądze. Przegrywał w kasynach i trochę się tego uzbierało. Lubił zaszaleć – wystękał Lolo. – Ile? – No… będzie już ze sto pięćdziesiąt tysięcy. – Złotych? – Nie. Dolarów. – Zabiliście go za ten dług? – zapytał Wiktor. – Czarnucha? Skąd! Po co? Był dobrym płatnikiem. Brał duże kwoty, oddawał powoli, ale oddawał. Nieźle zarabiał, więc miał z czego oddać. Takiego w życiu bym nie ustrzelił. – To dlaczego wzięliście jego furę? – Kiedy się okazało, że ktoś go sprzątnął, jasne było, że kasa nie wróci, nie? Szybko dmuchnęliśmy autko jako rekompensatę. – Jesteś lepszy niż komornik. – Taki fach. – Lolo wzruszył ramionami. – Jak się poznaliście? – Będzie z półtora roku temu, w komisie samochodowym w Wołominie. Szukał sportowego auta. Kupił mazdę. Kumpel, który prowadzi ten biznes, był dwa lata w Londynie, więc nieźle

znał angielski. I tak od słowa do słowa… no okazało się, że czarny potrzebuje pożyczki. Najpierw dwadzieścia kafli, potem trzydzieści, potem pięćdziesiąt. Grosz do grosza i wyszła kokosza. Wiktor wpatrywał się w beznamiętną twarz Małego Lolo. Kiedy ostatni raz go widział, stali po dwóch stronach lustra weneckiego w Pałacu Mostowskich. Lolo dostał dwa i pół roku. Widać wrócił do wyuczonego zawodu po wyjściu na powietrze. – Sprawdzę ten nóż. Jeżeli nim zarżnięto czarnego, to po was. A jak nie, mam na nim odciski Cinka. Szwagier jest zdany na moją łaskę lub niełaskę. Ty zresztą też. – Czyżby? – Zaraz pierdolnę cię w łeb, aż stracisz przytomność. Na tej broni, którą trzymam w ręce, znajdą się ślady twoich linii papilarnych. Nie próbuj mnie szukać, pałając chęcią rewanżu i nie chowaj urazy – zadrwił Wiktor. – Każdy wykonuje swoją robotę, nie? Mały Lolo nie zdążył odpowiedzieć. Stracił przytomność od ciosu w tył głowy. 3 Odwiózł Lenę do domu. Nie poprosiła, żeby wszedł na górę i pobył z nią trochę. Chciała być sama. Nie co dzień ktoś przystawia ci nóż do gardła. Wolała odreagować w samotności. Rozumiał to. Odpoczywał na kanapie, słuchając starych winyli Sisters of Mercy. Zamknął oczy, a w mózgu bębniły znajome wersy z kawałka More. There are parts of me that don’t get nervous Not the parts that shake You won’t get what you deserve You are what you take[15]. Dochodziła północ, kiedy zadzwoniła jego komórka. Numer nieznany.

– Słucham. – Za dwie godziny w starym magazynie lodu nad jeziorkiem Czerniakowskim. Przynieś filmy – usłyszał śpiewny głos, który szybko się rozpłynął w ciszy przerwanego połączenia. – Nie dzisiaj – jęknął Wolski i zwlókł się z kanapy. 4 Wiktor ostrożnie przeciskał się przez krzaki, próbując pozostać wyczulonym na każdy podejrzany szelest. Po zmroku było tu po prostu strasznie. Na tyłach blokowiska z 1978 roku, na końcu ulicy Bernardyńskiej, nieopodal brzegu Jeziorka Czerniakowskiego mieściły się ruiny, w których miał się spotkać z wysłannikiem ambasadora, by dokonać wymiany. I miał nadzieję, że nie będzie to wymiana życie za życie. Po przedwojennych magazynach lodu na Czerniakowie zostały tylko betonowe ściany. Skąd pracownicy Ambasady Rosji wiedzieli o tym miejscu, Wiktor wolał się nawet nie zastanawiać. Okolica była na tyle mroczna i podejrzana, że przeciskając się w kierunku ruin, powoli zaczął żegnać się z życiem. Tak na wszelki wypadek. Czy nie przeholowałem? Wejść na bezczelnego do domu ambasadora z taką ofertą? Chyba mnie do reszty porąbało. Przed wojną na tych terenach funkcjonowała farma Wojciecha Zatwarnickiego. Było to obszerne, dziewięćdziesięciohektarowe eksperymentalne gospodarstwo, w którym postawiono cztery wielkie szklarnie z setkami inspektów i dwudziestoma tysiącami krzaków pomidorowych. Gospodarstwo zaopatrywało nie tylko Warszawę, ale i całą Polskę w wysokiej jakości cebulę, szparagi, chrzan, pomidory, karczochy, pieczarki czy wspaniałe mleko. Zatwarnicki sprowadził kilkunastu wybitnych europejskich instruktorów, specjalizujących się w uprawie chrzanu, pomidorów czy hodowli krów. Podczas okupacji Niemcy zgodzili się na zorganizowanie na terenie gospodarstwa kibucu. Ale tylko nieliczni Żydzi, którzy pracowali na czerniakowskiej farmie chalucowej pod kierownictwem dzielnej i pracowitej Leah

Perlstein, przetrwali wojnę. Kibuc na Czerniakowie był w latach okupacji czymś wyjątkowym – jedynym poza Gettem miejscem na terenie Warszawy, w którym mogli przebywać Żydzi. I co istotne, mogli czuć się tu swobodnie, bawić się, śpiewać, konspirować i przechowywać prasę czy broń. Wiktor doskonale znał historię tego miejsca i raczej nie miał zamiaru sam stać się jej częścią. Wziął do ręki berettę i kucnął pod drzewem. Kiedy poczuł zimną stal na swojej szyi, wiedział, że nie ma do czynienia z byle amatorem. – No i szto? – usłyszał za plecami złowieszczy szept. – Jajco – warknął. – Gratuluję, udało ci się mnie zaskoczyć. Jeden zero dla ciebie, kimkolwiek jesteś. Napastnik zachichotał i zwolnił uścisk. – Witaj, Wiktorze Wolski – powiedział. – Masz, co trzeba? – Pewnie. A z kim mam nieprzyjemność? – Mów mi Misza. – Jak ładnie – odparł z ironią Wiktor. – Opowiesz mi trochę o stronach, z których przyjechałeś? Wolski odwrócił się i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył niewysokiego, szczupłego blondynka o niewinnej twarzy. Ubrany był w czarny dres, na nogach miał czarne buty, a w ręce czarny rosyjski nóż korszun, kaukaskiej firmy Kizlyar. Klinga pokryta była czarną oksydą, dzięki czemu idealnie nadawała się do pracy w ciemnościach, pozwalając na całkowitą dyskrecję. Ulubiona biała broń FSB. Rosjanin uśmiechnął się do niego. Wiktor nie odwzajemnił tej uprzejmości. – A ty masz, co trzeba? – wrócił do wcześniejszego wątku. – Może mam. – Może? – Głupi jesteś, Wolski, oj, głupi – szepnął Misza z wyraźnym rosyjskim akcentem.

– A ty niby masz się za intelektualistę? – rzucił z ironią Wiktor. – Bezczelny Polak. – Blondyn nie przestawał się uśmiechać. – Mógłbym cię tu zarżnąć i tyle. – Skąd wiesz, że jestem sam? – A nie jesteś? – Skąd wiesz, że kopia filmu nie leży na odpowiednim biurku? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – A leży? – Leży – odparł lakonicznie Wolski. – Bądź spokojny. Leży. Możesz mi skoczyć, głupi Rusku. – No to wymieniliśmy się uprzejmościami, czas na interesy. Ty pierwszy. Wiktor podał mu pendrive. Rosjanin schował go do kieszeni i wręczył Wolskiemu kopertę. – Charaszo. A teraz mam jeszcze jeden temat. – Co? Chcesz mnie zaprosić do teatru na Braci Karamazow? A może balet męski z Petersburga przyjechał do Warszawy? Z góry dziękuję, ale nie skorzystam. – Państwowy Balet Męski z Sankt Petersburga zakończył działalność sześć lat temu. – Misza westchnął. – Wielka szkoda. Proszę. Rosjanin wyciągnął ku Wiktorowi rękę. Trzymał w niej wizytówkę. – Co to jest? Wąglik? – Żartowniś z ciebie. – Misza pokręcił głową. – To moja wizytówka. Weź. – Po co? – Tak na wszelki wypadek. – Jaki wypadek? – zapytał Wiktor, nie kwapiąc się do odebrania kartonika.

– Przypuszczam, że masz więcej takich nagrań. Zgadłem? – rzucił Rosjanin, cały czas trzymając wyciągniętą rękę. Wolski z ociąganiem wziął wizytówkę i schował do kieszeni. – Jestem zainteresowany odkupieniem ich od ciebie – powiedział cicho Misza. – Cena nie gra roli. Zapłacę każde pieniądze. Nie musisz teraz odpowiadać, zastanów się na spokojnie. Nam się nie spieszy. Poczekamy. – Pocałuj mnie w dupę – warknął Wolski na pożegnanie, odwrócił się i zniknął w zaroślach z nadzieją, że nigdy więcej nie spotka tego typa.

Piętnasty dzień śledztwa, wtorek, 9.48 1 Wiktor stanął nad łóżkiem i popatrzył na Agę. – Wciąż śpi? – zapytał, nie odrywając od niej wzroku. – Tak, ale od kilku dni ją wybudzamy, więc w każdej chwili może odzyskać przytomność – odpowiedziała pielęgniarka stojąca za jego plecami. – Śpi tak spokojnie – szepnął Wiktor do siebie. – Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, to… – Wiem, dziękuję pani. – Uśmiechnął się do uprzejmej pielęgniarki i poczekał, aż wyjdzie. Wreszcie zostali sami. – Przyniosłem ci pączki, wiesz. Najlepsze w Warszawie, od Pawłowicza z Chmielnej. Są naprawdę świetne, jeszcze ciepłe. Trzeba je szybko zjeść, bo potem trochę tracą smak. Równie dobre, a może ciut lepsze kupisz na Górczewskiej u Zagoździńskiego… Niebo w gębie, mówię ci. Spojrzał przez okno na błękitne niebo, po którym sunął samolot, zostawiając za sobą białe wspomnienie. – Ale wygląda na to, że będę musiał zjeść je sam. Mam aż cztery… Usiadł na krześle obok łóżka i zaczął jeść pierwszego pączka. – Chyba robię się nerwowy na stare lata. A może nie? Sama oceń. Kupuję te pączki, daję pięć dych, a ona mówi, że nie ma wydać. Jeszcze jestem spokojny. Mówię sobie, dobra, nie ma wydać, zdarza się. I co? Czekam. A ona nic. „No nie wydam panu”. To co ja mam zrobić, rozedrę tę pięćdziesiątkę na trzy? Dobra, idę rozmienić. Wchodzę do sklepu naprzeciwko, z jakąś zdrową

żywnością z kozich bobków czy coś w tym stylu. Stoi panienka za ladą, obok druga księżniczka i gadają. Proszę, żeby rozmieniła, a ta nadyma się jak afrykańska ropucha. I skrzeczy: „Nie mam”. Myślałem, że zaraz pęknie, żaba jedna. Wiktor skończył pierwszego pączka i wziął się do drugiego. – Idę do sklepu z torbami, obok cukierni – kontynuował z pełnymi ustami. – Uprzejmie pytam, a tam stary babsztyl zmierzył mnie wzrokiem jak bazyliszek tego… no… Walusia Klepkę. Kiedy wycharczała: „Nie rozmienię”, to myślałem, że normalnie ją uduszę. No, ale dobra, biorę na spokój. Wchodzę do następnego. „Nie mam”. O, ty cholero, myślę. Ale jakbym coś u ciebie kupował za pięć złotych, tobyś miała wydać. Cholerne przekupy z Rutkowskiego! Wiesz, jak się czułem? Mam przeszło cztery dychy na karku, a czułem się jak mały chłopiec, a konkretnie jak ten… Kajtuś Czarodziej. Ty to pewnie tego nie znasz, tam jest taka scena, w tej książce, jak Kajtuś chodzi po sklepach i żarty sobie stroi ze sprzedawców. Niektórzy mają poczucie humoru i też z nim żartują. Ale większość to gbury i chamy. Bić go nawet chcieli. Zupełnie jakbym te baby z Rutkowskiego widział. Bo na Chmielną to one nie zasługują. Drugi pączek zniknął, więc sięgnął po trzeci. – W końcu nie wytrzymałem. Kiedy kolejna bąknęła coś na odczepnego, w jakimś gównianym sklepiku, zjechałem ją jak nie wiem co. Wydarłem się, że… Ruszyłaś powieką? Nie, to tylko złudzenie. Posmutniał. – Zresztą, co ja ci tu opowiadam. Zostawię ci jednego. Jak się obudzisz, a mnie nie będzie, to sobie zjesz. Torbę z pączkiem położył na parapecie. Popatrzył na aparaturę podtrzymującą Agę przy życiu. Dlaczego wszystkie bliskie mi osoby tak kończą? Dlaczego? Wczoraj mało brakowało, a ten dupek pochlastałby Lenę. Nie! Nie mogę tak myśleć. Będzie dobrze, Aga się z tego wyliże. Na pewno

się wyliże. – Wiesz… – zaczął, ale przerwał w pół zdania. Spojrzał na drzwi. Były zamknięte. – Marek jest jakiś dziwny. Nie wiem, co się dzieje. Mam jednak jakieś przeczucie. Jak myślisz? Co jest nie tak? Szkoda, że nie możesz pomóc mi go rozgryźć. Czuję, że coś tu nie gra. Milczał chwilę. – No właśnie, ty też nie wiesz. Kłopoty w domu? Nie, to nie to. Zawsze miał kłopoty w domu. – Uśmiechnął się do siebie. – Co? Też się śmiejesz? Smutny żart. Nikt nie ma lekko. Jak się obudzisz i wyjdziesz stąd, zabiorę cię do fajnej knajpy na Ochocie. Nazywa się Videlec. Niedawno ją przypadkiem odkryłem. No, już niedługo się obudzisz, zobaczysz. To kwestia dni. Może nawet godzin. Wyglądała jak Śpiąca Królewna. Długie rude włosy opadały na bok łóżka, policzki miała lekko zaczerwienione. Nabierała sił. Na ostateczną walkę z przeznaczeniem. Chciał coś do niej jeszcze powiedzieć, ale drzwi od sali otworzyły się i stanął w nich Schmidt. – A ty co tu robisz? – rzucił, patrząc na Wolskiego. – Przyszedłem odwiedzić koleżankę, chyba mam prawo? – To jest policjantka, a nie twoja koleżanka. Nikt oprócz policji i prokuratora nie ma tu wstępu. Kto cię tu wpuścił? – Jestem pracownikiem Europolu, nie pamięta pan, ko-mendan-cie? – Urlopowanym pracownikiem Europolu. – A lekarz na urlopie nie jest lekarzem? – Przestań pieprzyć, tylko zjeżdżaj stąd! – warknął Schmidt. – Pan raczy żartować, komediancie? – Wiktor celowo się przejęzyczył. – Mam prawo tu być, dziwi mnie tylko, co pan tutaj robi. Od kiedy pan się przejmuje losem swoich poddanych? Jakiś spec od PR-u doradził? Za drzwiami czekają kamery?

– Dobra, gnoju, powiem ci, co o tym wszystkim myślę! – zaczął Schmidt z wściekłością w oczach. – Ta dziewczyna umiera tu przez ciebie, rozumiesz? Zabrałeś jej broń. Nie mogła strzelać, bo zabrałeś jej broń. – Bzdura. Marek… – Marek będzie świadkiem! Już złożył obciążające cię zeznania. Byliście w knajpie, a kiedy aspirant Stańczyk wyszła do toalety, wyjąłeś z jej torby broń. Nie mogła się bronić, szmato… morderco policjantów… zgnijesz w pierdlu. – Nie prowokuj! Nie złapię się na to! Schmidt zbliżył się do Wolskiego na odległość oddechu. A raczej zapachu zapiekanki z cebulą, którą pół godziny wcześniej łapczywie pochłonął. Śmierdziel, pomyślał Wiktor. – Szukałem na ciebie haka i mam. Trafisz na długo za kraty. A tam się już tobą zajmą odpowiedni ludzie. To koniec, Wolski. Komendant stołeczny zaśmiał mu się w twarz. – Marek nie jest facetem, który mógłby coś takiego zeznać – odparł spokojnie Wiktor. – Myślałeś, że będziesz się bawił w kotka i myszkę z prokuratorem Mielczarkiem? Teraz my się z tobą zabawimy. – Nie wierzę. – Wiktor uśmiechnął się kwaśno. – Muszę się z nim zobaczyć… Twarz Schmidta rozjaśnił szeroki uśmiech. – To uwierz. Nie tacy jak ty nie widzieli, a uwierzyli. – Szyderczy grymas nie schodził z wrednej facjaty Schmidta. – Udowodnij to! – Zeznania chcesz… te, które podpisał własną krwią? Zobaczysz je, zobaczysz. Ale najpierw zniszczymy cię publicznie. Poczekaj, zaraz usłyszysz. Wszystkie media w tym kraju będą o tym trąbić. Nie odwrócisz tego, to koniec! – Blefujesz.

– A po co? – Schmidt rozłożył ręce. – Już srasz pod siebie ze strachu? – To ty, gnoju, nasłałeś na mnie tych gości z kałachami! Przyznaj się! To ty zleciłeś Sałacie, żeby się mną zajął. Nie udało ci się, a teraz próbujesz zniszczyć mnie w ten sposób? Przyznaj się, gnido, że to twoja robota! – Po co te nerwy, panie Wolski? Niech pan uważa, bo powie jedno słowo za dużo i będzie kolejny kłopot. – Przez ciebie tu leży! – krzyknął Wolski. – Nie, mój drogi! To twoja wina! – ryknął komendant. – Gdybyś nie bawił się w tę swoją zasraną wojenkę „sam przeciw całemu złu tego świata”, nic by się nie wydarzyło! Ktoś próbował cię sprzątnąć, bo masz o jednego laptopa za dużo. Zmierzyli się wzrokiem jak Zorro i kapitan Ramón, gotowi skrzyżować szpady na śmierć i życie. Ale tym razem nie ma co liczyć na deus ex machina. Nie ma szpad, puebla ani boskiej señority. Jest ból, który przeszywa trzewia Wolskiego. I świadomość, że to, co powiedział Schmidt, może być prawdą. Straszną, gorzką, obrzydliwą, bolesną prawdą. Aga umiera przez jego chciwość. Dlatego próbowali go sprzątnąć? Marek jest po tamtej stronie? Komendant stołeczny wykrzywił usta w grymasie triumfu. – To koniec – szepnął do Wolskiego. Wulkan eksplodował. Wolski strzelił Schmidta prawym hakiem w szczękę. Nadinspektora odrzuciło na ścianę. Wiktor dopadł do niego, ścisnął za gardło lewą ręką. W prawej trzymał już berettę. – Ty ich nasłałeś? Mów! Przyciskając go do ściany, przystawił lufę do czoła Schmidta. Spojrzeli sobie w oczy. – Maczałeś w tym palce?! – krzyczał mu w twarz. – No, strzelaj – wychrypiał Schmidt. – Strze…

Wolski puścił go i zrobił krok do tyłu. – Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie… – rzucił i wybiegł z sali. 2 Wiktor wypadł z budynku szpitala jak oparzony. Pędził do samochodu, próbując dodzwonić się do Marka. – No odbierz to! Odbierz! – krzyczał do telefonu. Nie odbierał. Wolski wskoczył do brooklandsa i ruszył z piskiem opon. Telefon. Lena. – Wiktor! Posłuchaj! Nie mogę w to uwierzyć – mówiła szybko. – Co? – Wiktor niemal słyszał walenie jej serca w drobnej klatce piersiowej. Czuł, że wokół niego zaciska się stalowa obręcz. Komu ufać? Komu… – Musimy się natychmiast spotkać. – Mów! Nie ma czasu. Co jest? – warknął do niej. – Właśnie… dowiedziałam się, że… że… – Że co, do cholery! – wrzasnął. – Ktoś próbuje cię zniszczyć, Wiktor, ktoś… Jest materiał o tobie. Za kilka godzin wszystkie media obiegnie informacja, że… – głos zacinał się jej co chwilę, nie mogła mówić. Czuł napięcie i chciał to mieć jak najszybciej za sobą. – …informacja, że policjantka umiera przez ciebie, bo… to ty jesteś winny całej tej strzelaniny… Byłeś pijany i przeszkodziłeś w tajnej akcji dwójki policjantów. Kiedy próbowali cię obezwładnić, zabrałeś jej broń i… są zeznania świadka… policjanta… Wiktor… o co chodzi? – Spokojnie. To prowokacja. – Wiktor. – Lena łkała do słuchawki. – Co się dzieje? – Posłuchaj. To wszystko nieprawda. Wiesz, jak było. To robota

Schmidta. Wierzysz mi? Cisza. – Wierzysz mi czy nie? – zapytał jeszcze raz. – Mogę na ciebie liczyć? Słyszał jej przyspieszony oddech. Czekał na te słowa jak na wyrok. – Mogę…? – powtórzył. – Tak – szepnęła niepewnie. – Jesteś po mojej stronie? Lena? – Tak. Jestem. – To lecimy do Petersburga. – Dokąd? – Do Rosji. – Kiedy? – Jak najszybciej. Dziś! Zaraz! W samolocie opowiem ci wszystko. – Ale… – Sprawa ojca. Śledztwo dotyczące Molokiego odkładamy na kilka dni. – Gdzie mam być? – Dam ci znać. Nara. Rozłączył się i wybrał numer Grabka. – Panie Janie, mam sprawę niecierpiącą zwłoki. Możemy chwilę pogadać? – Tak. I chyba wiem, o czym chce pan rozmawiać – odparł spokojnie milioner. – Właśnie zamierzałem do pana dzwonić. Dziesięć minut temu dowiedziałem się, że… – To dlaczego zwlekał pan z tym telefonem aż dziesięć minut? – zapytał Wolski z niepokojem.

Głucha cisza. Kłopotliwe milczenie po obu stronach. Napięcie nie do zniesienia. – Byłem w toalecie, jeśli to pana interesuje. I jeżeli pan pozwoli, oszczędzę panu szczegółów moich gastrycznych przeżyć. – No, może faktycznie darujmy to sobie. – Jak mogę panu pomóc? – Muszę na kilka dni polecieć do Petersburga. Śledztwo na tym nie ucierpi. Moi informatorzy pracują nad pewnym wątkiem, który… – Poleci pan moim prywatnym samolotem. Zatrzyma się pan w moim apartamencie. – Ale… – Bez gadania – przerwał mu Grabek. – Wylecicie o dziewiętnastej, bo rozumiem, że leci pan z Leną. – Tak, ale… – Wizami niech się pan nie martwi. Widzimy się za półtorej godziny w Castilla la Nueva na Nowym Świecie. Proszę przynieść ze sobą wasze paszporty. Cześć. Wiktor spojrzał na zegarek. Kwadrans po jedenastej. Stał w małym korku na moście Poniatowskiego. Po kilku minutach zjechał na Wisłostradę i popędził w kierunku Żoliborza. Wybrał numer Leny. – Wylatujemy o siódmej. Potrzebuję twój paszport. – Dobra. – Możesz mi go podrzucić za godzinę? – Jasne. Gdzie? – Spotkajmy się na tyłach Nowego Światu. Obok kina Skarpa? – Gdzie? – Lena się roześmiała. – Wiesz już gdzie. Wpadł do mieszkania z szybkością pikującego supermarine

spitfire’a LF IXC, na którym brat jego dziadka, Teodor Wolski, walczył w Normandii. Torba, szybkie pakowanie. Wrzucił najpotrzebniejsze rzeczy, kilka ciuchów i rozejrzał się po pokoju. Głośno włączył muzykę. Znowu Sisters of Mercy. Zasunął zasłony i zabrał się do pracy. Najpierw opróżnić kredens! Błyskawicznie wybebeszył go na stół. Poustawiał równo talerze, kieliszki, porcelanę, kryształowe szklanki. Potem wysunął szuflady. Kiedy mebel był gotowy do ewakuacji, naparł na niego z całej siły plecami. Stary i ciężki przedwojenny kredens nie dawał się łatwo. Ale w końcu, po kilku minutach wysiłków Wiktor zdołał odsunąć go na metr od ściany. Wyjął skalpel, linijką odmierzył odpowiednią odległość od podłogi i wyciął kwadrat na nowej tapecie. Szybkimi ruchami zrywał materiał ze ściany, aż jego oczom ukazały się drzwiczki z niewielką dziurką na klucz, który miał w kieszeni. Otworzył je. Za nimi, w zagłębieniu tkwił sejf. Wybrał kombinację cyfr. Wyjął z wnętrza małą paczuszkę. Teraz jestem gotowy do wyjazdu, pomyślał, uśmiechając się do siebie. 3 Wolski podał Grabkowi niewielką szarą kopertę zawierającą paszporty jego i Leny. Milioner otworzył ją, po czym wyjął dokumenty. – Bądźcie o szóstej na lotnisku w Góraszce. – Lotnisko Niemczyckiego? Tam, gdzie były organizowane te pikniki lotnicze? – chciał się upewnić Wolski. – Myślałem, że ono już nie działa. – Teraz to jest moje lotnisko. Dla mnie działa. Grabek uśmiechnął się władczo, po czym spojrzał beznamiętnie na dokument Leny. Kiedy jednak wziął do ręki paszport Wolskiego, jeszcze zanim otworzył go na stronie ze zdjęciem, przeszył Wiktora zaniepokojonym wzrokiem. – Co to jest?

– Mój paszport. – Brytyjski? Wiktor wzruszył ramionami. Grabek z ciekawością spojrzał na kartki ze zdjęciem i personaliami. – John Smith? – Milioner się zafrasował. – No comments. Popatrzyli sobie w oczy. – Jasne – odparł Grabek. – A co do śledztwa… – No właśnie, to może podsumuję… Siedzieli na samym końcu sali. Miejsca wokół nich były puste, bo większość klientów wybierała stoliki na zewnątrz, pod parasolami. Mimo to wnętrze hiszpańskiej restauracji Castilla la Nueva należącej do syna milionera tętniło życiem La Manchy. Brzuchaty hiszpański kucharz w białej czapie na głowie wnosił do lokalu tyle energii, że ten zdawał się promieniować słońcem Valdepeñas. Unoszące się wokół aromaty szafranu, bazylii, rozmarynu, majeranku czy czosnku pobudzały kubki smakowe do intensywnej pracy. Wiktor poczuł silny głód. Śniadanie składające się z trzech pączków już dawno poszło w niepamięć. Kiedy Wolski opowiadał Grabkowi o swoich wątpliwościach dotyczących menedżera Kalińskiego i o mordach rytualnych, Lena wspinała się po wysokich schodach starej praskiej kamienicy, której wnętrze zamieniono na przestronne lofty. Kiedy dotarła do właściwych drzwi, była nieźle zasapana. Zastukała. – Steve? – zapytała, kiedy jej oczom ukazał się wysoki piegowaty blondyn. – Może – odparł niepewnie. – Jestem od Malcolma. Chcę się nauczyć londyńskiego slangu… znaczy cockneya. – Okej. – Steve zmierzył Lenę wzrokiem od stóp do głów. – A od którego Malcolma?

– Od Malcolma ze Szkocji. – A tego… – No… – Cały czas hoduje świnkę morską? – Nie! Przerzucił się na rybki. – Dobra, wchodź. Lena odetchnęła. Wyrecytowała tekst, który przekazał jej Wiktor. Ta gra w tajną agentkę zaczynała ją bawić. Byleby znowu nikt nie próbował jej zaszlachtować. Minęli jakieś kartony, stertę ubrań, skuter Vespa i przedostali się do obszernej kuchni. Na ścianie wisiał wielki plakat The Police z lat osiemdziesiątych z autografami członków zespołu. – Kawy? Herbaty? – zapytał Steve, opierając się o blat kuchenny. – Nie, dzięki – odparła skromnie. – No to gadaj. Obejrzała go dokładnie. Mógł mieć maksymalnie czterdzieści lat. Był bardzo szczupły, wręcz chudy, miał na sobie czarny T-shirt ze słynnym wizerunkiem Che Guevary, białe dżinsy, tak obcisłe, że siadanie sprawiało mu pewnie sporo kłopotów, a na nogach japonki. Na nadgarstku nosił stary oldskulowy zegarek elektroniczny marki Casio. Fajny facet, przeszło jej przez głowę. – Chcę pojechać na wakacje do Afryki – oznajmiła. – Dobry wybór. A gdzie? – Botswana, RPA, Mozambik… – Taka objazdówka? – Dokładnie! – Świetny pomysł. – Steven wlepiał w nią swoje jasnobłękitne oczy. – Ale nie znam tam na miejscu nikogo. – Lena zrobiła

zatroskaną minę. – To źle – rzucił Steve. – Bardzo źle. – Właściwie to – zawahała się – znam jedną osobę, tylko nie wiem, czy mogę jej zaufać. W Polsce ostatnio upadło tyle biur podróży. Nie chcę trafić na minę, rozumiesz? – Jasna sprawa. Każdy się woli zabezpieczyć. – Uśmiechnął się i dodał z kurtuazją: – Może piwa? – Nie, dzięki – odparła z uśmiechem. – Lepiej sprawdzić to biuro, nie? – Bardzo dobry pomysł – powiedział entuzjastycznie Steve. – Sprawdzić biuro! – Ale gdzie to sprawdzić? – No właśnie, gdzie? – powtarzał za nią jak automat. Wzruszyła ramionami. – Słuchaj – zaczął Steve – skoro jesteś od Malcolma, to może się rozejrzę. Poszukam kogoś, kto mógłby sprawdzić to biuro i tego… gościa. – Ich pracownika, który rezyduje na południu – dodała Lena. Steve pokiwał głową. – Tego ich wysłannika – rzucił cicho. – Świetnie. – Tak na wszelki wypadek możesz mi dać na niego namiary? – zapytał Anglik. Lena wyjęła z torby małą karteczkę i podała mu. – Proszę. I masz tam – ruchem głowy wskazała karteczkę – kontakt do mnie. – Dwa dni. Może jeden dzień. Zobaczy się. – Jak mogę się odwdzięczyć? – Sto dolarów na pokrycie kosztów. W gotówce.

– Za dwa dni. Albo dzień – powtórzyła Lena i ruszyła do wyjścia. – Odezwę się. Steve odprowadził ją do drzwi. Zanim Lena je otworzyła, pokazał jej swoją komórkę. Na wyświetlaczu było napisane: Dodaj dwa zera. 4 – Muszę przyznać, że kiedy dziś rano wstawałam z łóżka, nawet przez myśl mi nie przeszło, że skończę dzień w ekskluzywnym apartamencie w Sankt Petersburgu – powiedziała Lena, rozciągając się na bajecznie drogiej kanapie w bajecznie drogim apartamencie. Obok niej, na podłodze stał kieliszek szampana. – Może nie przesadzajmy z tym goszczeniem się. – A ty to niby co robisz? Daj spokój! Widziałeś, jaka pełna jest lodówka. Mam na myśli lodówkę na wina – odparła i pociągnęła spory łyk dom pérignon rosé, rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy. – Może opowiesz mi wreszcie, jak poszło z tym hakerem? – A co tu opowiadać, poszło świetnie. – No i kiedy będzie coś na temat działalności Kalińskiego w Afryce? – Za dzień lub dwa. Lena wstała. – Idę się wykąpać. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej wanny. – Poczekaj… – Pozwól mi się zrelaksować. Potem pogadamy o pracy. – Lena… Spojrzała przez ogromne okno, za którym majaczyły dachy kamienic przy Newskim Prospekcie i kopuła soboru Kazańskiego.

Chociaż dochodziła jedenasta w nocy, niebo było tak jasne, że można by czytać książkę bez lampki. Uśmiechnęła się. Bardziej do siebie niż do niego. – Ach, te petersburskie białe noce… Czy my w ogóle dziś pójdziemy spać…? – rozmarzyła się. – Pa! Pomachała mu, zabrała ze sobą kieliszek, butelkę szampana i zniknęła w korytarzu. Wiktor westchnął i ukrył skronie w dłoniach. Cierpiał straszne katusze. Rozsadzający czaszkę ból głowy wzmagał się z godziny na godzinę. Zaczął się już w samolocie. A kiedy jechali rolls-royce’em Grabka, wiozącym ich do apartamentu milionera przy Newskim Prospekcie, myślał, że oszaleje. Nie pomogły nawet dwie szklaneczki wyśmienitej whisky Port Ellen. Produkująca ją destylarnia, ulokowana na wyspie Islay w Szkocji, została zamknięta w 1983 roku. Od tego czasu butelki tego trunku cieszyły się ogromną popularnością wśród kolekcjonerów. Wiktor nawet nie chciał się zastanawiać, ile może kosztować ten egzemplarz, i postanowił z premedytacją sprofanować kolekcję Grabka. W sumie nie wiem, jak długo jeszcze pożyję, więc musi mi wybaczyć, że otworzę tę flaszkę, powiedział sobie, kiedy drżącą ręką sięgnął po Port Ellen. Podszedł do okna ze szklaneczką i butelką w dłoni. Zanim zaczął delektować się panoramą Sankt Petersburga, rzucił okiem na etykietę. „Rarest of the Rare. Single Malt Scotch Whisky”. Apartament mieścił się na ostatnim piętrze odrestaurowanej kamienicy przy samym Newskim Prospekcie, imponującej i oczywiście reprezentacyjnej arterii miasta. Dom został zaprojektowany przez nieznanego architekta i wybudowany w 1800 roku. W 1852 kamienicę przejęła rodzina zamożnych kupców Malejewów. Na życzenie nowych właścicieli została ona rozbudowana. W latach 1862–1863 zmieniono nieco fasadę i przemalowano ją na ciemnoróżowy kolor, dobudowano balkony i dodano czwarte piętro, którego część zajmował dziś apartament Grabka. Przed pierwszą wojną światową i rewolucją październikową na parterze tego domu mieścił się słynny sklep

z gramofonami i fonografami. I co z tego? Nalał sobie pół szklanki i zamoczył usta w starym trunku. Tu wszystko jest stare, pomyślał, spoglądając w zamyśleniu przez okno. Panorama, która się przed nim roztaczała, co wrażliwszych przyprawiała o łzy zachwytu. Wiktor do nich należał. Nic tylko stać i patrzeć. Okna wychodziły na dwie strony, ale to, co robiło prawdziwe wrażenie, to widok na sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej, neoklasycystyczny budynek z wysoką kopułą i szeroką kolumnadą. Ta niezwykła budowla była dziełem rosyjskiego architekta Woronichina. Została wzniesiona w latach 1801–1811, a wzorowano ją na Bazylice św. Piotra w Rzymie. Te dziewięćdziesiąt sześć kolumn korynckich to symbol zwycięstwa nad Napoleonem. I znowu nici z niepodległości, pomyślał, wpatrując się w sobór. – Piękne miasto – szepnął do siebie. – Ale chyba nie będziemy mieć czasu na zwiedzanie Ermitażu, pałacu w Peterhofie i Carskiego Sioła.

Szesnasty dzień śledztwa, środa, 8.40 1 Wysiedli na stacji Gorkowskaja i wyszli z metra na park Aleksandrowski, w którego centralnym punkcie mieściło się muzeum artylerii, wojsk inżynieryjnych i łączności, a na drugim końcu zoo. Po kilkunastu krokach odwrócili się i spojrzeli na stację metra. Przypominała wielki latający spodek, który właśnie wylądował w Sankt Petersburgu. Wiktor cyknął fotkę smartfonem i poszli dalej. Ale ich celem nie było zwiedzanie rozłożystego budynku z czerwonej cegły i przylegającego do niego terenu, mieszczących ponad osiemset pięćdziesiąt tysięcy eksponatów, w tym wyrzutni rakiet, moździerzy, haubicoarmat, czołgów, min, karabinów, pistoletów, łusek, szabli, noży, zbroi, zegarka z podobizną Michaiła Kałasznikowa i Bóg wie czego jeszcze. – Słuchaj – zagaiła Lena – miałeś mi opowiedzieć o tym… Sałacie czy Kapuście… czy jak mu tam? – No – mruknął. Mieli do przejścia jakieś tysiąc dwieście metrów. Szli aleją parkową w kierunku Kronwierkskiego Prospektu. – Kim jest ten Sałata? Wiktor machnął ręką. – Tak naprawdę nazywa się Ireneusz Sałacki. – Coś mi to mówi… – Może. O całej sprawie wiedziało tylko kilka osób. Kiedy ci powiem więcej, na pewno skojarzysz fakty.

– Mów. – Pięć lat temu kierowałem akcją o kryptonimie Warzywniak. – Śmieszne te wasze kryptonimy. – Musi być wesoło. Czasem… Gang Sałaty trząsł Warszawą od mniej więcej dwa tysiące czwartego roku. Kilka prób rozbicia było nieudanych. Z różnych przyczyn, nie ma co się wdawać w szczegóły. Wiesz, że grupy przestępcze mogą się wchłaniać, przejmować albo dzielić tak jak firmy w świecie biznesu. – Szkoda, że akcji nie wypuszczają. – Wypuszczają, ale pod inną nazwą. W każdym razie w dwa tysiące piątym Sałata dogadał się z dwiema mniejszymi grupami, nazwijmy ich… z Łowicza i Milanówka. Połączyli się, żeby zdetronizować gang słynnego Romeo. – Tego, co zastraszał pół Mokotowa i zginął od wybuchu gazu w swoim domu? – Tak. Romeo praktycznie rządził całą Warszawą, akurat o Mokotowie zrobiło się głośno, bo napadli na willę jednego z polityków. Media przemilczały jednak informację o tym, co mu ukradli. – Co takiego? – Kradziony obraz Rubensa. – Wiktor się zaśmiał. – Oficjalnie zginęły rodowe srebra o wartości stu tysięcy złotych oraz rodzinne pamiątki. Bezcenne. – Gdyby nie zamordowali pokojówki, to… – To nikt by nie słyszał o włamaniu. Przesadzili, ale w przypadku Romea to małe piwo. Narkotyki, prostytucja, a najgorsze było to, że porywał dzieci, szczególnie upodobał sobie niemowlaki bogatych mieszkańców Konstancina, Magdalenki i podobnych miejscowości. – Niemowlaki? Nic o tym nie słyszałam. Minęła ich grupa roześmianych dziewczyn z długimi

warkoczami. Mimo że ubrane schludnie, było coś wyzywającego w ich wyglądzie. Połączenie Tatu i Britney Spears z początków kariery, pomyślał Wiktor. – Miał mobilne przedszkole. Dzieci były odkarmione, zadbane. Rodzice szybko płacili, zawsze oddawał dziecko. Tylko w jednym przypadku… – Wiktor się zawahał. – No co? – Nieważne. – Powiedz – Nie teraz. Słuchaj dalej. Sałata chciał przejąć biznes Romea. Dogadał się z Łowiczem i Milanówkiem. Ale i tak byli za ciency na tamtego. Romeo współpracował z Ruskimi, Cyganami i Armeńcami. Był nie do ruszenia. Mieliśmy go dobrze rozpracowanego. Szykowaliśmy się do rozbicia jego grupy. Wprowadziliśmy swoich ludzi tu i tam. Ale nie zdążyliśmy. Sałata wysadził go w powietrze i uprowadził jego rodzinę. A do tego praktycznie w jednym momencie porwał żony i dzieci najbliższych współpracowników Romea. Przeprowadził akcję na miarę Navy SEALs czy GROM-u. Podobno dogadał się z jakąś czeczeńską organizacją zbrojną. Nie sądziliśmy, że stać go na coś takiego. W sensie finansowym. Musiał poświęcić miliony dolarów. Ktoś za tym stał. Ktoś to finansował. – Wiktor się zamyślił. – Dwoje dzieci i żona Rysia, prawej ręki Romea, zniknęli. Narzeczona w ciąży Kowala, najważniejszego człowieka od narkotyków w gangu Romea. Kowal miał kontakty w Rosji. Dwuletni syn Mahomeda, to oczywiście ksywka, i jego żona. Żona i dziecko Strongmana. – Tego, co rzekomo zabił pokojówkę posła. – Tak, tego. W sumie osiem kobiet i dwanaścioro dzieci. Miał ich w szachu. Strongmanowi i Kowalowi darował życie. Ryś i kilku innych poszło do piachu. Sam ich zastrzelił. Przejął Warszawę, kontakty z Rosją. Na szczęście na krótko. Bo razem z nowymi firmami, wchłonął naszych ludzi. Właściwie od samego początku

istnienia imperium Sałaty mieliśmy go namierzonego. Po lewej zostawili okazały gmach, mieszczący petersburskie planetarium i Bałtycki Dom, który gościł co roku wybitne przedstawienia na międzynarodowym festiwalu teatrów. Bałtycki Dom został powołany do życia w 1936 roku jako teatr Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komunistycznego Związku Młodzieży, czyli Komsomołu, do obecnej siedziby przeniósł się w 1939 roku, a nazwę zmienił w 1991. Przeszli na drugą stronę ulicy i ruszyli przez plac Sytninski. Minęli obszerny kompleks handlowy, składający się z jednopiętrowego budynku, który witał klientów napisem „Odieżda”, czyli odzież, oraz przylegających doń blaszanych budek, głównie z żywnością. – Lena, patrz! Budka z piwem i kwasem chlebowym. Chcesz? – Wiktor próbował rozładować napięcie, ale mu się nie udało. – Może potem – rzuciła. Skręcili w lewo i znaleźli się na ulicy Sytninskiej. Szli wolno, jakby odwlekając moment spotkania. A może nie będzie go w mieszkaniu? Może dziś się nie spotkamy? Co powie? Skręcili w Sablinską, zostawiając za plecami okazały kompleks Narodowego Uniwersytetu Badawczego Technologii Informacyjnych, Mechaniki i Optyki. – Koszmar – szepnęła Lena. – W maju dwa tysiące ósmego mieliśmy go na widelcu. Zgromadziliśmy dowody, zeznania świadków… wszystko. Rozbiliśmy jego grupę w lipcu. W sumie aresztowaliśmy sześćdziesiąt dziewięć osób. – Nic o tym nie słyszałam! – O wielu rzeczach nie słyszałaś. Do mediów nie przeciekła prawie żadna informacja. Tylko zdawkowe komunikaty, że aresztowano groźnego przestępcę. Skala operacji nigdy nie została ujawniona. Ale…

– Zawsze jest jakieś ale. – Podczas procesu wiele dowodów obalono, świadkowie wycofywali zeznania, kilku zmarło. Świadek koronny udławił się kawałkiem kurczaka. Na śmierć. Razem z Komendą Główną odwaliliśmy kawał ciężkiej roboty… i co? Sałata dostał osiem lat. I wszystko wygląda na to, że w tym roku zostanie przedterminowo zwolniony. – Jak to? – Prawdopodobnie ktoś mu to obiecał za zlikwidowanie mojej skromnej osoby. Lena stanęła jak wryta. – Ale przecież mu się nie udało! – Jeszcze nie. A jeśli dojdą do wniosku, że łatwiej będzie mu to zrobić poza murami więzienia? – No… to kiepsko. Myślisz, że on może mieć coś do ciebie? – Wie, kto kierował akcją przeciw niemu. Może szukać odwetu. Tym bardziej że kiedy go zdejmowaliśmy, wywiązała się strzelanina, w której zginął jego brat. Osoba numer dwa w gangu. – Kto go… zastrzelił? – zapytała nieśmiało, jakby obawiała się odpowiedzi. – Ja. I gdybym miał wybór, zrobiłbym to jeszcze raz. To oni pierwsi otworzyli ogień. – A kto teraz trzęsie Warszawą? – Nie ma lidera w branży. Jest kilka, a nawet kilkanaście mniejszych, niezależnych grupek. I to wydaje się najgorsze. Wymarzona sytuacja dla Sałaty. – Myślisz, że gdy wyjdzie, będzie próbował odbudować swoją organizację? – Na pewno. I nawet wiem, kto może mu w tym pomóc. Przestali rozmawiać i szli w milczeniu. Wiktor się zamyślił. Ile jeszcze zostało? Sześćset metrów? Siedemset? Kilka, może

kilkanaście minut? Mijali piękne zabytkowe trzy- i czteropiętrowe kamienice z początku dwudziestego wieku. W większości były zaniedbane, podniszczone, ale wciąż dumnie nosiły ślady swej dawnej wielkości i przemijającej urody. Wiktor z rozbawieniem robił przegląd motoryzacyjny ostatnich pięciu dekad. Obok nowego porsche parkowała tu stara łada i nikogo to nie dziwiło. Przechodzili obok sklepów o nazwach przypominających mu lekcje rosyjskiego w liceum. Produkty, optika i foto, antikwarnyj magazin, konditerskij magazin. Im dłużej szli, tym więcej było graffiti na domach, plam na ścianach, odrapanych tynków, zaklejonych szyb. Najbardziej rozbawił ich napis „Zwiezda moja, ja tiebia lublu”. W pewnym momencie krajobraz zaczął im przypominać warszawską Pragę Północ. W te rejony nie warto zapędzać się po zmroku bez uzbrojenia. W końcu dotarli do celu. Minęli skromny plac zabaw dla dzieci, wciśnięty między dwie kamienice, i znaleźli właściwy adres. Ulica Małaja Puszkarskaja 22. Zniszczona czteropiętrowa kamienica, do której wnętrza prowadziła obskurna, wielokrotnie oszczana brama. Zachęcająca perspektywa. Rozejrzeli się dookoła. Jakby chcieli na zawsze zapamiętać ten widok. Jakby już nigdy nie mieli stąd wyjść, a jeśli nawet, to już jako inni ludzie. Dzieciaki biegające z plastikowymi pistoletami, dwaj mężczyźni w pasiastych podkoszulkach pchający rozklekotaną ładę, kobieta z zakupami, potykająca się raz za razem na nierównym chodniku. Naprzeciwko bramy stał parterowy blaszak z napisem „Awtoserwis”. Urzekająca okolica. – Wchodzimy? – zapytała Lena. Wiktor zamknął na chwilę oczy. Czuł napięcie pulsujące w skroniach. Będzie to duży krok do rozwiązania zagadki śmierci jego najbliższych czy kolejne stąpnięcie w bagno? Bagno, które tym razem wciągnie nie tylko jego, ale i Lenę? Jeśli nie wejdziesz,

to się nie dowiesz! – Nu dawaj! – rzucił odważnie z petersburskim akcentem. 2 Mieszkanie przypominało skansen CCCP, a jego ponadsiedemdziesięcioletni właściciel – kustosza, który z dumą oprowadzałby nielicznych gości po swojej samotni. Gdyby ktoś chciał tu przychodzić. Na ścianach zdjęcia z partyjnymi dostojnikami, fotografie z ćwiczeń i parad z okazji Dnia Zwycięstwa. Obszerna galeria prezentowała całą drogę partyjną gospodarza. Od dumnie wypiętej piersi gówniarza w stroju komsomolca, po przygarbioną postać na Nowym Cmentarzu Dońskim w towarzystwie dwóch tetryków. Ostatni towarzysze broni, którzy żyli? Pewnie tak. Ale dlaczego na Cmentarzu Dońskim, na którym leżą prochy tysięcy ofiar stalinowskiego terroru? – Władimir Aleksandrowicz Kowalow – powiedział spokojnie Wiktor. – Mówcie mi Wowa. Usiedli naprzeciwko niego w starych fotelach, idealnie wkomponowanych w klimat skansenu. Mężczyzna siedział na wózku inwalidzkim. – Wybaczcie, że nie usiądę obok was na krześle – zaczął płynną polszczyzną – ale na tej awtomaszynie mi wygodniej. Aha, żebyście nie musieli jakoś specjalnie mi współczuć, to powiem, że nie jestem sparaliżowany i mogę chodzić. Po prostu po domu wolę poruszać się na kołach. Wolski pokiwał głową ze zrozumieniem. – Muszę powiedzieć, że podziwiam pana determinację, Wiktorze Henrykowiczu – wycharczał Rosjanin. – Dlaczego? – zapytał Wiktor, spoglądając na popiersie Lenina stojące na kredensie. – Leźć lwu w paszczę…

– Ten lew nie ma zębów – rzuciła ostro Lena. Staruszek zaczął chichotać. Po chwili śmiech zamienił się w kaszel. – Niezły pan jest – powiedział do Wiktora. Popatrzyli na siebie. Wolski nie liczył, że pod adresem przekazanym przez umyślnego ambasadora będzie ktoś mieszkał. A jednak. Staruszek nie tylko przyjął ich bez słowa sprzeciwu, ale też od razu rozpoznał w Wiktorze syna swoich sąsiadów z warszawskiego mieszkania na Żoliborzu. – Spodziewa się pan usłyszeć jakieś rewelacje na temat śmierci ojca – bardziej oświadczył, niż zapytał Kowalow. – Nie tylko ojca – wycedził Wiktor przez zęby. – Herbaty? Właśnie nastawiłem samowar. To wyjątkowo stara rzecz. Przechodził w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. My, Rosjanie, jesteśmy bardzo przywiązani do tradycji. Żeby nie odpowiedzieć mu agresywnie, Wiktor zacisnął mocno szczęki, co nie uszło uwadze Wowy. – Z polonem? Ja dziękuję – rzuciła Lena, przynajmniej trochę rozładowując napięcie. Staruszek znowu zachichotał. Wyglądał, jakby żywił się głównie polonem. Podkrążone oczy, pomarszczona twarz usiana dziwnymi plamami, resztki włosów na głowie. Właściwie to nie włosy, zauważył Wiktor, tylko jakiś biały puch. – Niewiele mi zostało. Mam dopiero siedemdziesiąt jeden lat, mógłbym jeszcze pożyć, ale przegrywam… z rakiem, młoda damo – oświadczył, spoglądając na Lenę. – Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – Lena aż się wzdrygnęła. – Podobasz mi się. – Spieprzaj, dziadu! Wowa wykrzywił usta w uśmiechu, ukazując pożółkłe pieńki przypominające uzębienie. Nie ma złotych zębów? – zdziwił się

Wiktor. No tak. Lata spędzone w Polsce zrobiły swoje. – Jaka zadziorna! – parsknął Rosjanin, mrugając do Wolskiego. – Miałeś ją? – Panie… – Wolski złapał go za rękę. – Spokojnie, kolego, przecież nie rzucę się na nią z kłami. Proszę, mów mi Wowa. – Obleśny grymas nie schodził z jego twarzy, przypominającej Wiktorowi zdechłego szczura w fazie rozkładu. – Panie Wowa… – Po prostu Wowa – zaskrzeczał Kowalow. – Wowa! Jeżeli to ty zabiłeś mojego ojca… – Wiktor nie wytrzymał. – Hola, hola, młody człowieku! Może i byłem przez całe swoje życie skurwysynem bez skrupułów, wypełniającym bez zmrużenia oka rozkazy swoich mocodawców z KGB, ale wyznawałem i wciąż wyznaję jedną złotą zasadę. Wiktor patrzył na niego milcząco. Słowa nie chciały przechodzić przez ściśnięte gardło. – Jaka to zasada? – zapytała Lena. – Nigdy nie przypisuję sobie cudzych zasług – powiedział z powagą, podnosząc dwa palce w górę jak do przysięgi. Zamorduję, skurwysyna, zamorduję za pięć minut, pomyślał Wiktor. Lena spojrzała na niego, mówiąc mu wzrokiem: „Wytrzymaj”. – Ja cię, Wowa, chyba jednak uduszę – powiedział. – Wódeczki? – Chętnie. Wowa podjechał do kredensu z Leninem. Wyjął z niego litrową butelkę Gorbatschowa i postawił na stole. Po chwili wylądowały przed nimi szklanki.

– Gorbaczow. Nienawidzę zdrajcy, więc walę go w ryj. – Gospodarz zaśmiał się, rozlewając alkohol. Wszyscy troje wypili po pięćdziesiątce bez słowa i bez popijania. – Dobra, nie? Doprawiona polonem – rzucił staruszek i zaczął tak rechotać, że się zakrztusił. Zrobił się cały czerwony na twarzy, kilka razy zacharczał i chwilę trwało, zanim doszedł do siebie. – No – stęknął – wsio w pariadkie, jak mówicie nad Wisłą. Jest nie do wytrzymania, pomyślał Wiktor i ponownie napełnił szklanki. – Pytaj. – Jaka była twoja rola w sprawie ojca? – A dlaczego myślisz, że ci powiem? Czym mnie zastraszysz? Nóż mi przystawisz do gardła? A może przewiesisz za nogę przez balkon jak na amerykańskich filmach? Tylko byś mi ulżył, skrócił moje męki. Lekarze dają mi najwyżej pół roku. – Będziesz gadał? – syknęła Lena. – Ona mi się naprawdę podoba – zacharczał jak zramolały tetryk, któremu pozostało już tylko patrzenie. – Ty stary, wredny dziadu! – krzyknęła Lena i wychyliła szklankę, wlewając w siebie jej gorącą zawartość. – Nie jestem stary, tylko tak wyglądam. Mówiłem, dopiero co skończyłem siedemdziesiąt jeden lat. A poza tym mów mi Wowa… – Spierdalaj, Wowa – burknęła. – Fajna jest. – Gospodarz się oblizał. Nie wiadomo, czy po wódce, czy na wspomnienie młodości. – W moim typie. – Uduszę cię gołymi rękami – powtórzył Wolski. – Niczego się nie dowiem, ale przynajmniej mi ulży. – Nikt mnie nie odwiedza. Raz na dwa dni wpada pielęgniarka. Dajcie się człowiekowi zabawić – powiedział smutno Wowa.

– Mów o moim ojcu. Kowalow popatrzył przez okno na błękitne niebo, które przeszywał szybowiec. – Spadliście mi jak z nieba – przyznał po chwili. – Jednak w tym świecie nie ma nic za darmo. – No dobra, co chcesz w zamian? – Niewiele, ale o tym później. Umówmy się tak: powiem wam wszystko, skoro już się do mnie pofatygowaliście… swoją drogą musieliście mieć coś mocnego na ambasadora, bo inaczej nie dałby wam mojego adresu. Na mnie nic nie macie, mnie na niczym już nie zależy, możecie się jednak przydać. – Do czego? – zapytał Wolski zaciekawiony. – Kiedy wam wszystko opowiem, ona wyjdzie. Zostaniemy sami na pięć, dziesięć minut. Zgoda? – Nie wyjdę bez niego – powiedziała twardo Lena. – Zakochana? Ech, ta dzisiejsza młodzież. – Tym razem mrugnął do niej. – Nic mu nie grozi. To mój warunek. Ona wychodzi, ty zostajesz, zrobisz to, o co cię poproszę, i będziemy kwita. Drobiazg. Zajmie chwilę. Inaczej nic nie powiem. – Dobra, mów. Dziewczyna wyjdzie. – Nie zostawię cię z tym… – A co, myślisz, że tu specnaz wpadnie i go porwie? Daj spokój, diewuszka. – Wowa wychylił szklankę wódki i zakasłał. – Zgoda? – zapytał Wiktor, patrząc na Lenę. Kiwnęła potakująco głową. – Lena wyjdzie – powiedział w kierunku Rosjanina. – A ty zrobisz to, o co cię poproszę, tak? – Tak. – Słowo? – Słowo.

– Oficera? – Powiedziałem przecież… – Słowo polskiego oficera? – dopytywał się Wowa. – Tak. – Wiktor westchnął. – Słowo polskiego oficera. Jakby to miało jakieś znaczenie, stary głupek, pomyślał. – A teraz, Lena, jakie piękne imię, pójdziesz do mojej sypialni i otworzysz szafę. Na dnie znajdziesz pudełko po butach. To były dobre włoskie buty. Kupione w Polsce. Lena wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. – Zapalisz? – zapytał Wowa, kiedy zostali sami. – Nie palę. – Żałuj – odparł Rosjanin i wyjął z kieszeni paczkę papierosów Biełomorkanał. – Would you mind, if I smoke? – No, sir – odparł Wolski. Kiedy Kowalow zaciągnął się papierosem, Lena postawiła przed nim pudełko po butach. Po chwili otworzyła okno i wróciła na fotel. – Mam tutaj stare szpargały… czekaj… Mężczyzna, trzymając papierosa w ustach, grzebał w pudełku. – Czekaj… mam. Wyjął pożółkłą kartkę i podał Wiktorowi. – To ja mieszkałem nad wami od siedemdziesiątego dziewiątego do połowy dziewięćdziesiątego roku. Wcześniej pracował, to znaczy mieszkał tam kto inny. Nieważne, nie żyje już. Leonid, porządny chłop. Wolski spojrzał na papier, ale niewiele z niego zrozumiał. Wowa strzepnął papierosa na dywan i mówił dalej: – Liczyłem, że ta robota wyniesie mnie wysoko. Potem miał być Zachód. Prawdziwy Zachód! Może Londyn, może Paryż. A może, kto wie, nawet Ameryka!

Staruszek pokręcił głową, zaciągając się kolejnym machem tak głęboko, jakby to był jego ostatni papieros. – Mogłem zrobić wielką karierę, na miarę Władimira… – urwał i spojrzał z przerażeniem na ścianę. – Nie będę owijał w bawełnę, bo już zmęczyła mnie wasza wizyta… Nalej. Lena pokręciła głową. Wiktor nalał wódkę do jednej szklanki. – Twój ojciec był cennym źródłem informacji. – Co? – To znaczy mógł być. Przeczytaj tę kartkę. Wiktor jeszcze raz popatrzył na pożółkły świstek papieru. – Co to jest? – Nie poznajesz? – Co mam poznać? Tę kartkę? – Nie kartkę, tylko to, co jest na niej napisane. – To lista… dzieł sztuki? Widzę kilka obrazów, rzeźby… – Pięknie. A wiesz, co to za dzieła sztuki? – Nie mam pojęcia. – Nic ci nie mówią te tytuły, nazwiska? Wolski czytał powoli, grzebiąc w pamięci. Cała sytuacja tak go wyprowadziła z równowagi, że nie był w stanie się skupić. Jakaś lista? Obrazy? Rzeźby? – Nie wiem, nie kojarzę. O co chodzi? Lena wpatrywała się w Wowę. – Pokaż. – Wyrwała kartkę Wiktorowi. – To dzieła sztuki zrabowane przez… – zaczął Kowalow. – Nazistów podczas drugiej wojny światowej, tak? – rzuciła Lena. – Pięknie. Masz dziewczyno wyobraźnię. – Wowa uśmiechnął się i zakasłał. – Tylko cofnij się trzysta lat wstecz.

– Jak to trzysta lat? – Szwedzi? – zapytał Wiktor i teraz zaczęło mu coś świtać. Wowa pokiwał głową. – To dzieła sztuki, które zawinęli nam Szwedzi podczas potopu? – Sienkiewicz się kłania – rzucił Wowa. – Wciskasz mi tu jakiś kit! – Wiktor podniósł głos. – Co to za gówniana gadka? Jacy Szwedzi? Jaki potop? – Zabierz sobie tę kartkę, należała do twojego ojca. – Więc to jednak ty go zabiłeś? – Poczekaj. Nic nie wiesz, a już się zaperzasz. Ech, wy Polacy… – No, to o co chodzi? – Nie wiemy, jak i kiedy, ale twój ojciec wszedł w posiadanie nie tylko tej listy, lecz także informacji o tym, gdzie te dzieła są ukryte. Może od swojego ojca? Te obrazy i rzeźby oficjalnie zostały zniszczone przez Szwedów w latach od tysiąc sześćset pięćdziesiątego piątego do tysiąc sześćset sześćdziesiątego. Ale tak naprawdę leżą sobie w jakimś magazynie. Próbowaliśmy się dowiedzieć gdzie. Nie muszę dodawać, że są warte fortunę… miliony dolarów… dziesiątki, o ile nie setki milionów. – I dlatego, skurwysyny, torturowaliście go i zatłukliście jak psa. – Wiktor zerwał się z fotela, dopadł do Wowy i ścisnął go za gardło. – A kiedy byłem na waszym tropie, zabiliście mi rodzinę. – Puszczaj… puść – zacharczał Wowa. – Wiktor. – Lena skoczyła ku niemu i próbowała go odciągnąć od Rosjanina. – Nie… – Kowalow próbował coś powiedzieć. W końcu Wiktor puścił go i opadł na fotel. Ukrył twarz w dłoniach. Lena patrzyła na nich z przerażeniem. – Kakoj ty durak! Kakoj durak! My go ochraniali! –

Zdenerwowany Wowa zaczął mówić po rosyjsku. – Mieliśmy go chronić, paniał? Wolski popatrzył na kaszlącego mężczyznę. – Co? Co powiedziałeś? – Moim zadaniem było was chronić. A w szczególności jego! Wolski nie wierzył własnym uszom. Jadąc do Sankt Petersburga, spodziewał się usłyszeć coś strasznego. Był przygotowany na najgorsze. Ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewał. – Pilnowaliśmy, pilnowaliśmy. Ale nie upilnowaliśmy. Zostałem za to zdegradowany i wysłany na dwanaście lat do obozu pracy w Krasnokamiensku. Wot, takaja żyzń. – Wowa westchnął. – Widzicie, jakie miałem atrakcje. Bywałem w tych samych kurortach co milioner Chodorkowski. – Nic nie rozumiem. Kto w takim razie… – Amerykanie, Stasi, Anglicy, Szwedzi, wasi… możliwości jest kilka. Nie wiem. Masz akta sprawy ojca? – Mam. – I co? – Sęk w tym, że nic. – Ja ci więcej nie pomogę. Powiedziałem, jak było. Dalszych śladów szukaj w aktach. Sam ich nie widziałem. Ale na pewno przejrzał je dokładnie mój następca. – Kto? – Misza. Niestety, zszedł w zeszłym roku. Napromieniowanie czy coś. – Wowa się uśmiechnął. – To pewnie przez to śmieciowe jedzenie, które pojawiło się w Polsce w latach dziewięćdziesiątych. Nigdy nie ufałem fast foodom. – A co potem działo się ze sprawą ojca? – Z tego co wiem, dwa lata później sprawę u nas zamknięto. Miszę przerzucono na inny odcinek.

Wolski patrzył na niego, ale go nie widział. Przed oczami miał zmasakrowane ciało ojca, leżące w jego gabinecie. Rozpacz matki, nieudolni policjanci, przerażenie, matura. Musiał się pozbierać i kilka tygodni później zdać tę cholerną maturę. – Wiktorze – zaczął Wowa – wierz mi, chciałbym ci pomóc, chłopcze, ale nic więcej nie wiem. Lena, stojąc już w drzwiach, spojrzała na Wiktora i szepnęła: – Nie wiem, co temu idiocie przyjdzie do głowy, ale… – Nie bój się – rzucił i zatrzasnął drzwi. Zostali we dwóch. – Ostatnia szuflada na dole. Wyjmij to zawiniątko. Wiktor schylił się i wyjął to, o co prosił Wowa. – Odwiń. Odwinął. W ręce trzymał radziecki pistolet Makarowa, zwany PM, z pięcioramienną gwiazdą na rękojeści. Broń radzieckiej armii, milicji i wojsk Układu Warszawskiego. Sprawdził magazynek. Pełen. – Skąd to masz? – zapytał głupio, jakby miało to jakieś znaczenie. – Od kolegi. Prezent na pięćdziesiąte piąte urodziny. – I co? – Powiedziałem ci wszystko, co wiem o twoim ojcu. Przysięgam. Teraz twoja kolej. – Nie próbowaliście tego od niego wyciągnąć? – zapytał Wolski. – Czekaliśmy na właściwy moment. Myśleliśmy, że sam nas doprowadzi do kolekcji. Nie doczekaliśmy się. No, dawaj! Wiktor popatrzył na Rosjanina. – No… – zacharczał Wowa. – Skróć moje cierpienia. Zastrzel mnie.

– Zwariowałeś? – Wiem, że druga taka okazja się nie nadarzy. Sam tego nie zrobię, jakoś nie potrafię. Nie ma siły, zdechnę za parę miesięcy w męczarniach, będę srał pod siebie, kwiczał jak prosię… Nie chcę tego. Wiesz już wszystko, dotrzymaj słowa. Kowalow zaczął kaszleć. – Włącz telewizor, strzel przez poduszkę, nie będzie słychać. – Widzę, że jesteś ekspertem. Rosjanin nie odpowiedział, tylko nalał sobie pięćdziesiątkę wódki i opróżnił szklankę jednym haustem. – Jesteś policjantem, sam najlepiej wiesz, jak upozorować samobójstwo. Czekaj… Nalał jeszcze raz i znowu chlusnął w gardło. Zaczął kaszleć i pluć krwią. – Pielęgniarka była dziś rano, wróci pojutrze. Już was tu nie będzie, prawda? – Ta fotografia… – Wiktor wskazał na ścianę i zdjęcie z cmentarza. – Chcesz się zaprzyjaźnić? To miłe, szkoda, że już za późno na opowieści rodzinne. Ale powiem ci. Gdzieś tam na Cmentarzu Dońskim są prochy mojego ojca, w jakiejś anonimowej zbiorowej mogile. – Stalin…? – A co myślałeś? Że zapalenie płuc? – warknął Wowa. – To dlaczego… – Wiktor spojrzał na niego pytającym wzrokiem, ale nie dokończył pytania. – Wiktorku… – Wowa popatrzył mu prosto w oczy i syknął: – This is… Sparta. Wolski włączył telewizor i podszedł do Wowy, który cicho wyrecytował:

– Przechodniu, powiedz Sparcie, tu leżym jej syny, prawom jej do ostatniej posłuszni godziny[16]. A potem w mieszkaniu rozległ się obłąkany chichot szaleńca, gotowego na śmierć. 3 Stali w wagonie metra, który zabrał ich ze stacji Gorkowskaja w kierunku stacji Newski Prospekt. Wiktor nachylił się dyskretnie do Leny i szepnął: – Nie wysiadamy przy Newskim. Pojedziemy dalej. Nie patrz teraz w prawo. Jakieś dziesięć metrów od nas stoi niski brunet w przyciemnianych okularach. Ma na sobie jasnozieloną koszulę z krótkimi rękawami i beżowe spodnie w kant. Na nogach brązowe mokasyny. Przez ramię przewiesił sobie małą skórzaną torbę. – Dobra. Co robimy? – szepnęła. – Udajemy parę zakochanych. Zaśmiej się teraz głośno. Lena zrobiła, o co prosił. – Pojeździmy sobie trochę, spróbujemy go zgubić. – Objął ją ramieniem. – FSB? – Jeszcze nie wiem. Choć w wagonie jechało sporo ludzi, nie było tłoku. Właśnie zwolniły się dwa miejsca obok siebie, więc usiedli wygodnie. Przytuliła się do niego, idealnie odgrywając swoją rolę. Szeptali do siebie, co chwilę wybuchając śmiechem. Taki kamuflaż pozwolił Wiktorowi zerkać co jakiś czas w stronę tamtego, choć zdawał sobie sprawę, że jeżeli kurdupel łazi za nimi od dłuższego czasu, to już zorientował się, że udają. Obstawa Grabka? Zobaczymy. Niebieski wagonik zatrzymał się na stacji Siennaja Płoszczad. Możliwa przesiadka na pomarańczową linię Prawobiereżnaja. Jeszcze nie, pomyślał Wiktor, studiując schemat petersburskiego

metra, który miał przed oczami na przeciwległej ścianie obok drzwi. Następna stacja Tiechnołogiczeskij Institut, możliwa przesiadka na czerwoną linię Kirowsko-Wyborgskaja. Spróbujemy. Po dziesięciu minutach pociąg wtoczył się na peron. Kiedy drzwi otworzyły się, Wiktor, nie uprzedzając Leny, wstał raptownie, pociągając ją za sobą. Po chwili szli w kierunku czerwonej linii, wtapiając się w tłum. – Nie oglądaj się. Teraz złapiemy czerwoną linię… tę M-jeden. Potem wysiądziemy na stacji Władimirskaja i przesiądziemy się na pomarańczową M-cztery, jadącą w kierunku zielonej M-trzy. – Czekaj! M-cztery to ja znam… mieszkam w czymś takim… Który raz jesteś w Wenecji Północy? – zdziwiła się. – Pierwszy, a co? – Już tak dobrze znasz rozkład metra? – Taka praca. – Uśmiechnął się do niej. Cały czas szli, trzymając się za ręce. – Widziałaś tego chłopaka wsiadającego do metra, kiedy my wysiadaliśmy? Minęliśmy się w drzwiach. – Którego chłopaka? – Dwadzieścia sześć lat, metr osiemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć kilogramów wagi – wyrecytował Wiktor, jakby czytał z otwartej książki. – Miał kolczyk w kształcie czaszki w prawym uchu, czarny T-shirt z napisem „Metallica”, czarne wranglery i martensy. W słuchawkach, chińskich podróbkach produktu Apple’a, leciało Master of Puppets z płyty Master of Puppets. W torbie miał kilka płyt winylowych, w tym …And Justice for All Metalliki. Chłopak używa dezodorantu Old Spice Champion. Jest niegroźnym dla otoczenia zakompleksionym neurotykiem, obgryza paznokcie do krwi, a w wolnych chwilach, których ma pod dostatkiem, czyta powieści Dana Browna, marząc, że jest ich bohaterem. Niska samoocena i niepewność co do własnej orientacji seksualnej powodują, że ogranicza kontakty z otoczeniem, alienuje się, odcina od rodziców, którzy bagatelizują jego stan. Za kilka miesięcy, najdalej za rok skończy

w psychiatryku. Jeżeli nikt wcześniej nie wyciągnie do niego pomocnej dłoni. – Jaja sobie robisz? – W prawo. – Znowu pociągnął ją za sobą. Wbili się w tłum płynący w kierunku czerwonej linii. Mieli przede wszystkim zgubić ścigającego ich bruneta, ale kiedy wreszcie wpadli na peron, nie mogli oderwać wzroku od ścian. Petersburska kolej podziemna to dzieło samo w sobie. Nawet jeśli ktoś kwestionuje sztukę Związku Radzieckiego, nie potrafi błądzić w tych korytarzach obojętnie. To metro, odznaczone Orderem Lenina, jest jednym z najgłębiej położonych systemów kolei podziemnych na świecie. Uruchomione w 1955 roku, przewozi rocznie setki milionów pasażerów. Wiele stacji to perełki socrealistycznej sztuki, z imponującymi posągami, ogromnymi żyrandolami, monumentalnymi westybulami, mozaikami, kolumnadami, pilastrami i innymi detalami, takimi jak gwiazdy, sierpy i młoty, nawiązującymi do czasów ZSRR. Jednak nie jest to kopia metra moskiewskiego. Petersburskie stacje mają swój oryginalny styl. – Szkoda, że nie ma czasu na zwiedzanie – rzuciła w biegu Lena. – Też żałuję. Jeśli wyjdziemy cało z tej zabawy, zafunduję ci objazdówkę po Leningradzie, to jest chciałem powiedzieć… Stacja Tiechnołogiczeskij Institut składała się z dwóch peronów. Niebieski, na którym wysiedli, eksponował kilkadziesiąt wydarzeń z dziejów świata i Związku Sowieckiego. Wiktor zdołał ledwie rzucić okiem na parę wypisanych cyrylicą haseł. 1920 ∙ Priniat Leninskij płan elektrifikacyi wsiej strany, 1937 ∙ Pierwaja sowietskaja driejfujuszczaja stancyja w Arktikie, 1954 ∙ W SSSR dała tok pierwaja w mirie atomnaja elektrostancyja,

1974 ∙ Naczato stroitielstwo Bajkało-Amurskoj żeleznodorożnoj magistrali. Platforma czerwonej linii oddawała hołd zasłużonym. Kiedy biegli peronem, mijali wykute w brązie podobizny wielkich ludzi Europy Wschodniej i Mateczki Rosji. Byli tu między innymi zasłużony drukarz i działacz kultury wschodniosłowiańskiej Iwan Fiodorow oraz poeta, uczony i twórca uniwersytetu w Moskwie Michaił Łomonosow. Byli hodowca i sadownik Iwan Miczurin, chemik Dmitrij Mendelejew, a także filozof Karol Marks. W końcu na ścianie wisiał sam Włodzimierz Lenin. Mignęła im nawet twarz Stalina… Nie! To Nikołaj Przewalski, Rosjanin o polskich korzeniach, który według plotek mógł być ojcem Józefa Wissarionowicza, słońca narodów. – Szybko! – krzyknął. Ostatni pasażerowie wsiadali do wagonu, który za kilka sekund miał ruszyć w kierunku stacji Puszkinskaja. Wpadli w drzwi, kiedy rozległ się głos: „Astarożna, dwieri zakrywajutsia”. – Sami? – zapytała zdyszana. Wiktor się rozejrzał. – Chyba tak. Po szesnastu minutach wtoczyli się na stację Władimirskaja. – Wysiadamy – rzucił. Zaczęli się przeciskać w stronę przejścia do linii M4. – Cholera! – Co? – Jest jakieś piętnaście metrów za nami. Już wie, że próbujemy mu uciec. To chyba nie jest opiekun od Grabka. – Opiekun? Przyspieszyli, skręcili w lewo, schody, potem w prawo. Z przodu grupa japońskich turystów przemieszczała się wolno w kierunku peronu. „No foto! No foto!” – krzyczał do nich

przewodnik. Nadaremnie. Przybysze z Kraju Wschodzącego Słońca starali się uwiecznić wszystko, co było w zasięgu wzroku. Wiktor i Lena nie zdążyli ich ominąć. Wpadli w sam środek wycieczki, taranując starszego pana o wyglądzie sensei, czyli mistrza karate. Mam nadzieję, że nie będę musiał się z nim bić, przeleciało Wiktorowi przez głowę. Sensei powiedział coś w swoim narzeczu, po czym zaczął kłaniać się wyższemu o głowę Polakowi. Po chwili cała grupa robiła to samo. Machali głowami w górę i w dół, zginając się w pasie. Jak wańki-wstańki, co akurat pasowało do tego miejsca. Wolski zdawał sobie sprawę, że nie powinni się zatrzymywać, jeśli mają zgubić ogon, ale nie chciał też wyjść na gbura. Najpierw ukłoniła się Lena, a po dwóch sekundach on sam zaczął bić pokłony przed Japończykami. – I’m very sorry – wysapał. – Very sorry, sir. Sensei odpowiedział coś po japońsku, nie przestając rytmicznie giąć się w ukłonach. – Musimy lecieć. – Lena pociągnęła go za rękaw. – Arigato! Ścigający ich kurdupel zatrzymał się kilkanaście metrów za nimi, prawdopodobnie obserwując tę scenę z rosnącym zdziwieniem. Kiedy ścigani pomknęli dalej, on także ruszył, sprawnie omijając grupkę rozgorączkowanych turystów, robiących teraz zdjęcia pleców Wiktora i Leny. Wpadli do wagonu. Pociąg ruszył. Kurdupel zdążył. Był w wagonie obok i patrzył teraz na nich przez szklane drzwi. – To się nie może dobrze skończyć – zawyrokował Wiktor. – To znaczy? Wzruszył ramionami. – Jeśli go nie zgubimy, będę zmuszony dać mu w łeb. Kolejka kołysała się, a oni stali w milczeniu, podenerwowani. Pierwsza stacja. Ligowskij Prospekt. Wiktor spojrzał w kierunku bruneta. Zdrętwiał, kiedy ich oczy spotkały się na sekundę. Znał

ten wzrok. To wzrok zdeterminowanego zabójcy, gotowego pokonać wszelkie przeszkody na drodze do celu. Czyli eliminacji obiektu. Drzwi zamknęły się i wagon ruszył dalej. Minęło osiem długich minut. Plac Aleksandra Newskiego. – Spadamy – powiedział Wiktor i znów wmieszali się w tłum. Popędzili w kierunku zielonej linii M3. Mężczyzna ruszył ich śladem. Wiktorowi wydawało się, że kurdupel cały czas utrzymuje dystans kilkunastu kroków. Mylił się. Niepozorny brunet prześlizgiwał się przez tłum jak piskorz. Kiedy Wolski zerknął przez ramię, ścigający był jakieś pięć kroków za nimi. – Zmiana planów. Wychodzimy stąd. Zmienił kierunek i zaczęli przeciskać się do wyjścia. – Szybciej, szybciej – mówił do siebie Wiktor. Usłyszał stłumione świśnięcie i jakiś mężczyzna, którego mijali, zwalił się na ziemię. – Schyl się! – Szarpnął Lenę i spojrzał przez ramię. Kurdupel trzymał w ręce pistolet PSS i celował w Lenę. Uskoczyli w bok. Kolejne plaśnięcie i kobieta, która przypadkowo wpakowała się przed nich, bezwładnie osunęła się na ziemię. – Krow! Krow! – krzyknął ktoś. Dwie osoby leżące na podłodze i trzy następne, które się o nie potknęły, spowodowały niemałe zamieszanie. Brunet musiał schować broń i ominąć leżących. Wtedy powietrze przeszył głośny huk. Kurdupel upadł, a jego ramię pokryło się brunatnym płynem. To wypalił PM, trzymany pewnie przez Wiktora. Wybuchła panika, ludzie zaczęli uciekać we wszystkie strony. Lena zdrętwiała. – Na schody i do wyjścia! – rzucił Wiktor i popędzili przed siebie. Kilkadziesiąt osób oblegało ruchome schody, był taki ścisk, że musieli torować sobie drogę łokciami. Wreszcie zdołali wepchnąć się na stopnie. A potem wydawało się im, że jadą w górę tak długo, jakby wydostawali się na ziemię aż z czeluści piekielnych. Wolski

spojrzał w dół schodów. Nigdzie nie dostrzegał zabójcy. Po kilku minutach przerażony tłum wylał się wraz z nimi na ulicę. Zaczęli biec w kierunku ogromnego ronda pełnego samochodów. Na jego środku stał pomnik przedstawiający jeźdźca na koniu. Ale czasu na podziwianie jak zwykle nie było. Skręcili w prawo i szybko posuwali się wzdłuż żółtego muru. Zdyszani wpadli do jakiejś bramy i wtedy Lena obejrzała się za siebie. – O Boże – jęknęła. Wiktor spojrzał w kierunku, z którego przybiegli. Polujący na nich mężczyzna szedł dosyć szybko, rozglądając się na wszystkie strony. Schowali się głębiej. O sekundę za późno. Zobaczył ich i zaczął ku nim biec. – Biegniemy. – Dokąd? Co to? Skąd masz broń? – wyjąkała. – Od Wowy. – Ale kiedy… – Nie pytaj. Chodź. Weszli na teren cmentarza. Kręciło się po nim kilku turystów. – Musimy biec. – Szlag! – zaklęła pod nosem. – Mogłam nie uciekać z WF-u. – Za późno na wyrzuty sumienia. – Co to za cmentarz? – A bo ja wiem? Przebiegli dwadzieścia metrów i skręcili w wąską alejkę, potem w kolejną. Wreszcie przykucnęli za ogromnym pomnikiem. Rozłożyste drzewa chroniły go przed słońcem. Otaczała ich piękna zieleń, nad głowami śpiewały ptaki, było cicho i spokojnie, jakby to, co wydarzyło się kilka minut temu, miało miejsce w innym świecie i innej rzeczywistości. – O Matko Boska – szepnęła Lena.

– Co jest? – spojrzał na nią. – Widziałeś tabliczkę? Tę ze strzałką? – Tabliczkę? – Tamtędy idzie się do grobu Dostojewskiego, a w tę stronę do Czajkowskiego. – Nieźle trafiliśmy. – Nie myślałeś o założeniu biura podróży? Miałabym dla ciebie nawet hasło reklamowe. – Tak? A jakie? – Pojedź ze mną do Rosji. Zesrasz się ze strachu, ale na pewno nie będziesz się nudził. – Celne. – I małym druczkiem: przed wyjazdem ubezpiecz się na życie. Rodzina będzie ci wdzięczna. – Sza… – Przyłożył palec do ust. – Jest. Kilka alejek dalej Wiktor dostrzegł między nagrobkami bruneta. Ramię krwawiło, trochę zbladł, ale trzymał się nieźle. Pięćdziesiąt metrów. Za daleko. Wcisnęli się głębiej za nagrobek. – Zostań tu. Masz telefon. – Wiktor wcisnął jej w rękę smartfona. – Połóż się na ziemi i dzwoń do Grabka. Powiedz, jak jest, i zapytaj, co mamy robić. Tylko, żebyś głowy nie wystawiała, bo ci ją ustrzeli. – Ale… – Wykonać – szepnął z naciskiem. Lena położyła się wzdłuż pomnika. Wiktor schylony przemknął między grobowcami, aż znalazł się dwie alejki dalej. Przycupnął w cieniu za sporym pomnikiem i czekał. Kurdupel szedł powoli, rozglądając się na prawo i na lewo. Jeżeli facet ma PSS, pomyślał Wiktor, to może być z jakichś służb. FSB? Wywiad? PSS to pistolet stworzony specjalnie dla

KGB i specnazu. Wszedł do użytku w osiemdziesiątym trzecim roku. Ale wątpię, żeby go jeszcze używali. Gdyby to był ktoś „z urzędu”, raczej miałby pistolet Jarygina. Co prawda PSS ma to do siebie, że jest dosyć cichy. Ale gdyby chcieli nas załatwić w miejscu publicznym, to najpewniej skorzystaliby z Jarygina i tłumika. Były pracownik KGB, który zostawił sobie broń z sentymentu? A może… ktoś od Sałaty? Ci Rosjanie, z którymi współpracował, zanim go wsadziłem, sami siebie nazywali „gołodnyje sobaki”, głodne psy. Każdy miał łeb psa wytatuowany na prawym przedramieniu. Cyngle mieli pitbulle, bossowie – owczarki kaukaskie. Wolski czekał. Było tak cicho, że mógł bez trudu wsłuchiwać się w trel ptaków. Żeby tak usiąść na ławce i odpocząć, oderwać się od wszystkiego. Nieliczni turyści zachowywali się stosownie do miejsca, jakby też szukali ukojenia od wielkomiejskiego zgiełku. Na szczęście żaden z nich nie kręcił się w pobliżu. W oddali słychać było dźwięk syren. Pogotowie i milicja przyjechały na miejsce. Zaraz zrobi się naprawdę gorąco. Wyjrzał zza grobowca. Brunet był dwadzieścia metrów od niego. Za chwilę go zauważy, nie ma czasu. Wolski przymierzył i strzelił. Stary radziecki PM z gwiazdą na rękojeści to kawał przyzwoitej broni. I ma jedną zasadniczą cechę. Jest niezawodny. Dwa pociski 9×18 mm Makarowa pomknęły w stronę kurdupla. Napastnik zobaczył Wiktora, kiedy ten naciskał spust. Błyskawicznie ukląkł na lewe kolano, składając się do strzału, ale o ułamek sekundy za późno. Jeden pocisk przeleciał obok jego barku, drugi roztrzaskał obojczyk. Mężczyzna upadł, lecz mimo to zdołał strzelić. W kierunku Wolskiego pomknął tłoczkowy nabój SP-4, opracowany specjalnie dla pistoletu PSS, dzięki czemu broń ta była tak cicha, że nie wymagała tłumika. Odprysk kamiennego nagrobka poleciał na ziemię. Wiktor schował się za grobowiec. Brunet co prawda został trafiony i leżał kilkanaście metrów od niego, ale przecież mimo

swojego kiepskiego położenia mógł celować prosto w miejsce, w którym przed sekundą widział głowę ściganego przez siebie przeciwnika. Wychylić się i oberwać? Nie, dziękuję. Co robić? Czas biegnie! Dwa strzały z Makarowa na pewno wzbudziły niepokój. Milicja jest blisko, na stację przy placu Aleksandra Newskiego ściągnęło już pewnie kilkanaście radiowozów. Być może zjawili się też antyterroryści. Mam nadzieję, że Lena uzgodniła z Grabkiem plan ewakuacji z tego piekła północy. Cisza. Facet przeszedł kilkaset metrów ranny w ramię, teraz znowu dostał. Może stracił przytomność albo już się wykrwawił? – zastanowił się Wiktor, po czym zdjął but i ostrożnie wystawił jego czubek nad grobowiec. Cisza. Nie! Jakiś dźwięk. Jakby coś szurało. Jakby… czołgał się? Dobra, zaryzykuję. W końcu dwudziestosześcioletnią whisky Port Ellen już piłem, więc co mi jeszcze zostało. Włożył but i wychylił się z drugiej strony, trzymając broń przy twarzy. Kurdupel pełzł alejką w stronę trawnika, zostawiając za sobą krwawy kilwater. Wiktor zerwał się i podbiegł do niego. Rozejrzał się. Pusto. Nachylił się nad nim i zabrał mu pistolet. Odwrócił go na plecy. Krew była wszędzie, brunet sprawiał wrażenie półprzytomnego, charczał coś, a jego twarz wykrzywiał grymas bólu. Tętnica podobojczykowa została rozerwana na strzępy. To agonia, pomyślał Wolski i spojrzał na jego przedramię. Pitbull. 4 Wiktor siedział z zamkniętymi oczami, ale nawet nie próbował zasnąć. Lena wpatrywała się w niego, sącząc czwartego drinka. Każdy następny był mocniejszy od poprzedniego. Samolot, którym lecieli do Polski, miał na pokładzie wszystko, czego trzeba zestresowanemu i zmęczonemu człowiekowi. Z ogromnym barkiem najdroższych alkoholi świata na czele. Tym razem szkoda mu było zachodu na jakąś marną dwudziestosześcioletnią whisky. W ręce trzymał szklaneczkę The Glenrothes 1970 Extraordinary Cask. Cena za butelkę wynosiła pięć tysięcy dolarów. A co!

– Powiesz mi wreszcie, skąd miałeś tę broń? – Mówiłem ci, od Wowy. – Wiktor otworzył oczy i spojrzał przez okno. – Tak po prostu ci dał? „Hej, stary, na pożegnanie taki gift”. – Podarok. – Co? – Prezent po rosyjsku to podarok. – Dzięki za przyspieszony kurs rosyjskiego. Nie zmieniaj tematu, cwaniaczku. – Kiedy zostaliśmy sami, poprosił mnie, żebym… podał mu coś z szuflady. Zaglądam tam i widzę… ten pistolet. – Wiktor mówił powoli, tak jakby Lena miała problemy z rozumieniem polskiego. – Pomyślałem, że przyda mi się, więc zabrałem go i wyszedłem. – Ale co on od ciebie chciał, ten Wowa? – naciskała Lena. – No właśnie to. Żebym mu podał pistolet. – I tyle? – Tyle. Nie dałem mu go, tylko zabrałem i wyszedłem. – Dziwne. – Prawda? – Słuchaj, a… – Lena się zawahała – to pewnie stary pistolet, co? – Stary. Choć nie tak bardzo. – A wtedy, gdy strzeliłeś w metrze… skąd wiedziałeś, że on działa? Przecież gdyby był zepsuty, to facet by nas załatwił, nie? – Nie wiedziałem – odparł bez namysłu. – Ale ruska broń zawsze działa. Szczególnie PM. – PM? – Pistolet Makarowa. To, czym strzelałem do kurdupla i co potem wyrzuciłem do kanału.

Wiktor widział, że jest strasznie zmęczona. Był pełen podziwu, że się nie załamuje, mimo tego, przez co razem przeszli. Miała z nim, jak to się mówi, krzyż pański. Zdjęła z nadgarstka zegarek i położyła na stoliku. Była to automatyczna varsovia z Manufaktury Polpora. Srebrna koperta, czarny cyferblat, niklowane wskazówki w stylu dauphine. Podobało mu się, że Lena nosi męskie zegarki. To nawet jest sexy, przeszło mu przez głowę. – Dzięki – burknął. – Za co? – Że… nie spanikowałaś, że słuchałaś mnie cały czas i że… zadzwoniłaś do Grabka. – Sprawnie poszło. – Uśmiechnęła się. – Dobrze, że szybko tego rolls-royce’a przysłali. Jak pomyślę, że trzy godziny temu jakiś facet strzelał do nas w metrze, potem tarzaliśmy się po cmentarzu, a teraz spokojnie siedzimy sobie w prywatnym samolocie, popijamy drinki i lecimy do domu, to nabieram ochoty na więcej takich przygód. – Wypluj to! – Otworzył szeroko oczy i popatrzył na nią z niepokojem. – Co? – Lena zerwała się z fotela. – Mam coś w drinku? – Nie. Wypluj te słowa! Jeżeli Sałata nasłał na nas ruskich, to szybko się ta zabawa nie skończy. Jestem pewien, że za tym wszystkim stoi Schmidt. Nie mam dowodów, ale mam… przeczucie. – Ty i te twoje przeczucia. – Roześmiała się, opadając z powrotem na fotel. – Może już nie pij? – Przestań! Dopiero się rozkręcam. Zobacz sobie. Na czwartej stronie. Dzisiejsza. Rzuciła mu gazetę, którą przeglądała od kilku minut. Wiktor otworzył ją i zaczął czytać:

– „Pijany policjant sprawcą tragedii”. Piękny tytuł – skomentował, po czym przeleciał wzrokiem kilka linijek. – „Wiktor W., były policjant, mający jeden i dwie dziesiąte promila alkoholu we krwi, zaczepił na ulicy dwójkę funkcjonariuszy Komendy Stołecznej w cywilu, prowadzących tajną akcję. Śledzili oni członków grupy przestępczej zajmującej się handlem bronią na szeroką skalę. Pijany Wiktor W. wszczął awanturę, przeszkadzając policjantom, którzy wykonywali swoje obowiązki, i obrzucając ich wyzwiskami. Gdy ci próbowali go obezwładnić, wyrwał policjantce broń i zaczął im grozić. Kiedy śledzeni przez policjantów bandyci zobaczyli zamieszanie, zaczęli do nich strzelać. Policjantka Agnieszka S., pozbawiona broni, nie mogła zareagować. Została ciężko postrzelona przez napastnika. Drugi z policjantów zastrzelił w obronie własnej jednego z napastników, odnosząc przy tym lekką ranę. Wiktor W. zaczął strzelać na oślep. Kule trafiły w szybę pobliskiego sklepu. Całe szczęście, że obyło się bez ofiar. Przypadkowo trafiony drugi bandyta zmarł przed przyjazdem karetki pogotowia. Miejsce pobytu Wiktora W. jest nieznane. Policja rozesłała listy gończe za poszukiwanym”. Znowu zamknął oczy i powiedział, bardziej do siebie niż do niej: – Zastanawiam się, jaka naprawdę jest rola Marka w tym wszystkim. – Marka? W czym wszystkim? – zapytała i pociągnęła spory łyk Long Island Ice Team. – W zamachu na mnie po wyjściu z knajpy. W udupieniu mnie przez Schmidta. W tej całej rozgrywce o moje nagrania. – Podejrzewasz go o coś? Westchnął i popatrzył w jej piękne oczy. Milczał, bojąc się powiedzieć na głos to, co od kilku dni chodziło mu po głowie. – Sądzisz, że Marek celowo wciągnął cię w sprawę Molokiego? Bo dzięki temu miał cię blisko siebie? Mógł próbować… – Wyszedł zadzwonić – przerwał jej. – Jakieś pół godziny przed

opuszczeniem knajpy Gruzina Marek poszedł zadzwonić do Sylwii, swojej dziewczyny. A potem, kiedy szliśmy ulicą, na kilkanaście sekund przed strzelaniną, z kieszeni wypadła mu komórka. Schylił się po nią i został kilka kroków za nami. Dlatego prosto pod lufy kałachów wyszliśmy we dwoje. – Myślisz, że was wystawił? – Wydaje ci się, że znasz kogoś dobrze – odparł po dłuższym milczeniu. – Że ufasz mu i że on ci ufa. Wydaje ci się, że jesteście z tej samej, nomen omen, gliny. Ale nigdy nie wiesz, czy ktoś, kto jest najbliżej, nie wbije ci noża w plecy. Przelatywali właśnie gdzieś nad Białymstokiem albo Grajewem. Lena odstawiła pustą szklankę na stoliczek. – Anguis in herba – szepnął. – Wąż w trawie. 5 Nie chciała jechać do domu, nie chciała być teraz sama. Pojechali do niego. Wiktor zadzwonił do Leona Przybylskiego, znajomego z Komendy Stołecznej z prośbą o spis połączeń wykonanych z pewnego numeru w dniu strzelaniny. Podał numer Marka, nie uprzedzając policjanta, do kogo należy. Nie widział, czy może ufać Przybylskiemu, ale jakie to miało w tym momencie znaczenie? Musiał spróbować, choć widział, że to jak strzał na chybił trafił w lotto. I wciąż wierzył, że szansa, iż trafi na kapusia Schmidta, jest taka jak na wygranie miliona na loterii. Łudził się, że przecież wszyscy wiedzą, jak było naprawdę. Kto strzelał i jak wyglądała cała akcja. Wypili herbatę, prawie nie odzywając się do siebie, i poszli spać. Posłał jej w sypialni, a sam położył się w pokoju na kanapie. Dochodziła pierwsza w nocy, a on wciąż leżał z otwartymi oczami, wpatrzony w sufit. Myślał o tym, co wydarzyło się w Sankt Petersburgu. O tatuażu pitbulla. O Marku. O Wowie. O Lenie… Zaskrzypiała podłoga, podniósł raptownie głowę, sięgając po pistolet, który trzymał pod poduszką.

– Tylko mnie nie zastrzel – szepnęła, wślizgując się pod koc, którym był przykryty. Zorientował się, że jest naga. Noc była tak ciepła, że spanie bez ubrania miało sens. Zasłonił wcześniej okna, więc do pokoju nie wpadał nawet pojedynczy promień światła latarni. Nie widział Leny, ale czuł ciepłe ciało wchłaniające go każdym swoim centymetrem. Jej zapach był wszędzie, otaczał go, pętając jak niewolnika. Kiedy wpiła się w niego ustami, poczuł krew na wargach. Poczuł też silną erekcję. Nie mógł się opierać. Poddał się. Było już za późno na cokolwiek, oprócz tego, o czym marzył od miesięcy. Marzył o niej, wijącej się pod nim w spazmach rozkoszy, gryzącej go do krwi i krzyczącej do upadłego. O niej, ocierającej się twardymi sutkami o jego pierś, czochrającej jego włosy. O nagiej Lenie w swojej sypialni. Chciał ją odwrócić na plecy, ale nie pozwoliła mu przejąć kontroli. Szybko usiadła na nim i zaczęła ujeżdżać jak ogiera. Najpierw stępa. Wbijała się na niego rytmicznie. Powoli, ale mocno, tak że czuł uderzające o swoje ciało pośladki. Odchyliła się do tyłu, opierając dłonie na jego piszczelach. Wyciągnięta jak struna zaczęła przyspieszać, przechodząc w kłus. Wróciła do poprzedniej pozycji. Anglezowała niczym wytrawna zawodniczka. Zaczął pieścić jej piersi. Oddychała coraz szybciej i powoli zwiększała tempo. Kiedy zaczął się galop, Wiktor czuł, że długo nie wytrzyma tej jazdy. Z taką dżokejką mógłby wystartować nawet w Wielkiej Pardubickiej. Nie wiedział, czy to cwał, czy trzęsienie ziemi, ale poczuł, jak cały świat eksploduje, jak wyrywa z niego życie i resztki zdrowego rozsądku. Poczuł jak jej uda ściskają go z całą siłą, jak jej ciało wypręża się i usłyszał rozdzierający ciszę krzyk. Swój krzyk. Opadła na jego pierś i ich usta spotkały się ponownie. Gorące wargi Leny kąsały go łapczywie. Ich języki spotkały się w pożegnalnym tańcu. Na kilkanaście sekund. Po czym wstała i wróciła do sypialni, zostawiając go na kanapie ze swoimi rozmyślaniami. O niej.

Siedemnasty dzień śledztwa, czwartek, 12.55 1 Wiktor błąkał się po parku Krasińskich, czekając na odpowiednią godzinę. Upał był niemiłosierny. Koszula przylepiała się do pleców jak mokra szmata do podłogi. Dotarł do miejsca, w którym biegła nieistniejąca już ulica Nalewki, a przed wojną stał Pasaż Simonsa. Nowoczesny na owe czasy budynek mieścił w sobie sklepy, magazyny, warsztaty i mieszkania. Takie dzisiejsze centrum handlowe. Warszawa, gdzie się nie obejrzysz trupy, pomyślał. Zatrzymał się i popatrzył na ziemię. Ilu ludzi tu leży? Pewnie chłopaki z batalionu Chrobry I. Ilu cywilów? Co byś robił, gdybyś żył wtedy, w sierpniu 1944 roku? Z rozmyślań wyrwał go gwizd. To Leon Przybylski, który zobaczył go już z daleka. I raczej nie przejmował się robotą konspiracyjną. – Nie za blisko firmy się spotykamy? – zapytał Wiktor, lekko zdziwiony nonszalancją Przybylskiego. Leon wzruszył ramionami, wziął ostatniego macha i rzucił niedopałek na ziemię. – A kto by mnie tam śledził – zadrwił. – Masz. – Podał mu kopertę, spoglądając na niego uważnie. Wiktor łypnął w jego stronę. – Nie podpieprzyłeś mnie? – zapytał. Leon zaśmiał się, wystawiając na światło dzienne krzywe żółte zęby. Miał czterdzieści osiem lat i był nałogowym palaczem od urodzenia. Tak. To możliwe. Matka paliła całą ciążę. A że przez dobre kilkanaście lat wszyscy troje, to znaczy on i starzy, gnieździli się w jednym pokoju na Pradze, do czternastego roku życia nawdychał się tyle dymu, jakby sam palił jak parowóz. Kiedy w wieku piętnastu lat skierowano go na kontrolne prześwietlenie

płuc, okazało się, że już dawno powinien nie żyć. Narząd oddechowy chłopaka, który nigdy nie palił, był w opłakanym stanie. Lekarze oglądali rentgen z przerażeniem. Leona wysłano do sanatorium dla dzieci w Rabce. Bardzo miło wspomina ten okres. Nauczył się pić alkohol i palić. Nie przestaje do dziś. I cieszy się fantastycznym zdrowiem. Bo czymże jest ledwie dwadzieścia kilogramów nadwagi. – Nie zadawaj głupich pytań, bo się obrażę. Nigdy nie zapomnę, co dla mnie wtedy zrobiłeś, Wiktor. Prędzej podkablowałbym własną żonę. Chociaż jej akurat przydałoby się posiedzieć parę miesięcy w odosobnieniu. – Dzięki. – Wolski klepnął go w ramię. – Skończmy z tymi czułościami, bo się rozpłaczę – rzucił Przybylski i wyjął kolejnego papierosa. – Jak ci się mogę odwdzięczyć? – Przestań. Ale mam pytanie. – No? Leon utkwił wzrok w twarzy Wiktora. – To numer Marka Janika. Glina od nas. Co jest grane? – Mam pewne podejrzenia, jednak nie mogę ci o tym powiedzieć. Jeszcze za wcześnie. Może coś jest na rzeczy, a może nie. Nie chcę go zbyt pochopnie osądzać. Znam ten ból. – Jasne. Ale… – Leon zawahał się. – Czy jest w coś zamieszany? – Może tak, może nie. Dowiesz się, jak coś ustalę. – Dobra. Trzymaj się. Wiktor stał jeszcze chwilę i patrzył za odchodzącym alejką Leonem. Z daleka wyglądał jak mały wieloryb płynący wśród zieleni parku Krasińskich. Kopertę otworzył dopiero w samochodzie, który zaparkował na Długiej.

– Cholera – syknął i wybrał numer Leny. – Tak – usłyszał w słuchawce jej głos i od razu przed oczami stanęły mu obrazy minionej nocy. – Mam połączenia Marka z dnia strzelaniny. – No i? – Mniej więcej pół godziny przed naszym wyjściem z knajpy dzwonił pod jakiś numer. – O kurczę, robi się ciekawie. Co to za numer? – Karta prepaid. Już zniszczona. Czyli nie dzwonił do swojej dziewczyny. Ale to nie koniec. – Jest coś jeszcze? – Tak. Ten numer logował się dwa kilometry od miejsca strzelaniny. Lena milczała. – Czyli jednak Marek – szepnęła w końcu. – Na to wygląda. Jadę do Morawca, a potem skoczę na chwilę do Agi… – Dostałam info od Stevena – przerwała mu. – Niezły raport o tym Kalińskim. Okazuje się, że facet był zamieszany w przemyt diamentów z RPA i Botswany do Europy. – Co? Trzeba działać. Musimy zdjąć tego Kalińskiego, zanim wpadnie na to policja! – Czekaj. Przyjedź, poczytasz. – Dobra, po spotkaniu z Morawcem widzimy się u mnie. – Jasne – zaśmiała się – wpadnij. Ugotuję coś dobrego. – You got me! – rzucił, czując, że dziwny ciężar, który nosił na ramionach od rana, opadł. Może zniknął bezpowrotnie. Kiedy się rozłączył, w uszach, nie wiedzieć czemu, zadźwięczał mu refren piosenki śpiewanej przez Erykah Badu: If you were worried ’bout where

I been or who I saw or what club I went to with my homies baby don’t worry you know that you got me[17]. 2 Siedzieli na podupadających trybunach upadłego klubu i wpatrywali się w nowe bloki, górujące nad stadionem RKS Marymont. Morawiec był spięty do granic, Wiktor rozluźniony i wesoły. – Co gorszego może mnie spotkać? – zapytał. – Wiktor, to jest… to jest po prostu… straszne… ja… ja… – Nie jąkaj się tak, bo sobie język przygryziesz. – Oż kurwa mać! – zaklął siarczyście Morawiec, uderzając pięścią w udo. – Ja go… tego Schmidta… normalnie… – Daj spokój. Nie teraz. Teraz musimy na spokojnie obmyślić plan działania. Nie wiem już, komu ufać, a komu nie. Kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. – Chyba nie myślisz, że ja… – Morawiec popatrzył mu prosto w oczy. – Słuchaj! Gdybym był po tamtej stronie, to już by się tu zaroiło od antyterrorystów, nie uważasz? – Uważam. Dlatego zakładam, że mogę ci ufać. Wiktor rozejrzał się wokół. – Kiedyś to był piękny stadion. Przychodziłem tutaj na mecze. Chłopaki z Marymontu dawali radę. – Co ty pieprzysz? – warknął Morawiec. – Wiesz, że pierwszym klubem, który trenował Kazimierz Górski, był właśnie Marymont? – Mam dla ciebie ważną informację. Musisz mi jednak obiecać, że nie będziesz szaleć. – RKS to skrót od Robotniczy Klub Sportowy. W pewnym okresie rozpuszczano pogłoski, że to najstarszy klub Warszawy.

Ale to nieprawda. Powstał bodajże w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku, a… – Wiktor! Czy ty mnie słuchasz? – Słucham. – Wiem, kto jest protektorem Schmidta. Wolski odwrócił głowę i zmierzył Morawca chłodnym spojrzeniem. – Poseł Kaczmarczyk. Przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych. – A… ten! – Był wiceministrem u Kownackiego. Przynajmniej od roku mówi się, że ma wrócić do resortu, ale jako jego szef. – Pięknie! – Tylko nie świruj. – Morawiec chwycił go za ramię. – Pomogę ci się wyplątać z tych idiotycznych zarzutów w sprawie strzelaniny, ale… – Nie musisz. Sam się wyplączę. I to szybciej niż się wszystkim wydaje. Były szef zmarszczył brwi. – Co ze śledztwem w sprawie Molokiego? Nawal siedzi? – zapytał Wiktor. – Nie znam szczegółów, ale z tego co wiem, sąd już zdecydował o tymczasowym areszcie i facet usłyszał zarzut morderstwa ze szczególnym okrucieństwem. – Idioci. – Co? Kto? – A nic. – Ty coś wiesz? – O czym? Daj spokój. Co z Agą? – Stan jest stabilny. Jeszcze się nie obudziła, ale wygląda na to,

że najgorsze już za nią. A co do Schmidta i Kaczmarczyka, uważaj, bo… Wolski się uśmiechnął. – Przyjacielu! Pozwól, że cię już opuszczę. Mam przyjemniejsze rzeczy do robienia niż przejmowanie się Schmidtem. 3 Wyjechał na Potocką, a potem skręcił na rondzie w Gwiaździstą. Po prawej stronie zostawił Łachę Potocką. Przypomniały mu się stare czasy. Imprezy w barze U Araba, potem w Żagielku. Dawno tu nie był. I nie żałował. Dziś to już nie te same miejsca, nie ten smak piwa, inni ludzie. Szybko się zorientował, że ktoś go śledzi. Wyczuł to szóstym zmysłem starego gliny. Jakieś trzydzieści metrów za nim grafitowe subaru posuwało się z tą samą prędkością co on. Zamiast jechać do domu, postanowił pokręcić się w kółko. Zrobił pętlę pod Wybrzeżem Gdyńskim i wrócił na Gwiaździstą. Subaru cały czas trzymało się kilkadziesiąt metrów za brooklandsem. Wiktor dojechał do małego ronda przy Potockiej i zawrócił na Gwiaździstą w kierunku Krasińskiego. Dobra, pomyślał, czas cię zgubić, frajerze. Brooklands przyspieszył. Kiedy wbijał się na Wisłostradę na wysokości komisu samochodowego o wdzięcznej nazwie Wybrzeże, subaru zbliżyło się już na odległość kilkunastu metrów. Na szczęście samochodów było niewiele, okres wakacyjny. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans trzecia. Cholera, pomyślał, muszę zdążyć na obiad. Wcisnął gaz, wyprzedził jeden samochód, potem drugi. Brooklands pędził przed siebie środkowym pasem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Minął zjazd w Krajewskiego, przemknął pod mostem Gdańskim i przeleciał przez światła na żółtym. Subaru przemknęło na czerwonym, ostro przyspieszyło i zanim Wiktor zdążył się zorientować, wpadło na lewy pas. Przed nimi była długa pusta droga i jakieś czterysta

metrów do następnych świateł. Teraz pędzili obok siebie. Od zjazdu w ulicę Sanguszki dzieliło ich kilkanaście sekund. Ale Wiktor nie miał zamiaru skręcać w kierunku Nowego Miasta. Chciał pruć dalej, przed siebie, chociaż zdawał sobie sprawę, że z tym subaru nie pójdzie mu tak łatwo. Miliony myśli kłębiły mu się w głowie. Nie potrafił skupić się w stu procentach na jeździe, bo zbędne pytania wirowały wokół niego jak osy wokół starej jagodzianki. Po co ta wyprawa do Sankt Petersburga? Żeby uciec przed policją? A może przed przeznaczeniem? Czy Marek go zdradził? W co przerodzi się ten układ z Leną? Jeśli w ogóle jest między nimi jakiś układ… Gnali sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, kiedy subaru wysunęło się o metr do przodu i zaczęło zjeżdżać na jego pas, spychając brookandsa na skrajny, prawy. Wolski wcisnął pedał gazu do podłogi i minimalnie zjechał na prawo. Znowu zrównali się, ale po chwili tamten po raz kolejny przyspieszył i zrobił ten sam manewr, tym razem agresywniej. Jakby chciał wpakować się prawym błotnikiem w maskę brooklandsa. Wiktor zareagował zbyt nerwowo. Odbił mocno w prawo, lekko odpuszczając gaz i czując, że gdyby teraz przyspieszył, jego szanse na przeżycie w razie wypadku zmalałyby niemal do zera. Minęli zjazd i światła, które próbowały zatrzymać ich swą niemą czerwienią. Bez szans. Na szczęście z ulicy Sanguszki nikt nie wjechał. Kilometr do świateł przed ŚląskoDąbrowskim. Teraz go załatwię! Jeszcze raz wcisnął pedał gazu do dechy. Zaraz go trzasnę, zobaczymy, jaki z niego chojrak, pomyślał Wiktor, ale nie zdążył wykonać tego manewru, ponieważ subaru uderzyło silnie w lewy błotnik brooklandsa. Wolski zareagował o sekundę za późno. Auto straciło przyczepność, zaczęło kołysać się na boki. Próbował jeszcze je opanować, lecz bezskutecznie. Stary ford capri wpadł prawym przednim kołem na krawężnik.

– O kurrrr… – próbował zakląć, ale głos nie mógł wydobyć się z gardła. Auto wystrzeliło w górę, zrobiło obrót w powietrzu i runęło na trawę, po której sunęło jeszcze ponad trzydzieści metrów, zatrzymując się na fontannie, u stóp Nowego Miasta.

Osiemnasty dzień śledztwa, piątek, 1.40 1 Cisza. I pustka. Kompletna pustka. Ale nie… jakieś głosy. Wyraźnie słychać jakieś głosy. Powoli zaczął je rozpoznawać. Otworzył oczy. – Obudził się. – Wiktor! – Lena rzuciła się do niego. Zobaczył nad sobą dwie znajome twarze. – Co? – wycharczał. – No, panie Wiktorze – burknął Grabek – ale nam pan napędził strachu. – Jak się czujesz? – Dziewczyna wpatrywała się w niego czerwonymi, załzawionymi oczami. – Co się w ogóle stało? Kim wy jesteście? – wystękał Wolski. – O Boże! – Lena zakryła usta dłonią i spojrzała na Grabka. – Stracił pamięć. – Panie Wiktorze, nie poznaje nas pan? – Nie. Gdzie ja jestem? – W szpitalu. – W szpitalu? – Wiktor zrobił zdziwioną minę. – A co się stało? – Miał pan wypadek – powiedział cicho milioner. – Niewiele brakowało – szepnęła Lena. – Ty naprawdę nic… – Ja? Wypadek? – Tak – odparł Grabek. – Pan jest lekarzem?

– Nie… – Grabek się zawahał. – Skoro jestem w szpitalu, to może pani jest lekarzem i wyjaśni mi, o co tu chodzi? Lena popatrzyła na Wiktora. – Nie jestem lekarzem. – Szkoda. Bo wczoraj w nocy wydawało mi się, że jest pani najlepszym lekarzem na świecie. W pół godziny wyleczyła mnie pani z najgorszej przypadłości gatunku ludzkiego. Bólu istnienia. Z niemieckiego Weltschmerz… – Ty świnio! Jak mogłeś! – wrzasnęła Lena i już chciała rzucić się na niego z pięściami, ale powstrzymał ją Grabek. Wiktor zaczął się śmiać, co w tym stanie nie było łatwe i powodowało dotkliwy ból w klatce piersiowej. – Przepraszam, nie mogłem się oprzeć pokusie. – Ty cholerna świnio! My tu umieramy z nerwów o ciebie, a ty…ty… Opadła na krzesło, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno płakać. – No przepraszam. – Wiktor spróbował się podnieść. – O kur… – Niech pan leży. Nie wolno panu wstawać – rzekł Grabek. – Co mi jest? Pamiętam, że uciekałem samochodem jakiemuś… subaru. – Właściwie poza wstrząśnieniem mózgu, siniakami i drobnymi otarciami, to nic panu nie jest. Miał pan sporo szczęścia. – Wiem. Mam dobry samochód. – Faktycznie. Z seryjnego modelu nie wyszedłby pan z życiem. Ten pana capri to niezła forteca na kółkach. Wiktor uśmiechnął się na myśl o Lawiro i autorskich przeróbkach, które mechanik poczynił w jego aucie. – To znaczy była – dokończył Grabek ze smutkiem.

– Co?! – Wiktor aż krzyknął. – Jak to: była? Milioner rozłożył ręce. – Raczej już nim pan nie pojeździ. – Nie – jęknął Wolski. – Błagam! Wszystko, tylko nie to! – Wzięli go do kasacji. – Absolutnie się nie zgadzam na żadną kasację. – Wiem, co pan czuje. Sam kiedyś, przed wielu laty rozbiłem swojego mustanga. Cały spłonął, cudem uszedłem z życiem. Do dziś pozostał po tym ślad, nie zegnę nogi w kolanie do końca. O, widzi pan… – Ale ja nie mogę go tak zostawić. Czy jest tu gdzieś mój telefon? – rzucił Wiktor i popatrzył na Lenę. – Albo wie pan co, może potem. – To skoro pan się już obudził, zostawiam was. Zobaczymy się jutro. – Śledztwo… Grabek machnął ręką i spojrzał wymownie w kierunku Leny. – Poczeka. – Ale nie! Zaraz! Mamy pewien trop. – Jutro, panie Wiktorze, jutro. Kiedy zostali sami, Wiktor spróbował wstać z łóżka. Ale zamiast stanąć, runął na podłogę. – Le… – zaczął, ale nie skończył. Lecąc, próbował łapać się czegokolwiek. Zwalił na siebie stojak do kroplówek i narobił takiego hałasu, że do salki wpadła pielęgniarka z przerażoną miną. – Co jest?! – krzyknęła. – Komuś się wydaje, że jest zdrowy – syknęła Lena i pomogła pielęgniarce położyć go z powrotem na łóżku. – Czy pan zwariował? Musi pan leżeć, panie Smith! – rozkazała szefowa w białym stroju. – Bezwzględnie!

– Jak długo? – Co: jak długo? – Jak długo będę tu leżał? To podobno małe obtarcia – jęknął. – Małe obtarcia to ja mam od chodzenia w szpilkach. Jutro rano na obchodzie się pan dowie. Może – rzuciła z przekąsem i wyszła z sali. – Smith? – spojrzał na nią pytająco. – To ja powinnam cię o to zapytać – odparła obrażonym tonem. – Masz szczęście, że znaleźli przy tobie ten paszport. Gdybyś był Wolskim, już dawno zostałbyś przykuty do łóżka, a przed drzwiami staliby twoi kumple w niebieskich mundurach. Bynajmniej nie w charakterze obstawy. – Dziękuję ci, Lena. – Przełknął ślinę. – I przepraszam za ten głupi żart. – Świnia – prychnęła. – Chociaż muszę przyznać, że udało ci się nas nabrać. – Uśmiechnęła się do niego, a z kącików oczu spłynęły dwie łzy. – Dobrze, że się obudziłeś. Widziałam twój samochód. Myślałam, że z tego nie wyjdziesz. A ty? Wstrząśnienie, małe obtarcia. – Złego diabli nie biorą – westchnął, czując w swojej dłoni jej ciepłą rękę. 2 Spał pięć godzin i obudzili go podczas obchodu parę minut po siódmej rano. Potem podali śniadanie, które mimo wątpliwych walorów smakowych pochłonął w pięć minut. Do sali weszła pielęgniarka, żeby podłączyć mu nową kroplówkę. – Kiedy wychodzę? – zapytał Wiktor, patrząc w jej bursztynowe oczy, podkreślone czarnymi kreskami. – A lekarze panu nie powiedzieli? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – No nie chcieli za bardzo. – Skrzywił się.

Uśmiechnęła się do niego. Miała śliczne białe zęby, śniadą cerę i lśniące czarne włosy, opadające na ramiona. – Poleży pan z tydzień, góra dziesięć dni i do domu. – Ile? – Wolski aż usiadł na łóżku, zapominając o kroplówce. – A co pan myśli, że po takim wypadku pójdzie pan jutro do domu? – A nie? – Taki z pana twardziel? – zadrwiła z błyskiem w oku. – Proszę szanownej pani, wychodzę dziś, najdalej jutro. Pielęgniarka spojrzała na niego rozbawiona. – Ledwo uszedł pan z życiem! Musi pan zostać na obserwacji. – Tere-fere. – Czy pan jest doktorem? – zapytała zalotnie. – No wie pani… Niejedna mnie tak już nazywała, pani też może… jeśli to nas zbliży… – zawiesił głos. – Do siebie – dodała kokieteryjnie. – Nie. Do wypisu. – Żeby się pan nie zdziwił! – parsknęła. – Patrząc na panią, co chwilę się dziwię… że też natura tworzy takie cuda. Pogroziła mu palcem. – Załóżmy się, że za dwa dni dostanę wypis? – O co? – Założyłbym się o całusa, ale przecież o to nie muszę się zakładać. – Wie pan co? Przypomina mi pan kogoś. – Tak? – Flirtuje pan zupełnie jak ten emerytowany generał policji z trzeciego piętra. Te same błyskotliwe riposty, ten sam błysk

w oku. – To komplement? – Dla pana na pewno – rzuciła sarkastycznie. – Generał ma osiemdziesiąt osiem lat. Na razie, Romeo. Zakręciła się na pięcie i wyszła. Pobiegł wzrokiem za jej znikającym za drzwiami fartuchem. – Dziś wychodzę, mądralo. Spojrzał na stolik. Grabek podarował mu nowy telefon, Lena przyniosła jego laptopa. Odpalił komputer, uruchomił iTunes i odtworzył zawartość swojego starego iPhone’a. Wybrał numer Lawira. – Mów! – Słuchaj, Wiktor… – Jakie: słuchaj Wiktor?! – krzyknął do telefonu. – Nie gadaj jak moja stara ciotka! Mów jak jest! – No… obrażenia są spore… – Co to znaczy? – wycedził Wolski przez zęby. – No… nie wiem, czy z tego wyjdzie. – Tego się obawiałem – powiedział smutnym głosem Wiktor. Poczuł, jak na ramiona spada mu sztanga o wadze pięciuset kilogramów. Aż go przygięło. – To koniec? Powiedz szczerze, czy to koniec? – zapytał, a w jego głosie tlił się ostatni płomyk nadziei. – Będziemy walczyć, ale musisz wiedzieć, że… no nie ręczę, że uda się go jeszcze wskrzesić, przyjacielu. Przyjmij głębokie wyrazy współczucia. – Pamiętaj, dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. – Będę walczył. – Jakie są straty? Powiedz mi otwarcie. Chcę się tego dowiedzieć od ciebie, Lawiro.

Usłyszał westchnienie pełne bólu. – Dach jest praktycznie kompletnie zniszczony. – Głos mechanika drżał. – Oba przednie słupki to miazga, maska potrzaskana, przednie błotniki właściwie nie istnieją. Ale najgorsze straty poniósł silnik. Sunąc na dachu, uderzyłeś w betonową część tej pieprzonej fontanny. Chłodnica do niczego, most to ruina. Wał… Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy w ogóle się do tego zabierać. Milczeli, wsłuchując się w swoje oddechy. – Lawiro! Jesteś jedynym człowiekiem, który potrafi to zrobić. Wierzę w ciebie. Dasz radę, chłopie. Dasz radę! – Wiktor. Zrobimy tu wszystko, co w naszej mocy. Ale nie licz na zbyt wiele. – Rozumiem. I doceniam to, co dla mnie robisz, przyjacielu. Uczcili brooklandsa minutą ciszy. – Jest jeszcze jeden temat – odezwał się Wolski. – No? – Dziś wieczorem planuję małą przechadzkę. – Super! Dokąd się wybierasz? – Wpadnij do mnie do szpitala za godzinę, to się dowiesz. Bo zamierzam wziąć cię ze sobą na ten spacerek. Rozłączył się i wybrał kolejny numer. – O co chodzi? – usłyszał znajomą zaczepkę. – Potrafisz wywiązywać się z umów, dziewczyno? Minął tydzień! – No wiesz… – Róża się zawahała. – Jak by ci to powiedzieć… – Co? – Yyy… bo… tak jakoś… wiesz… – Róża! Bawisz się w coś ze mną? Zagadki mi zadajesz? Rebusy? Kalambury przez telefon?

– Nie, tylko… – Tylko co? – Chyba się nie da. – Czego się nie da? – No tego Łysego nie da się… – Przelecieć? – zdziwił się Wiktor. – Tobie się oparł? – Cóż mogę powiedzieć. Nijak nie da się zadzierzgnąć relacji – wyszeptała smutnym głosem. – Zadzierzgnąć re…? Co ty ostatnio oglądałaś? – parsknął Wolski. – Ty miałaś się zbliżyć do gościa, tak żeby się przed tobą otworzył, a nie zadzierzgiwać relację! Róża, co się z tobą dzieje, dziewczyno? – Tak jakoś wyszło. – Chyba nie wyszło! – Nie wezmę ani grosza. – No chyba! Jeszcze by tego brakowało, żebym ci zapłacił za niezadzierzgnięcie się! – Wiesz, to bardzo wrażliwy facet, ten Piotr. Taki męski, a przy tym delikatny. – Ja pierniczę! Zakochałaś się? – Co? Kto? Ja? – Tak, ty! Zabujałaś się w nim? – Nie, skąd! – wypaliła. – No… może trochę. – Z kim ja pracuję! Ręce opadają. Pierwszy, który jej się oparł, i już się zakochała. – Potrzebuję może nieco więcej czasu. – Nieco więcej czasu potrzebuje! – parsknął Wolski. – A ja nieco więcej cierpliwości! Nie da się, moja droga. Odwołuję zadanie.

– Ale Wiktor, proszę cię. – Odwołuję! Bo to się ślubem skończy. Nie ma! Koniec akcji. – W porządku – odparła twardo Róża. – Odtąd działam na własną rękę. 3 Kiedy Lena wpadła o wpół do dziesiątej, Wiktor zaczytywał się w raportach dotyczących Kalińskiego, które zapisała mu w jego laptopie. – Jak żyjesz? – rzuciła zdyszana. – Może być. Bywało gorzej. Co tam masz? – Wskazał na siatkę z zakupami. – Dla ciebie, leniu! – Leniu? – A kto leży i nic nie robi? – No, ale chyba wypadek miałem. – Wypadek! – fuknęła. – Gorzej wyglądałam, kiedy się wywaliłam na rowerze, jak miałam dziesięć lat. Dwanaście szwów na głowie, ręka w gipsie, szyja w kołnierzu przez miesiąc. – Skakałaś z tym rowerem ze spadochronem? – Nie. Ścigałam się z ciężarówką do świateł. Wygrałabym, gdyby nie roboty drogowe. Nieoznakowane. Rzuciła mu torbę, z której wysypały się banany, jabłka i pomarańcze. Zdziwiony wyjął jeszcze paczkę sucharków i spojrzał na Lenę. – Czy nie pomyliły ci się piętra? Dla kogo to? – Jesteś na diecie. – Ja? Kiwnęła głową, układając owoce na szafce. – Ale ja miałem wypadek samochodowy, a nie resekcję żołądka – warknął.

– Jesteś w szpitalu czy na wczasach? – No wiesz… całą noc przeleżałem przy basenie. Spojrzała na niego z uśmiechem. – Touché, mój bohaterze. Usiadła obok niego na krześle. Wziął banana i zaczął go jeść, co chwilę spoglądając na nią. Lena się zamyśliła. – Wiesz co – zaczęła po chwili. – Może obejrzymy to miejsce, gdzie zabito Maandę Sendezę? Wzięła laptopa i odpaliła Google Maps. Na mapie nie było wioski Shadani, ale znalazła miasteczko Makonde. – Pokaż to Makonde – powiedział Wiktor. – Byłeś kiedyś w Afryce? – zapytała. – Nie mam na myśli wakacji w Egipcie czy Maroku. – Domyśliłem się – rzucił, wpatrując się w Google Maps. – Nie, a ty? – Tak, kiedyś spędziłam dwa tygodnie w RPA. – No i? – Opowiem ci przy okazji. Zobacz. Przeciągnęła żółtego ludzika na mapę i ich oczom ukazał się afrykański krajobraz. Makonde. Prowincja Limpopo. Długa prosta szosa, po horyzont. Z prawej trochę drzew, w oddali góry. Z lewej zrujnowany parterowy budynek, kilka drzew, dwie kobiety, grupka dzieci, jacyś mężczyźni podpierający swoje stragany. – Sprzedają wodę, może jakieś placki – powiedziała Lena. Wolski przyglądał się uważnie, ale nie był w stanie rozpoznać, czym handlowali. Ich stragany miały prostą konstrukcję. Cztery pale wbite w ziemię, nad tym kilka desek tworzących dach, ochronę przed słońcem. Na szosie zdezelowany pick-up, na pace kilku nastolatków. – Stadion? Tutaj? Pokaż.

– Żebyś się nie zdziwił. Kliknęła i zobaczyli arenę Makonde Stadium. Ciąg białych sztachet, za nimi niedobudowany barak, obok parterowy domek. Dalej rozciągał się kawałek zielonej łąki i dwie metalowe bramki na każdym z jej końców. – Trybuna dla VIP-ów – skomentował Wiktor, wskazując dom przy boisku. Kliknęła jeszcze kilka razy. Prowizoryczny przystanek: kilka pali, deski, blacha. Kierunkowskaz „Matangari Road D3712”. – To tutaj gdzieś zamordowano tego chłopaka – mruknął Wiktor. – Pokaż dalej. Przejechali się szosą prowadzącą z Makonde Stadium do Sambandou. Potem wrócili do punktu wyjścia. Szukali kierunkowskazu na Shadani. Widzieli szutrowe, pomarańczowe drogi odchodzące od głównej, biegnące w głąb, w kierunku Makonde. – Którąś z tych dróg wlekli ich, żeby zabić – powiedział. – Koszmar – szepnęła. – Zobacz, tutaj jest Makonde. Mapa pokazuje podgląd tylko na główną szosę, na Makonde Stadium, Makonde Crossroads. Nie zobaczymy wioski Shadani, w której go zamordowali. Szkoda. – Czego szukamy? – Jeszcze nie wiem. – Myślisz, że Google Maps pomoże ci znaleźć zabójcę Molokiego? – Nie wiem. Ale – zawahał się – mam jakieś przeczucie. Przyglądali się dłużej skrzyżowaniu Makonde Crossroads. Drogowskaz wskazywał w lewo na Masisi, w prawo na Thohoyandou. – To stało się dwa, trzy kilometry stąd. Sprawdź odległość od Makonde Crossroads do samego Makonde.

Lena kliknęła kilka razy. – Cztery i osiem dziesiątych kilometra. – Pokaż w Google Earth. Lena kliknęła na ikonkę i otworzyła program. – Wpisz Makonde, Thohoyandou, Republika Południowej Afryki. Kula ziemska zawirowała i po chwili pokazała cel ich poszukiwań. Szare nitki dróg przecinały zieleń traw, drzew, buszu. Długo przeglądali okolicę. – Któreś z tych zabudowań to Shadani. Zobacz. Maanda Sendeza i jego dziewczyna Nyelisani Sidimela siedzą sobie pod drzewem, gdzieś w krzakach. Po zmroku jest pewnie tak ciemno jak w Bieszczadach, nie? Atakuje ich dwóch lub więcej szaleńców. Okaleczają oboje i pozostawiają, żeby ofiary się wykrwawiły. Maanda umiera z wykrwawienia, Nyelisani nie. – Co sugerujesz? – Odcinają im na żywca części ciała. Przestudiowałem te dwadzieścia przypadków rytualnych morderstw, które dał nam profesor Kłódkiewicz. W żadnym nie amputowano części ciała po śmierci ofiary. – Co to znaczy? – Że nikt nie morduje ofiary przed ucięciem języka czy genitaliów. Najpierw odcinają, potem mordują. A często ofiary same się wykrwawiają. Rozumiesz? – Nie bardzo. – Doczytałem, że to ma szczególne znaczenie. Jeżeli odetniesz żyjącej osobie język i genitalia, mają one określoną moc. Jeżeli najpierw zabijesz, a potem odetniesz, nie będzie tak silnego efektu. Nyelisani Sidimela przeżyła cudem. Zostawili ją, żeby się wykrwawiła, nie sądzili, że przeżyje. Potrzebowali jej ust i… – Okropne! – przerwała mu Lena.

– Jeszcze nie łapiesz? – Czego? – Zabójstwo Molokiego wcale nie było rytualne. To słaba podróbka rytualnego mordu. Po co? Wszystko wygląda na to, że Kaliński wciągnął Molokiego w przemyt diamentów. Czytałaś raport od Stevena? – Rzuciłam okiem. – Moloki nie był takim aniołkiem, jak opisuje go większość. Dlaczego pożyczał od bandziorów duże kwoty? Dlaczego tak często latał do Afryki? Moim zdaniem wciągnął się w ten biznes. Ale coś nie wyszło. Może nie chciał rozliczyć się z Kalińskim albo wszedł mu w paradę. I Kaliński go załatwił, pozorując mord rytualny. – A dlaczego upozorował ten mord rytualny? – Żeby mieć co podrzucić Łosiowi i Nawalowi i na nich skierować śledztwo policji. – Obaj okazali się niewinni – weszła mu w słowo Lena. – Łoś tak. Ale Nawal cały czas siedzi. My wiemy, że jest niewinny, jednak policja i prokurator są przeciwnego zdania. Nie ma alibi, na jego działce znaleziono części ciała Molokiego, ślad farby. – Właśnie! Co z tą farbą? Porównali ślady z miejsca zdarzenia i domku Nawala? – Pewnie tak, ale wiesz, nie mam kontaktu z Markiem. – Spróbuję się dowiedzieć. – Ty? – zdziwił się Wiktor. – A co? Myślisz, że nie mam swoich wtyczek? – Masz, pewnie masz. – Pokiwał głową, uśmiechając się. – Aha, jeszcze jedno. Steven spisał się nad wyraz dobrze. Widziałaś listę zawodników, z którymi Kaliński współpracował w ciągu ostatnich dziesięciu lat?

– Nie wczytywałam się. – A szkoda. – Co robimy z Kalińskim? – Jutro rano stąd wychodzę! I żaden lekarz mnie nie powstrzyma. Zdejmujemy go o dwunastej. – Zdejmujemy? – Ja i ludzie Grabka. 4 Lena wyszła ze szpitala. Wsiadła do zaparkowanego nieopodal żółtego volkswagena. Włączyła silnik i spojrzała w lusterko wsteczne. – Marek? – szepnęła do siebie. Kilka samochodów dalej stał Marek i rozmawiał przez telefon. Kiedy skończył, wsiadł do swojego wozu. Był wzburzony, podczas rozmowy nerwowo gestykulował. W głowie dźwięczały Lenie słowa Wiktora, wypowiedziane w samolocie: „Wydaje ci się, że znasz kogoś dobrze. Że ufasz mu i że on ci ufa. Wydaje ci się, że jesteście z tej samej, nomen omen, gliny. Ale nigdy nie wiesz, czy ktoś, kto jest najbliżej, nie wbije ci noża w plecy”. Passat Marka minął ją i stanął kilkanaście metrów dalej, przed szlabanem. Wcisnęła gaz. – Nie mam nic do stracenia – powiedziała do siebie. – Zobaczymy… Passat skręcił w prawo. Lena przepuściła dwa samochody i również skręciła w prawo. Wyjęła ze schowka jagodową gumę do żucia i włożyła do ust. Światła, w lewo, światła, w prawo. Starała się trzymać za passatem. Może nie zna mojego samochodu, przemknęło jej przez głowę. Widział mnie w nim? Chyba nie. Grzebała w pamięci, cały czas uważnie obserwując auto Marka. Wyjęła ze schowka perfumy

Deep Red i psiknęła na bluzkę i szyję. – No dawaj, młody. Ciekawe, dokąd jedziesz – rzuciła. Po kilkunastu minutach wjechał w Dworkową, przejechał kawałek i zaparkował. Do parku Morskie Oko były dosłownie dwa kroki. Lena zwolniła. Po chwili jej new beetle toczył się cicho ulicą. Widziała, jak Marek wysiada z passata i idzie w kierunku schodów. – Cholera, żeby mi nie uciekł. Na szczęście szybko znalazła wolne miejsce i zaparkowała samochód. – Jak dobrze, że zawsze jestem przygotowana. Good girl – mruknęła, dodając sobie otuchy, po czym wzięła torbę i wyskoczyła z wozu. Zbiegając po schodach, wyciągnęła z torby aparat. Stary dobry canon E5, zakupiony z dotacji unijnej dla młodych przedsiębiorców. Po roku zamknęła działalność, ale wartościowy canon został. Wypluła gumę i przyspieszyła kroku. Zaczęła się rozglądać. Sprawnie zmieniła obiektyw z 70–200 na 400. – Ani śladu naszego ptaszka… Skręciła w alejkę prowadzącą do stawu. Jest! Przyłożyła aparat do oka. Zoom złapał ostrość. Marek usiadł na ławce i zaczął się bawić telefonem. Ostrożnie szła w jego kierunku, udając skupionego ornitologa, a przy tym dyskretnie rozglądała się po parku. Randka? Jeżeli to randka, wyjdę na idiotkę. Matko Boska, pomyślała. Oparła się o drzewo i zaczęła fotografować wiewiórki. Po dziesięciu minutach miała dość. – Przepraszam panią. Drgnęła. – Najmocniej…

Odwróciła się. Przed nią stał młody chłopak, z przewieszonym przez szyję nikonem. Lena spojrzała na niego z poczuciem wyższości. Na nikona, a nie na chłopaka. – Czy pani może… przepraszam, nie chciałem zaczepiać… – Ale zaczepiłeś – jęknęła wrogo. – Co jest? – Czy pani może z kółka? – Skąd? – Z kółka? – Szkółka? – Nie. Czy z kółka? Czy pani z kółka? – Człowieku, nie rozumiem, co ty do mnie mówisz. Zerknęła w stronę ławki, na której siedział Marek. Nie był sam. O kur… – Tak sobie pomyślałem, bo obserwuję panią od kilku minut. Widzę, że pani też fotografuje naturę, więc tak sobie… Podniosła aparat do oka. Migawka zaczęła trzaskać. – A co pani tam dojrzała? Może czyżyk? Ale numer, pomyślała. – Proszę pani… Odwróciła głowę do chłopaka i zmierzyła go wzrokiem kobiety-węża. – Spieprzaj, zboczeńcu. – Ale ja tylko… myślałem. – Nie rozumiesz po polsku? – warknęła. – Spieprzaj! Chłopak zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił. Lena zrobiła kilka kroków w kierunku ławki, oparła się o kolejne drzewo. Zoom, migawka, pięć kroków do przodu, kolejne drzewo, zoom, migawka. Marek wstał, jego rozmówca również. Był wyższy od Marka

i dużo starszy. Poklepał chłopaka po ramieniu, uśmiechnął się. To będzie najlepsze ujęcie, pomyślała Lena. Wiktorowi opadnie kopara. Marek poszedł w lewo, mężczyzna w prawo. Lena popędziła do samochodu. Czekała. Kiedy passat Marka ją minął, ruszyła za nim. Po dwudziestu minutach byli pod Pałacem Mostowskich. Marek wjechał na teren Komendy Stołecznej, Lena zatrzymała samochód dalej. Wysiadła i szybkim krokiem poszła w stronę kina Muranów. Usiadła na murku, tak żeby widzieć główne wejście do komendy. Po półgodzinie na dziedziniec wjechało czarne bmw. Zrobiła zdjęcie numerów rejestracyjnych. Wyjęła komórkę. – Tęskniłaś? – Przestań, Wiktor, pielęgniarki podrywaj. – Podrywam. – Nie biorą, co? – W jakiej sprawie dzwonisz? – Jak ci opowiem, nie uwierzysz. Ale najpierw sprawdź te numery rejestracyjne. Podyktowała mu numer czarnego bmw. – A co to za samochód? – Wjechał do Mostowskich. Nie pytaj. Jutro ci wszystko opowiem. Cześć. Od kilku minut wpatrywał się w leżącą na stoliku komórkę. Wreszcie wziął telefon i wybrał numer. – Siostrunia? – zaczął ostrożnie. – Przylecę za cztery dni. Jednak z Johnem. Dobrze, że dzwonisz. Okazało się, że może wziąć urlop. Chłopcy pojadą na obóz sportowy, wiesz, że grają w kosza. Mary zostanie z mamą, nie ma problemu. Aha! No i weźmiemy sobie jakiś hotel, bo wiesz… – Czekaj, nie pędź tak. Helen! Zamilkła. Sam się zdziwił, gdy to usłyszał. Jeszcze nigdy nie

powiedział do niej „Helen”. Zawsze mówił Helenka, chociaż starsza siostra od piętnastu lat nazywała się Helen Clark. I była obywatelką USA. Odezwał się po krótkiej ciszy: – Posłuchaj mnie spokojnie. – Przełknął ślinę. – I nie irytuj się. To nie jest najlepszy moment na wizytę w Polsce. Mam tu duży problem. Naprawdę duży. – Ale Wiktor, ty sobie mną w ogóle nie zawracaj głowy! Zatrzymamy się z Johnem w Marriotcie, załatwimy, co trzeba, od ciebie będziemy tylko potrzebowali pełnomocnictwa. – Ty nic nie rozumiesz! – warknął. – Tu nie chodzi o to, że nie mam dla ciebie czasu. – Ależ wszystko rozumiem. Cały czas jesteś przeciwny uregulowaniu stanu prawnego naszej kamienicy. W porządku. Ja to sobie przemyślałam, przegadałam z Johnem i mamą. Możesz się zrzec swojej części spadku, nie mam z tym problemu. Poradzę sobie z lokatorami. Przecież to kiedyś należało do naszej rodziny, prababcia Eleonora na pewno by pragnęła… – Ty mnie w ogóle nie słuchasz. – To, że jeszcze tego nie ruszyliśmy, to ogromny błąd. Sprawdzę wszystkie dokumenty, ludzie odzyskują nieruchomości zabrane im po wojnie dekretem Bieruta. Trzeba spróbować. – Grozi mi ogromne niebezpieczeństwo. Mafia wydała na mnie wyrok. Jeśli tu przyjedziesz, mogą cię zastrzelić! Rozumiesz, do cholery? – krzyknął do telefonu. Cisza. Słyszał jej oddech. Serce waliło mu jak młotem. – Nie wierzę ci – szepnęła. – Wplątano mnie w pewną intrygę, niesłusznie oskarżono. Z jednej strony grozi mi niebezpieczeństwo ze strony mafii, z drugiej, ściga mnie wymiar sprawiedliwości. Przeżyłem dwa zamachy. Jestem poszukiwany. Wygoogluj to sobie. – Ale jak to?

– Wygoogluj to sobie i daj znać, czy przylatujesz. Cześć. 5 Siedział na wygodnej sofie w spowitym mrokiem pokoju i czekał. Na dłoniach miał gumowe rękawiczki, w ręce pistolet. Od czterdziestu minut wpatrywał się w okna salonu wychodzące na podjazd. Wreszcie brama zaczęła się odsuwać, błysnęły światła samochodu. Auto wjechało do garażu. Cisza. Dźwięk klucza w zamku przeszył ją jak strzał. Ktoś wszedł do przedpokoju i zapalił światło. Zdjął marynarkę i powiesił na wieszaku. Jakiś szelest, kilka kroków, włącznik światła. Wreszcie w salonie zrobiło się jasno. – Ciężko się do pana dobić, panie pośle. Dzwoniłem i dzwoniłem, aż postanowiłem wpaść z wizytą. Mężczyzna stanął jak wryty. Wysoki i szczupły sześćdziesięciolatek wyglądał na zaskoczonego. Nerwowo poprawił okulary. – Co pan tu robi? Proszę stąd wyjść. – Nie zadzwoni pan po policję? A swoją drogą ten system alarmowy w pana domu jest mocno przestarzały. Gimnazjalista obejdzie go w dziesięć minut. Pana kolega się nie postarał. – Kim pan jest i co pan tu robi? Ostrzegam… – A ostrzegaj sobie… Firma, która chroni twój dom, ma dziś wolne. Dzięki mnie. Możesz sobie uruchamiać alarm, wciskać te przyciski i nikt nie przyjedzie. Taka sytuacja. – Co? – Czy prezesem zarządu Best Security, chroniącej twoją okazałą posesję, podobnie jak kilkadziesiąt innych w Podkowie Leśnej, nie jest twój kolega z podstawówki? – Co to za oszczerstwa? Jak pan śmie? – To przypadek, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat wygrali kilkanaście przetargów?

– Milcz! Kłamiesz! Wiktor wycelował berettę w pierś posła. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę, granatowy krawat i spodnie od garnituru. Bardzo eleganckiego i bardzo drogiego. Ale w samych skarpetkach wyglądał śmiesznie. Prestiż spodni Brioni nic tu nie pomógł. – Panie pośle Kaczmarczyk, za dużo emocji, za dużo nerwów. Siadaj tu, chłopie. No, siadaj! Pogadamy sobie. Kaczmarczyk usiadł naprzeciwko Wiktora. Piękny salon, jak z angielskich filmów o milionerach i pokojówkach, mógł robić wrażenie. Ale większe robi zawsze beretta skierowana między oczy. – Nie interesują mnie ustawione przetargi, lewa kasa, którą gdzieś tam upychasz, ani panienki, które bzykasz na boku – wyznał Wolski. – Pan chyba nie wie, z kim ma do czynienia! – Poseł podniósł głos. – Zamknij się i słuchaj. Kaczmarczyk zamilkł. – Doskonale wiem, z jaką szmatą mam do czynienia. I interesuje mnie tylko to, że wszedłeś mi w drogę. Że próbujesz dobrać się do mnie, a najlepiej do nagrań, które wpadły w moje ręce. – Czego chcesz? – O! Już lepiej. Nie wiem, jak się dowiedziałeś, że je mam. Mniejsza o to. Wiktor rozejrzał się po pokoju. – Chcesz, szmaciarzu, żebym cię zniszczył od razu, czy podejmiesz próbę negocjacji? – To jakaś prowokacja, prawda? – Prowokacja? Proszę. Wiktor włączył film i podał mu tablet.

– Niech pan sobie obejrzy, panie pośle, panie przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych. Po minucie poseł rzucił tablet na kanapę obok Wiktora. – Ile pan tego ma? – Z panem? Osiem filmów. – Mam panu zapłacić? – To pan zlecił Schmidtowi pozbycie się mnie? – Co? – Mów! Jeżeli nie dogadamy się do północy, pierwszy film trafi rano na biurko naczelnego jednej z dużych gazet. Potem kolejny w redakcji dużej telewizji i tak codziennie… Mam też to. Wiktor podał posłowi kartkę. – Oczywiście to kopia. Ta dziewczyna oświadcza, że była przez pana bita, zastraszana, że nakłaniał ją pan do zażywania narkotyków i takie tam… – Czego ty ode mnie chcesz, do kurwy nędzy?! – Czy Schmidt działa na twoje zlecenie? – Pan wybaczy, może to wszystko się jakoś niefortunnie ułożyło. – Kaczmarczyk zmienił ton z agresywnego na błagalny. – Czy Schmidt… Poseł skinął głową. – Bardzo mi przykro, to był błąd, panie Wiktorze. – O, przypomniał pan sobie moje imię. Jak miło – powiedział słodkim głosem Wolski. – Wszystko da się naprawić. To nieporozumienie. – Nieporozumienie to by było, gdyby po pijaku przeleciał pan transwestytę. – Może jednak to jakoś odkręcimy? – Próbował mnie pan zamordować, ale teraz jak gdyby nigdy

nic, proponuje, że wszystko puścimy w niepamięć. So sweet. Chyba się w panu zakocham. – Proszę nie ironizować. Wyszło, jak wyszło. – Schmidt spieprzył sprawę, co? Albo przecenił swoje możliwości. – Widocznie tak. Ale to nie znaczy, że my dwaj nie możemy się dogadać. – Poseł przeszedł do kontrofensywy. – Przez ciebie dziewczyna… policjantka leży w śpiączce. Może z tego nie wyjść. Zdajesz sobie sprawę, co narobiłeś? Na twarzy Kaczmarczyka nie pojawił się cień emocji. Wstał i spojrzał na Wiktora z góry. – A ty co sobie wyobrażałeś, Robin Hoodzie – zaczął ostro. – Zapierdoliłeś podczas śledztwa nagrania kompromitujące kilkunastu najważniejszych w tym kraju ludzi. – Przeceniacie się. – Posłuchaj, pętaku. Myślałeś, że sam pokonasz nas wszystkich?! – Kaczmarczyk podniósł głos. – Że będziesz miał haka na tego, tamtego i staniesz się panem życia i śmierci? Myślisz, że jesteś niezatapialny? Myślisz, że te filmy są twoją własnością? Otóż wyprowadzę cię z błędu, frajerze. Siedzisz po uszy w gównie. Te filmy to twój koniec. Może jeszcze nie udało nam się zniszczyć ciebie i twoich bliskich, ale wiedz, że to kwestia czasu! Dopadniemy cię! Zniszczymy! Rozumiesz? Wiktor milczał, wpatrując się w beznamiętną twarz Kaczmarczyka. – Wyprujemy ci flaki! Nie zastraszysz nikogo, bo nie zdążysz. Ludzie Schmidta są już w drodze. Tu nie ma prawa! Tu nie ma sprawiedliwości! Przekroczyłeś granicę, za którą jest dżungla. Kapujesz? Walka o władzę, wpływy i wielkie pieniądze. Dżungla, w której giną najsłabsze osobniki. Jesteś mięsem, które sobie przyprawimy na obiad i połkniemy w całości. Już nie istniejesz! Wiktor zaczął klaskać, choć utrudniała mu to nieco ściskana

w dłoni beretta. – Brawo! Brawo! Bravissimo! To było piękne! Panie pośle, ma pan niezaprzeczalny talent aktorski. Podniósł się powoli i ręką, w której trzymał broń, strzelił Kaczmarczyka w szczękę. Tamten fiknął kozła i wylądował plecami na parkiecie. Drogim parkiecie z syberyjskiej sosny, po dwieście pięćdziesiąt złotych za metr kwadratowy. – Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać – dodał Wiktor błagalnym tonem. – To było silniejsze od mnie. Schował berettę pod kurtkę, wyjął z kieszeni taśmę i zanim tamten zdążył się zorientować, co się dzieje, związał mu ręce. – Jak cię znam, to masz w domu broń. Gdzie? – Odpierdol się. – O! Nieładnie, stawiasz się. Szkoda. Poczekaj tu na mnie. Wiktor zniknął na trzydzieści sekund. Wrócił z kuchennym nożem w jednej ręce i ręcznikiem w drugiej. Ukląkł nad posłem leżącym na podłodze. – Moje pokłady cierpliwości i szacunku do bliźniego się wyczerpały. Gdzie trzymasz broń? – W dupie – syknął poseł. Wolski wbił nóż w udo Kaczmarczyka, a gdy ten zawył, przykrył mu usta ręcznikiem. – Pytam ostatni raz. Gdzie trzymasz broń? – W gabinecie… na górze… w komodzie… – Idziemy. Kiedy dowlekli się do prywatnego gabinetu posła, Wolski pochnął go na podłogę i rozejrzał się dookoła. Zaciągnął zasłony. – Pięknie tu. Styl marynistyczny. Żeglujesz? Poseł nie odpowiedział. Wiktor otworzył komodę i z łatwością znalazł broń Kaczmarczyka. Rewolwer Smith & Wesson.

– Ale cacuszko – cmoknął, ładując broń posła. – Co chcesz zrobić? Ostrzegam cię – stękał Kaczmarczyk. – Zatamuj mi ten krwotok z nogi, gnoju. – A po co? Zaraz będzie po wszystkim. – Jakim wszystkim? – wysapał poseł. – Masz tu kartkę i… pióro. Piszesz piórem, idealnie. Wiktor grzebał w szufladach biurka. Znalazł to, czego potrzebował, po czym posadził Kaczmarczyka przy biurku i przyłożył lufę załadowanego rewolweru do jego skroni. – Pisz – powiedział, rozcinając taśmę, która krępowała ręce mężczyzny. – Nic nie będę pisał – wychrypiał poseł ze łzami w oczach. – Nie? A to się jeszcze okaże. Wiktor schował rewolwer za pasek, zza którego wyjął nóż i wbił mu go w drugie udo. Poseł nie mógł zawyć, bo na ustach miał już ręcznik. – Zdechniesz w strasznych męczarniach, jeśli nie zaczniesz pisać. Jeśli zaczniesz, umrzesz szybko i bezboleśnie. Wybór należy do ciebie. Stawiaj się dalej, to wykłuję ci oczy. Nawet jak tu spadną z nieba Navy SEALs i cię uratują, będziesz ślepy do końca życia. Ogarniasz? Pisz. Poseł ujął pióro w trzęsącą się dłoń. – Postanowiłem skończyć ze sobą… – Co? – No pisz! – Błagam, dogadajmy się. Chyba nie wziąłeś na poważnie tego, co mówiłem na dole… Zabierz sobie te wszystkie filmy. Zrób z nimi, co chcesz… Serio… Dogadajmy się… Błagam… Wiktor schował nóż, wyjął rewolwer, przyłożył lufę do skroni Kaczmarczyka i odciągnął kurek.

– Nie chcesz pisać, to nie pisz. Samobójcy nie zawsze zostawiają listy. – Nie! Stój! Błagam o jeszcze jedną szansę. Czego chcesz? Pieniędzy? Mam w sejfie – poseł wskazał na jedną ze ścian – dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych i dwadzieścia tysięcy euro. Bierz. Proszę uprzejmie, bierz. Co jeszcze? Samochód, rzeźby, obrazy? – Otwórz sejf. – Proszę bardzo. Podeszli do regału z książkami. Okazało się, że dwie półki maskują sejf ukryty w ścianie. Kaczmarczyk wklepał szyfr i otworzył drzwiczki. Wiktor zajrzał do środka. – Co tam masz oprócz pieniędzy? – Takie… dokumenty. – Dobra, zobaczymy. Związał Kaczmarczykowi ręce i nogi, po czym przeniósł zawartość sejfu na biurko. Poseł leżał na podłodze i jęczał. – Co my tu mamy? – Wiktor patrzył na stosik pieniędzy i przeglądał papiery. – Puścisz mnie? – Nie wierzę… – Wolski zaczął coraz szybciej kartkować teczkę, którą trzymał w rękach. – Im rzadziej przestrzegam prawa, tym więcej ciekawych kąsków wpada w moje ręce. – Bierz pieniądze, ale proszę, zostaw te teczki. – Warunki mi jeszcze stawiasz? – Ja tylko proszę. Bez tych dokumentów, moja kariera… jestem nikim. – Właśnie widzę. Choć po naszym dzisiejszym spotkaniu nie liczyłbym, że twoja kariera będzie się rozwijać. Nie martw się jednak, bo bardzo wiele zyskasz.

– Co? – Życie! – Wiktor się uśmiechnął. – Ale co to będzie za życie… – Robimy tak. Zabieram całą zawartość sejfu. Nie ujawniam twoich nagrań z prostytutkami. Ty, w wersji oficjalnej, przeszedłeś załamanie nerwowe i usuwasz się z życia publicznego. W ciągu najbliższego tygodnia rezygnujesz z przewodniczenia Komisji Spraw Wewnętrznych, składasz mandat posła, odchodzisz z partii i takie tam. Potem sprzedajesz dom i wyjeżdżasz. Daleko! Nie mam zamiaru nigdy więcej cię oglądać. Tydzień! Jasne? – Trochę dużo ode mnie oczekujesz. – Dobra. Najpierw wyjedź, potem sprzedasz dom. Faktycznie to nierealny termin. Chociaż wszystko zależy od ceny… – Ale ja… ja… – W zamian za to nie ujawniam twoich nagrań. Oszczędzimy stresów twojej żonie i dzieciom. Miałyby kiepski powrót z wakacji, co? Aha… No i tym samym ratujesz dupę swoim dwóm towarzyszom intymnych schadzek. Tworzyliście wspaniały tercet na dwóch filmach. Summa summarum to nawet sekstet. Jeden z nich to twój kuzyn, co? Dokładnie ich prześwietliłem. Ale do nich nic nie mam, więc ich nie odwiedzę. Chyba że są zamieszani w twoje konszachty ze Schmidtem. – Nie są. O niczym nie wiedzą. – A czyj to był pomysł, żeby naszczuć na mnie Sałatę? – Sałatę? Pierwsze słyszę! Przysięgam! – Mów, bo zmienię zdanie! – Schmidta. Ja nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Słowo! – Znasz Sałatę osobiście? Poseł burknął coś niewyraźnie. – Nie słyszałem!

– Tak. – Robiliście razem jakieś interesy? – W dawnych czasach. Ale wtedy nie byłem jeszcze posłem. – Kto miał mu załatwić przedterminowe zwolnienie za usunięcie mnie? Poseł milczał. – Nic nie mówisz, więc pewnie ty. Kaczmarczyk ciężko oddychał. Wiktor zaczął pakować do plecaka zawartość sejfu. A może jednak z nim skończyć, pomyślał. Chciałem go tylko nastraszyć, ale widzę, że to większy skurwysyn, niż mogłoby się wydawać. Byłoby o jednego gnoja mniej. – Dobra. Zmieniam zasady. Znikasz, tak jak ci kazałem. Ale jeżeli policjantka, która się jeszcze nie wybudziła, umrze, przyjdę po ciebie i dokończę robotę. Zrozumiałeś? Daruję ci życie warunkowo. Znajdę cię wszędzie, na całym świecie. Za rok, za dwa, za pięć lat. Dopadnę cię. A jeśli zobaczę, że ktoś za mną łazi lub próbuje uprzykrzać mi życie, wszystkie filmiki porno z tobą w roli głównej ujrzą światło dzienne. Dokumenty z twojego sejfu również. Zniszczę ciebie, twoją rodzinę, twoich współpracowników. Zrobię to, choćbym musiał wrócić z zaświatów. Włożył kominiarkę i wyszedł tylnymi drzwiami, tak jak wszedł. Przeskoczył przez płot i zniknął w ciemnej uliczce. Po kilkunastu krokach usłyszał szelest krzaków. Odwrócił się w tamtą stronę. Wyskoczyły na niego dwie zamaskowane postaci z pistoletami w rękach. W mroku nie widział twarzy, a czarne spodnie i kurtki czyniły ich prawie niewidzialnymi. – Stój – odezwał się pierwszy cień. – Co tam masz? Dawaj – szepnął drugi. Wiktor zdjął plecak i podał jednemu z nich. – Droga wolna. Wszystko gra – rzucił pierwszy.

– Dzięki – odparł Wiktor. – Pilnuj tego plecaka jak oka w głowie! Po kilku minutach w Podkowie Leśnej nie było śladu po żadnym z nich.

Dziewiętnasty dzień śledztwa, sobota, 8.30 1 – Jesteś wreszcie – rzucił Wiktor, kiedy Lena pojawiła się w drzwiach sali. – Coś taki nerwowy? – Spadamy stąd. – Wiem, po to przyjechałam. Formalności załatwione? – W dupie mam formalności! Chodźmy. Wiktor złapał ją za rękę i wyszli na korytarz. – Nie możesz tak po prostu wyjść. – Mogę. Już się wypisałem. – Naprawdę? – Jasne. Tylko musiałem przy okazji obrazić lekarza na dzisiejszym obchodzie i zrobić awanturę siostrze wielokrotnie przełożonej. – Słaby żart. – Wiem. Bo to nie żart. – Do wizyty u Kalińskiego sporo czasu. Grabek umówił się z nim na dwunastą w jego mieszkaniu. Więc… – zaczęła Lena. – Jedziemy do Agi. Nie bardzo wiem, co u niej. – Do Agi, dobra. Tylko będziemy musieli uważać. – Spoko wodza. Znam tajne przejścia. – Uśmiechnął się. – Spoko wodza? – zdziwiła się Lena. – Co to za odzywka? Wolski tylko machnął ręką. Kiedy jechali samochodem, opowiedziała mu o tym, jak śledziła Marka.

– Piękna robota! Masz u mnie piwo. – Może wino? – Niech będzie wino. – Mam coś jeszcze. Ale za to będą dwa wina. Dobre. Takie za co najmniej siedem dych. – W porządku. Aż się boję zapytać, co to za news. – Dowiedziałam się, jak jest z tymi śladami farby. – Serio?! Cholera, nie doceniałem cię. Gadaj! – To ważna informacja i wymaga stosownego tonu. – Co? – Jak ty się do mnie zwracasz? „Gadaj”? – Mam cię prosić? – Wiktor uniósł brwi. – Tak – wyznała z rozbrajającą szczerością. – Do jasnej cholery, miałaś mi pomagać, a nie mnie dręczyć. – Pomagam ci, bo muszę. Dręczę cię, bo to lubię. Jeszcze tego nie pojąłeś? – Prosz… – Słucham? – Prosz… – Nie dosłyszałam. – Proszę! Teraz usłyszałaś? Lena zachichotała. – Nietrafione. Ślady farby z mieszkania Molokiego nie pasują do farby znalezionej w domku Nawala. – A jednak! Tak przypuszczałem. Kaliński! Wiktor siedział przy łóżku Agi od pół godziny. Lena stała na korytarzu i w razie niebezpieczeństwa miała puścić mu sygnał. Ruda wyglądała lepiej. Cały czas mówił do niej, a kiedy na chwilę przestał, spuścił głowę, ukrył twarz w dłoniach i głęboko

westchnął. Zamknął oczy. Wydawało mu się, że tkwił tak bez ruchu kilka minut. Choć może było to tylko kilkadziesiąt sekund. W pierwszej chwili myślał, że mu się zdawało. Ale nie. Nie! Nie przesłyszał się! Zerwał się z krzesła i stanął nad nią. – Wikto… – szepnęła i otworzyła oczy. – Aga! Aga! Jesteś! – krzyknął. – Wiktor… – mówiła tak cicho, że ledwo ją słyszał. Patrzyła na niego tymi swoimi pięknymi zielonymi oczami rudej kocicy. – Ruda – jęknął i rozpłakał się jak dziecko. Spojrzał na nią, chwycił jej dłoń i pocałował. – Jesteś maleńka, jesteś z nami, jesteś – powtarzał, ocierając co chwilę łzy. Szepnęła coś. Nie dosłyszał. Nachylił się nad nią. – Co? Powtórz. Nie rozumiem. – Nie… – Nie rozumiem. – Przybliżył ucho do jej warg. – Nie… zdradziłam… cię – wyszeptała z trudem. – Aga, co ty? O czym ty mówisz? Nawet przez chwilę nie przeszło mi to przez myśl! Co ty? Patrzyła na niego i bezgłośnie poruszała ustami. Łatwo odczytał to, co chciała powiedzieć. „Nie zdradziłam. Nie zdradziłam”. – W porządku, już dobrze, Aga. – Pokiwał głową i uśmiechnął się do niej. – Nie mów nic, nie męcz się. Musisz teraz dużo odpoczywać. Będzie dobrze, zobaczysz. W kieszeni zabrzęczała mu komórka. – Muszę spadać. Sprawy się trochę pokomplikowały. Później ci opowiem. Pocałował ją w czoło, puścił jej dłoń i popędził do drzwi. Już miał nacisnąć klamkę, kiedy coś go zmusiło, by do niej wrócić

i jeszcze raz spojrzeć jej w oczy. Wpatrywali się w siebie przez kilka sekund. Oczy Agi były pełne życia. Może trochę smutne, zmęczone, ale promieniały energią i silnym pragnieniem stoczenia kolejnej walki. Walki, która już prawie była wygrana. O życie. Wiedział, co mówią mu te zielone źrenice. Mówią: będę walczyć, obiecuję, będę walczyć. I wygram! 2 – Nie zabiłem Molokiego! – Trudno się z panem zgodzić. – Naprawdę. Po co miałbym go zabijać? To mogła być moja dojna krowa. Za dwa, góra trzy lata znalazłbym mu klub w Niemczech, który zapłaciłby za niego dwa, może dwa i pół miliona. Za cztery lata byłby wart z pięć milionów funtów dla jakiegoś beniaminka Premier League. Był kwadrans po dwunastej. Wiktor siedział naprzeciwko Kalińskiego w jego afrykańskim mieszkaniu. Kaliński trzymał w rozdygotanych rękach filiżankę z kawą, którą rozlewał wokół. Patrząc na afrykańskie rzeźby, maski, dzidy i łuki wiszące na ścianach, Wiktor miał przed oczami zmasakrowane ciała Maandy Sendezy i jego osiemnastoletniej dziewczyny. Na korytarzu czterech ludzi Grabka czekało na znak, by wkroczyć do akcji. Sam milioner siedział w swoim pullmanie na ulicy przed domem. Mikrofon wpięty w koszulę Wolskiego zapewniał mu doskonały odsłuch. – To brzmi jak wróżenie z fusów – powiedział Wiktor. – Myli się pan. To nie wróżenie, to planowanie. Siedzę w tym biznesie od piętnastu lat. Doskonale orientuję się co, kiedy i za ile sprzedać. – Na przykład diamenty? Kaliński spojrzał na Wolskiego zdziwiony. – Co? O czym pan mówi? – Dobrze pan wie.

– Ale… – Zastanowiło mnie, dlaczego tak panu zależało, żeby sprowadzić do Polski zawodnika właśnie z Botswany. I w dodatku z Gaborone, miasta tuż przy granicy z Republiką Południowej Afryki. To był jeden z moich tropów. Sprawdziłem go. Pracowałem w Europolu, współpracowałem z Interpolem i FBI. Jest pan na czarnej liście policji w RPA, zgadza się? Za przemyt diamentów. Nie mylę się, prawda? – No… – Kaliński się zawahał. – No tak. – Zdaje pan sobie sprawę, że zabijając Molokiego, nie tylko zadarł pan z wymiarem sprawiedliwości, ale także nadepnął na odcisk panu Grabkowi. To może zaboleć. – Nie zabiłem go! – warknął Kaliński. – Moloki był ogniwem w handlu diamentami? Przemycał je dla pana z Botswany? Kolesie przerzucali kamyki z RPA do Gaborone, a on je przywoził, co? W ciągu ostatniego roku był w rodzinnym mieście aż sześć razy. To raczej rzadkość wśród afrykańskich piłkarzy grających w Polsce. Nie jeżdżą do ojczyzny częściej niż dwa razy w roku. Moloki postanowił zatrzymać sobie kolejną partię diamentów, więc przyszedł pan do niego wymierzyć sprawiedliwość? Okradł pana, tak? Szukał pan u niego kamieni i nie znalazł. To upozorowanie mordu rytualnego było niezłe. Wiedział pan o zabójstwie Maandy Sendezy, bo… znał go pan. Był pana zawodnikiem! Próbował mu pan załatwić kontrakt w Europie, prawda? Kaliński milczał. – Siedzi pan po uszy w gównie. Pytanie, kto pierwszy pana utopi. Grabek czy policja. – Skoro pan tu jest, to chyba Grabek – jęknął menedżer. – Tak to sobie pan wykombinował? Skopiuję morderstwo Maandy Sendezy i podrzucę Nawalowi części ciała Molokiego? – Pan jest z policji? To znaczy, czy współpracuje pan… To

znaczy… – Kaliński był zdenerwowany, słowa więzły mu w gardle. – Wysłów się wreszcie, człowieku – syknął Wiktor. – Czy to, co pan wie… – Wie też policja? To cię interesuje? Nie. To, co wiem, wiem tylko ja. Tylko ja. Na razie. No i, powiedzmy, jedna zaufana osoba. I oczywiście pan Grabek. A co, może mnie też chcesz zabić? Za późno. Wiktor wyjął berettę spod kurtki i wycelował w pierś Kalińskiego. – Co? Co pan! – Kalińskiemu pot wystąpił na czoło. – Powiem wszystko, ale niech pan to schowa. Wiktor opuścił broń. – Nikogo nie zabiłem – oświadczył menedżer. – Czyżby? – Pan posłucha – zaczął Kaliński. – Faktycznie kilka razy sprowadziłem jakieś kamienie do Polski. W RPA to był przypadek. Tak, policja znalazła przy mnie diamenty, które pochodziły z kradzieży, ale to było kompletne nieporozumienie. – Taa, jasne. Takie nieporozumienie jak to, że sprzedałeś Alberto nie tego brata Yayo, co trzeba? – Wie pan o Yayo? – Niestety. – Z Yayo to był przekręt, przyznaję. Błędy młodości, rozumie pan? – Której młodości? Bo chyba nie pierwszej? I patrząc na ciebie, również nie drugiej. – Od tamtej historii z Yayo działam uczciwie. Słowo honoru. – Czego? Słowo czego? – Z tymi diamentami też popełniłem błąd, chciałem dorobić, wpadłem. Swoje za to zapłaciłem.

– Ile? – Sporo. Właściwie kosztowało mnie to wszystkie oszczędności. Wpadłem cztery lata temu. Od tamtego czasu mam ogromne kłopoty finansowe. – Mów o Molokim. – To był mój pierwszy dobry transfer od ładnych paru lat. Zgodziłem się nawet na znaczne zmniejszenie mojej prowizji, byle tylko go wzięli. To miała być moja najlepsza inwestycja. Drogby bym z niego nie zrobił, ale mógł być drugim Olisadebe. Tak to zaplanowałem. Byłem spłukany, jednak od tamtej wpadki nie wróciłem już do diamentów. Cienki okres, same ligowe transfery i jeden na Cypr. Tak że widzi pan, pańska teoria jest, z całym szacunkiem, nietrafiona. – To dlaczego wciąż się pan tak denerwuje? – Z natury jestem nerwowy. – Jakoś mnie pan nie przekonał. Ludzie Grabka mają swoje sposoby, żeby dowiedzieć się więcej. Czekają za drzwiami. Ja już swoje zrobiłem – powiedział Wolski i wstał. – Jak mam pana przekonać? – Zacznij mówić, człowieku. Kaliński ukrył twarz w dłoniach. – Mogę się napić? – Proszę. Menedżer z hukiem odstawił filiżankę z kawą, wstał i na chwiejnych nogach podszedł do szafki. Wiktor trzymał w ręce odbezpieczoną berettę. Niepotrzebnie. Kaliński wrócił do stolika i postawił na nim butelkę Johnniego Walkera i dwie szklanki. – Nalać? – zapytał. – Odrobinkę, dla towarzystwa. Mężczyzna wypełnił szklanki do połowy. Swoją opróżnił jednym haustem.

– Moloki był gejem – powiedział szybko. – Co? – Był homolem. Nie zabiłem go, przysięgam. To by mi się zupełnie nie opłaciło. Już mówiłem: skończyłem z diamentami. Nie o to chodzi, że chcę na kogoś rzucić podejrzenie, ale – zawahał się – w klubie jest grupa… gejów. Grabexem Zielonka rządzą homole. – Yyy… piłkarze? – Piłkarze. To jest tak, że w każdym klubie jest jakaś grupa, jak by to powiedzieć, trzymająca władzę. W jednym faszyści, w innym antysemici, gdzie indziej Cyganie czy Arabowie. Są i pedzie. Wiktor patrzył na Kalińskiego, jakby ten był kompletnie pijany i bredził. – O czym pan, do cholery, mówi? – Zielonka to był jedyny klub w Polsce, w którym mogłem umieścić Molokiego. W innym by go zniszczyli. Dlatego zszedłem z prowizji. Musiałem go tam wsadzić. – Aleś, człowieku, wymyślił numer… To dlatego Róża nic nie mogła wskórać z Łysym? A te dżinsy i paski to prawdziwy Armani? No, z tym Armanim to przesadziłem. Gdzie twoja tolerancja, Wolski? – Przejdźmy na ty. – Kaliński wyciągnął do Wiktora otwartą dłoń. – Wojtek. – A pan też jest… – zapytał Wiktor, ociągając się z podaniem ręki. – Nie. Ja nie. – Wiktor. – Uścisnęli sobie dłonie. Wypili jeszcze jedną kolejkę. – Nie wymyśliłem tego. Moloki to był dobry, utalentowany chłopak. Ale nigdzie indziej by się nie przyjął, rozumie pan? Na przykład w takim Petroleum Gdynia rządzą faszyści.

– Faszyści? – Normalnie faszyści. Takie mają poglądy, white power, skini, wie pan. – Wszyscy? – Nie, oczywiście, że nie. To są grupki, liderzy, kilku. Ale oni trzymają za mordę cały klub. – A prezesi, właściciele, Grabek? – Większość nic nie wie. Dlatego, jeśli się jakiś debil uprze, żeby do takiego klubu sprowadzić dajmy na to czarnoskórego, to koniec. Czarnoskóry homol złamałby nogę na pierwszym treningu. – Jesteś pijany? – Niestety, jeszcze nie – powiedział Kaliński i napełnił swoją szklankę. I szklankę Wolskiego, który opróżnił ją w okamgnieniu. – Ale jak to: antysemici, Cyganie? – No tak. Weźmy takiego Orła. Antysemici. Nie widziałeś napisów na trybunach? Jude raus, Żydzi do gazu, dżihad i tak dalej. – Nie oglądam polskiej piłki. – A szkoda. Poziom ligi podniósł się znacznie w ostatnich latach. A wracając do Orła, rok temu pojawił się u nich nowy prezes. I wie pan, gdzie gość kazał zrobić zgrupowanie przed sezonem? – W Izraelu? – A jak! W Jaffie. – I co? – Jeden z nieformalnych szefów powiedział, że każdy, kto pojedzie, może nie wracać. Czterech od razu się pochorowało. Dwóch złapało nagle kontuzje. Komedia. – Nie wierzę. – Menedżerowie wiedzą, gdzie jest jaki układ i skąd wieje wiatr. Do klubu narodowców nie sprzedadzą Araba czy Murzyna,

do Cyganów nie pójdzie Słowak czy Węgier. – Do Cyganów? – No. Węgra by zniszczyli. Mają tam jakieś wewnętrzne tarcia z Cyganami. Na Węgrzech, znaczy. A Rumun już tak. – Arabskie lobby też jest? – A pewnie. Na przykład w Stali. Sponsorem klubu jest huta. Kto kupił hutę pięć lat temu? Steel Arabian z Kataru. Niech pan przejrzy skład. Trzech Polaków, a reszta… – No dobrze, ale co to ma wspólnego z zabójstwem Molokiego? – Z tego co wiem, przestali się dogadywać. – Kto z kim? – Moloki niewiele mi mówił. On… Kaliński wlał w siebie kolejną porcję whisky. – Nie wiem, czy przejdzie mi to przez gardło. – Co? – No… – Lepiej, żeby ci to przeszło przez gardło niż kaliber dziewięć przez co innego. – Dobra, aluzju paniał. – Kaliński uśmiechnął się obleśnie, alkohol zaczął działać. – Miał jakieś problemy sercowe. W sensie miłosne, a nie wymagające EKG. – Ale chyba nie z tą Kasią? – Z jaką Kasią? On się z nią dla picu spotykał. Chłopaka miał normalnie. Tylko że nigdy go nie widziałem. Nawet nie chciałem wiedzieć, z kim się spotyka. Wiem tylko, że – Kaliński beknął donośnie – o pardon, że chyba coś się przestało kochaneczkom układać, bo ostatnie miesiące Moloki chodził jakiś taki podłamany. – Z kim się spotykał? Co to za chłopak?

– No nie wiem, mówię ci, nie wiem. – Jak go namierzyć? Widziałeś go kiedyś? – Nigdy go nie widziałem… Czekaj, kiedyś przy samochodzie Molokiego, ale dosłownie mignął mi. I to z daleka. Nie przyglądałem się. Robili sobie zdjęcia na tle samochodu i klubu. Zakochana para, kurna ich mać. – Kiedy to było? – Czekaj… A wiem! Po treningu, na który wcisnąłem im takiego juniora z Bochni. Zdolny gówniarz… To będzie… Koniecznie chcesz wiedzieć? – Koniecznie. Kaliński wstał i się zatoczył. – Gdzie ja mam mój kapowniczek? – wymamrotał. – O! Jest. Proszę bardzo. Podszedł do kredensu, na którym leżał kalendarz. Zaczął go przeglądać. – Mam. Proszę bardzo! Mówisz i masz. U Kaliniaka nic nie ginie. Ósmy maja. – Blondyn, brunet? Ile mógł mieć lat? – Twarzy bym nie rozpoznał. Ile lat? Raczej młody. Chyba brunet. – Kaliński zwalił się powrotem na kanapę. – Brunet? Długie włosy? Krótkie? – Przecież to było dwa miesiące temu. Nie pamiętam. Włosy jak włosy. Ani krótkie, ani długie… średnie. Takie raczej ciemniejsze. – Wysoki? Niski? Chudy? Gruby? – Yyy… – Kaliński próbował przypomnieć sobie szczegóły. – Był o pół głowy niższy od Molokiego. Więc mógł mieć jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Szczupły. – Wiesz, jak się poznali?

– Nie mam pojęcia. Wiktor wypadł z obrotowych drzwi domu jak kamień wystrzelony z procy. Dopadł do pullmana Grabka. – To nie on. Słyszał pan? – Ale jeśli nie on, to kto? – odparł zdziwiony Grabek. – Nie wiem jeszcze, choć jest pewien nowy trop. – Nowy? – jęknął milioner. – Za dwa dni drużyna wylatuje na zgrupowanie. Nie zdążymy. – Zdążymy! Muszę jechać! – Dokąd? Pił pan? – Ja? – Czuję przecież. – No trochę, tak. – To dokąd chce pan jechać? Przecież jest pan policjantem. Ja mam panu przypominać, że po alkoholu się nie jeździ? – A pan z drogówki? – Wsiadaj pan. Dokąd mamy jechać? Kiedy podjechali pod imponującą rezydencję Corleone, Grabek nie krył rozbawienia. – Fontanna di Trevi? Jak pięknie! Właśnie zastanawiam się nad nowymi budami dla moich czterech rottweilerów. Czy przy okazji mógłby pan poprosić o kontakt do architekta. Połączyć Pałac Kultury z Wawelem to doprawdy wielka sztuka! – Nie omieszkam – rzucił Wolski i wysiadł z samochodu. Corleone przyjął go z otwartymi ramionami i szerokim uśmiechem na twarzy. – Pali się gdzieś? – Żebyś wiedział. – Jak mogę ci pomóc? Zadzwonić po straż pożarną?

– Działasz w piłce nożnej? – Przecież wiesz. – No właśnie niewiele wiem. Corleone usiadł w fotelu. – Jakieś dwanaście lat temu kupiłem udziały w Hutniku. Robiłem pewne interesy z hutą, wiele naszych rodzin było tam zatrudnionych. Sukcesywnie wzmacniałem swoje wpływy w klubie, aż w dwa tysiące szóstym go przejąłem. Zmieniłem nazwę i… tyle. – Zarządzasz tym klubem? – Nie, no skąd! Mam od tego ludzi. – A interesujesz się transferami? – Niespecjalnie. Klub ma funkcjonować i w miarę możliwości nie przynosić strat. No i wspomagać romską społeczność. – A w drużynie masz samych Romów? – Wiktor, co ty, oszalałeś? A zresztą, po co ci ta informacja? – Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa Molokiego. – A to dopiero! – Dobra, dobra. Chcę tylko wiedzieć, czy coś, co od kogoś usłyszałem, ma odzwierciedlenie w faktach. To jak jest? Ilu masz Romów w klubie? Ilu w pierwszej drużynie? – Nie wiem dokładnie. Nie licząc szkółki piłkarskiej, to w pierwszej może… – No? – Z tego co kojarzę, to w pierwszej drużynie dwóch, trzech, góra czterech… – Tylko tylu? – No tak, tylko czterej zawodnicy nie są Romami. A co? – A gdyby ktoś chciał ci sprzedać dobrego Węgra, piłkarza, tobyś kupił?

– W życiu! Chociaż zależy skąd. Ale raczej nie. – Przecież mówiłeś, że niespecjalnie interesujesz się transferami. – Ale… – Corleone się zawahał. – Są pewne zasady, Wiktorze. – Wszystkie kluby w lidze żądzą się takimi zasadami? Corleone wzruszył ramionami. – A bo ja wiem? 3 Kiedy wracali do Warszawy, alkohol zdążył już wyparować z oddechu Wiktora. Wsiadł do małego żółtego volkswagena i pojechał po Lenę. Po drodze opowiedział jej o spotkaniu z Kalińskim i gejowskim lobby w Grabexie. – Potwierdzę tę wersję z Krisem i trzeba będzie namierzyć chłopaka Molokiego. – Chłopaka Molokiego – powtórzyła wolno Lena. – Tak. Być może się pokłócili. Albo rozstali. – I tamten zabił z miłości? – Odrzucone uczucie. – Z miłości odciął mu fiuta? Na pamiątkę? Brr! – Lena się wzdrygnęła. – Nie na pamiątkę, tylko żeby podrzucić Nawalowi. – Jak go teraz znaleźć, tego chłopaka? Szczupły brunet, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Sporo o nim wiemy – rzuciła z przekąsem. – Może Kris coś wie? Może Łysy? Robili sobie zdjęcia, tak ich zapamiętał Kaliński – powiedział Wiktor. – To gdzie są te zdjęcia? – zapytała. – Telefon Molokiego! – Pięknie. Czyli bez szans. Nie znaleziono go na miejscu zdarzenia.

– To by wskazywało na tego chłopaka. Nie chciał zostawiać po sobie śladów. – Zdjęcie przed klubem i fajnym samochodem. – Lena przygryzła wargi. Wiktor zerknął na nią. – Coś ci przyszło do głowy? Lena uśmiechnęła się szeroko. – Jeśli to była słit focia, to gdzie ją wrzucił? – Na Facebooka? – Bingo, Sherlocku. Spojrzeli na siebie i w tym samym momencie powiedzieli: – Steven! Dochodziła czwarta, kiedy zatrzymali się przed domem Krisa. Lena została w samochodzie, Wiktor zadzwonił do furtki. Długo dzwonił. – Kto? – usłyszał przez działający już głośnik. – Wiktor. Musimy porozmawiać. – Co? Teraz? – Teraz, pilne! Otwieraj. Zabrzęczał zamek. Wiktor pchnął furtkę. Po chwili otworzyły się drzwi wejściowe i na progu stanął Kris w szlafroku w cętki tygrysa. – O tej porze? – Przecież jest środek dnia. – Mam poobiednią sjestę, nie wiedziałeś? – Nie! – Chodź. W domu nie możemy gadać. Żona śpi na dole. Przeszli do ogrodu i usiedli w niewykończonej altance. Dzień był upalny, otaczała ich świeżo zasadzona zieleń. Jakieś iglaki,

rododendrony, pnącza i inne zielska. Wiktor nie znał się na ogrodnictwie, ale musiał przyznać, że było ładnie. – Jak romantycznie – rzucił z uśmiechem do Krisa. – Co? – Dwóch facetów na ławce obok siebie. Wokół natura rozpościera swe piękno. Szum drzew, śpiew ptaków, leniwe popołudnie. Ich twarze powoli zbliżają się do siebie… Co? Nie pocałujesz mnie? – Co ty, do cholery! – wrzasnął Kris. – Wiem wszystko o waszym gejowskim klubie. Były piłkarz poderwał się z ławki. Wiktor również. – Tylko nie waszym! Tylko nie waszym! Nie moim! – To dlatego nie interesują cię seksowne dwudziestolatki, co? Żona to przykrywka? – Przestań! Nie mam z tym nic wspólnego. – Nie chrzań głupot. Miałeś romans z Molokim! – Człowieku, mówię ci prawdę! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Kris wpatrywał się intensywnie w Wiktora. – Ja? Romans z Murzynem? Słońce świeciło mocno. Stali w cieniu drzewa, ale pojedyncze promienie, które przedzierały się przez niezbyt gęstą zasłonę z liści, padały na ich twarze. Sterczeli naprzeciw siebie jak dwóch bokserów szykujących się do starcia na ringu. Wokół trybuny pozostające w mroku. Widzowie czekają z napięciem na rozpoczęcie walki. Ale żaden z pięściarzy nie ma zamiaru uderzyć pierwszy. – Powiedz, jak było. Kris spuścił głowę. – Na początku tego nie zauważyłem. Chociaż faktycznie jakoś mało dziewczyn kręciło się przy zawodnikach. Imprez też nie było za dużo. Pomyślałem sobie, że to po prostu taki klub. Że spokój,

że jakoś… bardziej rodzinnie. Stwierdziłem, że to nawet lepiej. Mniej pokus na zakończenie kariery, przynajmniej człowiek żadnej głupoty nie wywinie. Całą karierę się pilnowałem i chciałem spokojnie ją skończyć. Wiktor patrzył na niego w milczeniu. – Wydawało mi się, że mam dużo do powiedzenia, że ja tam rządzę. Po pół roku rozwiali moje złudzenia. Łysy i dwóch innych chłopaków wzięło mnie na rozmowę. Wywalili wszystko wprost. Byłem w szoku. – Kto? – Wtedy Grabexem trząsł tercet Łysy, Deptuła, Burliga. Nie muszę dodawać, że wszyscy trzej to pedały. W następnym sezonie odszedł Burliga, ale doszli kolejni. Goduń, Nowak, Kałuża. Liderem był i jest Łysy. – A Moloki? – Oczywiście należał do grupy. Ale nie rządził. Później rządzili Łysy, Deptuła i Lew, znaczy Goduń. Reszta to, jak by to powiedzieć, ich ludzie. – Twoja rola. – Miałem być oficjalnym liderem drużyny. Jej twarzą. W rzeczywistości byłem figurantem. No co tak patrzysz? Zgodziłem się. Podpisałem trzyletni kontrakt. Musiałem tu dograć do końca. Nikt by mnie nie kupił w tym wieku. Nie było co stroić fochów. Wróciłem do Polski spokojnie skończyć karierę. Więc… – Czy oni między sobą… – Wiktor nie dokończył. – Nie wiem! Kompletnie nie interesowałem się ich życiem prywatnym. Zero informacji! Założyłem sobie embargo na dopływ wiadomości na temat ich pożycia. Kris wykonał kilka ruchów mających symbolizować słynne trzy małpki, z których jedna nic nie widzi, druga nic nie słyszy, a trzecia nic nie mówi. Nawet mu to nieźle wyszło.

– Przysięgam ci stary, nie wiem, czy oni się ze sobą spotykali. Nie wiem, czy ktoś miał chłopaka i czy ten chłopak chodził z nim za rękę po Starym Mieście w Warszawie wieczorami. Nic nie wiem! Przysięgam na tipsy mojej żony. Nic! Kris odprowadził Wolskiego do furtki. – Dzięki – rzucił Wiktor. – Spoko, cześć. Podali sobie ręce. Kiedy furtka zatrzasnęła się za Wolskim, ten odwrócił się na pięcie i krzyknął do oddalającego się Krisa: – Ty, Kris! A nie bałeś się, że oni cię tam bzykną pod prysznicem? – Spadaj, Wolski! I więcej się nie pokazuj, bo cię psami poszczuję. – Nie masz psów! – Specjalnie dla ciebie kupię jutro dwa dorosłe dobermany. 4 Steven przyjął ich w kuchni. Może miał taki zwyczaj, że gości wprowadzał tylko tam. Lena uśmiechała się do niego, a Wiktor lustrował plakat The Police. – Wody? – zapytał uprzejmie gospodarz. – Ja poproszę – odparła Lena. Wiktor pokręcił głową. Steven postawił na stole butelkę wody i dwie szklanki z Ikei. – Uwielbiam Szwecję. Niewykluczone, że się kiedyś tam przeniosę. – Super – powiedział Wiktor. – Albo do Rosji. – Do Rosji? – zdziwiła się Lena. – A co? Tam też mają Ikeę. – Jeździsz volvo? Saabem?

– Nie korzystam z samochodów. – W ogóle? – rzucił Wiktor. – Motocykl. – Lena mrugnęła do niego zawadiacko. – Skuter. A przeważnie rower. – Szwedzki? – Rower? Nie, amerykański. – A skuter włoski? – Chiński. Przełożyłem znaczek od vespy. – Ech, ta globalizacja – westchnął Wiktor. Steven mógłby uchodzić za Szweda lub Fina, głównie dlatego, że przełamanie pierwszych lodów nie szło łatwo, pomyślał Wolski. Tym razem mężczyzna miał na sobie biały T-shirt z wizerunkiem Fidela Castro i czerwone dżinsy, na nogach nieodłączne japonki, a na nadgarstku casio. – Jesteśmy od Malcolma – powiedział Wiktor. – Ze Szkocji – dodała Lena. – Wiem, wiem. My się już znamy – odparł, siląc się na ciepły uśmiech, który mu nie wyszedł. Niezła flegma, pomyślał Wolski. – Mówcie. Tylko zwięźle i szybko. Bez zbędnych szczegółów. – Szukamy… psa, który uciekł nam… dwa miesiące temu w Zielonce… – zaczął Wiktor. Steven otworzył szeroko oczy. Wolski mrugnął do niego. – Ten pies był niewysokim, brunatnowłosym… – kontynuował. – Gdzie go znalazłaś? – zapytał Steven, spoglądając na Lenę. – W szpitalu dla psychicznie chorych? – Nie. W schronisku dla zwierząt. Szukał psa. Steven zaśmiał się cicho. Lena również. – No co? – zapytał Wiktor, patrząc raz na nią, raz na niego. –

Myślałem… – Dobra – rzuciła Lena. – Szukamy chłopaka, dwadzieścia kilka lat, jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Mniej więcej dwa miesiące temu robił sobie zdjęcia z Molokim Mooketsim przed klubem Grabexu w Zielonce. Podejrzewamy, że wrzucił to zdjęcie na swój profil na Facebooku. – O! To jest konkret. – Też bym tak powiedział – mruknął Wiktor obrażonym tonem. – Miałeś swoją szansę – odparł Steven i wziął łyk wody. – Nie wiemy, jak wygląda i jak się nazywa, ale wiemy, kiedy i z kim zrobił sobie zdjęcie i wrzucił na swój profil. Dosyć prosta sprawa. Choć… kosztowna. – Ile? – Tyle co ostatnio. No i dwadzieścia procent za lojalność. – Dwadzieścia procent mniej? – zapytał Wolski. – Więcej. – Zazwyczaj jest odwrotnie – powiedział Wiktor. – Stałemu klientowi proponuje się rabat, a nie wyższą cenę. – U mnie jest inaczej. Każde zlecenie od tej samej osoby to większe ryzyko. – Chyba każde zlecenie od nowej osoby to większe ryzyko – zaoponował Wolski. – Może w twoim świecie. Pasuje wam, czy doliczyć wodę? – zapytał Steven, wskazując ruchem głowy na szklany stół. – Pasuje – powiedziała Lena. – Ja o wodę nie prosiłem – dodał Wolski. – Podaj dokładny adres, gdzie zrobiono to zdjęcie – poprosił Steven. Wiktor wręczył mu kartkę. – Tam są też dokładne dane tego Molokiego, z którym…

– Okej. Rozumiem, że ten Moloki jest na Facebooku? – Tak – odparła Lena. – Był, kiedy żył. Profil ma cały czas, z tym że… – Jakby wymarły? – Steven zarechotał. – Na kiedy? – chciał wiedzieć Wiktor. – Dwa dni. Chyba że bierzecie ekspres. – Musimy mieć to na jutro. Ile będzie kosztować ten ekspres? – Na jutro to będzie plus pięćdziesiąt procent. – Zamiast tych dwudziestu? – Nie! Tyle co było plus dwadzieścia. I do tego plus pięćdziesiąt za ekspres – powiedział Steven, i patrząc na Lenę, dodał: – Na pewno znalazłaś go w schronisku? – Mam jeszcze jedno pytanie – rzucił Wiktor. – Dlaczego jesteś taki drogi? – U mnie nie płaci się za usługę. Pierwszy lepszy haker zrobi ci to samo za jakieś marne grosze. Tutaj płacisz za święty spokój, dyskrecję i masz gwarancję. – Gwarancję czego? – Że nigdy nie wykorzystam tego przeciwko tobie. 5 Dochodziła dziesiąta. Siedzieli u niego i pili dobre wino. Wiktor miał nadzieję, że znajdą chwilę, by porozmawiać o tym, co wydarzyło się w noc poprzedzającą wypadek. Na razie gadali wyłącznie o śledztwie. O Molokim i jego chłopaku, o Krisie i jego roli marionetki, o Łysym. Wiktor powoli zbierał się, żeby zmienić temat, kiedy zadzwonił jego telefon. Serce zaczęło mu bić mocniej. Może dlatego, że już miał powiedzieć Lenie coś ważnego. A może z powodu tego sygnału, który nie zwiastował nic dobrego. Spojrzał na wyświetlacz. Morawiec. Serce jeszcze bardziej przyspieszyło swój i tak już szalony rytm. Słyszał, jak pikawa

ładuje krew do tętnic z siłą parowozu. Słyszał ten łomot w swojej głowie, w uszach, a po chwili miał wrażenie, że dudnienie wypełnia cały pokój. Już wiedział. Nie odbieraj! Nie chcesz tego usłyszeć! Odebrał. – Wiktor! Wiktor? Jesteś tam? – dopytywał się Morawiec. – Tak. Mów – szepnął. Nic więcej nie chciało przecisnąć się przez suche gardło. – Niestety… Aga… zadzwonili do mnie przed chwilą… Dziesięć minut temu… – Nie żyje? – zapytał, jakby nie chcąc wierzyć w to, co próbował mu powiedzieć Morawiec. – Dziesięć minut temu… zmarła – wydusił z siebie policjant. – Bardzo mi przykro, Wiktorze. Bardzo… – Dzisiaj rano z nią rozmawiałem. – Lekarze… – Dzisiaj rano z nią rozmawiałem, rozumiesz?! – Z jego piersi wyrwał się krzyk, z oczu popłynęły łzy. – Rozmawiałem z nią! – …byli bezsilni. – Jadę tam. – Wiktor! Nie możesz! Zatrzymają cię! – Nikt mnie nie zatrzyma – warknął. – To straszna tragedia, ale nie pakuj się znowu pod kule! Ja tam pojadę. Nie możesz się pokazać w szpitalu! Schmidt tylko na to czeka. Morawiec się rozłączył. Lena podeszła do Wiktora i przytuliła się. Pocałował ją w usta i odsunął od siebie. – Koniec zasad! Koniec zasad! – krzyknął i walnął pięścią w ścianę. Zdarł skórę do krwi, ale nie czuł bólu. – Nie powinna była zginąć. Nie ona. Nie w taki sposób – łkał. – Spokojnie – szepnęła Lena.

– Koniec zasad! Porwał berettę i skierował się do wyjścia. – Pożyczam twój samochód. – Pojadę z tobą! Jedziesz do szpitala? Czekaj. – Nie. – Pokręcił głową. – Nie wybieram się do szpitala. Instynkt samozachowawczy mnie nie opuścił. Jadę załatwić sprawę z Markiem. – Co? Wiktor. – Wpiła się w jego usta jak niewiasta żegnająca żołnierza jadącego na front. Przycisnął ją do siebie i szepnął do ucha: – Jakby coś się stało, za kredensem jest sejf. Tam wszystko znajdziesz. Na razie. 6 Stali naprzeciw siebie w półmroku. Ich twarze dzielił metr. Sto centymetrów dzielące życie od śmierci. Ruiny pozostałe po fabryce lodu na Czerniakowie były idealnym miejscem na pozostawienie zwłok. Jeżeli któryś z nas zginie, nie będzie kłopotu z trupem, pomyślał Wolski. – Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał Marka. – Co? Wiktor wyszarpnął berettę spod kurtki, i trzymając ją w wyciągniętej ręce, celował w głowę Marka. Od lufy do czoła było kilkanaście centymetrów. – Zabiłeś ją, zdrajco! Zginęła przez ciebie! – krzyknął. – O czym ty mówisz, Wiktor? Schowaj tę broń. – Zaplanowałeś to, co? Wyszedłeś niby zadzwonić do Sylwii. Tak? Wiem wszystko. Pół godziny przed strzelaniną zadzwoniłeś do nich. Namierzyłem ten numer. To telefon na kartę, który był wtedy dwa kilometry od nas. Karta już dawno zniszczona! A potem wystarczyło udać, że wypada ci komórka. Schylasz się, my wychodzimy zza rogu i bach! Gość wali do nas z kałacha. Pięknie

zaplanowane! Pięknie! – Wiktor, schowaj tę broń! – Wiem, że to Schmidt dał na mnie zlecenie. Od kiedy jesteś po jego stronie? Zeznałeś, gnoju, że ukradłem jej broń, zanim wywalili do nas z kałachów! Pięknie. No to teraz masz. Zasłużyłeś na to. Wiktor popatrzył z wściekłością w oczy Marka. – Nacisnę ten spust i nawet nie będzie mi cię szkoda. A kiedyś miałem cię za przyjaciela. Pamiętam, jak przyszedłeś do wydziału. Uczyłem cię wszystkiego, ratowałem dupę, chroniłem. Wprowadziłem cię w mój świat, bo coś w tobie widziałem. Nie wiem… może byłem naiwny, ale wydawało mi się, że jesteś podobny do mnie. Że ciebie nie da się kupić, że jesteś nieprzemakalny podobnie jak ja. – Ciszej, ktoś idzie. – Marek wskazał podbródkiem, skąd usłyszał szelest. Wiktor odwrócił głowę na trzy sekundy. Wściekłość, którą czuł, przytępiła jego zmysły i instynkt. – Rzuć to, bo strzelę! – Marek błyskawicznie wyjął broń i wycelował glocka w czoło Wolskiego. – A jednak! Wiedziałem! Strzelisz? Myślisz, że zdążysz? – Wiktor popatrzył w wylot lufy policyjnego glocka. – Za co cię kupił ten… Schmidt? Marek nie odpowiedział. – Zawiodłem się na tobie. Nie, właściwie to powinienem mieć pretensje do siebie. Dałem się nabrać. Cóż, nikt nie jest doskonały. Brawo! Pięknie to rozegrałeś. I teraz masz nadzieję zgarnąć całą pulę? Załatwić Wolskiego i zostać bohaterem? Cisza. Mężczyźni celowali w siebie, stojąc bez ruchu. Wydawało się, że ta chwila będzie trwać w nieskończoność. Jeden czy dwa wystrzały przeszyją spokój nocy na Czerniakowie? Być może ta noc wcale nie jest taka spokojna? Może kilometr dalej

dwóch dresiarzy kroi wracającego z imprezy nastolatka? A w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie jeziorka chłopak próbuje namówić swoją dziewczynę, żeby wreszcie dała mu dowód swej miłości? Może używa sugestywnych argumentów, takich jak nóż albo rozbita butelka po winie? – Tak, dałeś się nabrać, Wiktor. – Marek się uśmiechnął. – I zgadza się, że powinieneś mieć pretensje do siebie. Dałeś się wykiwać jak dziecko. A chcesz wiedzieć, kto cię zrobił w jajo? Tym razem to Wiktor nie odpowiedział na pytanie. Marek pokręcił głową i opuścił broń, która po chwili opadła na ziemię. – Nie mam do ciebie pretensji – przyznał Marek. – To twoja wyobraźnia, Wiktor, wystrychnęła cię na dudka. Ty sam siebie nabrałeś… – Co? – burknął Wolski. – Mam romans, dzwoniłem do kochanki. Wiem, wiem, ale poczekaj, zanim coś powiesz. Daj wszystko wytłumaczyć. I nie oceniaj mnie, zanim nie skończę. Tak, Sylwia jest w ciąży. Tak, za tydzień mamy termin. Tak, zrobiłem świństwo. Chciałem z tym skończyć, ale… – Marek wzruszył ramionami. – To dziewczyna z firmy, z laboratorium. Może to śmieszne, jednak staramy się jakoś uważać… ukrywać na różne sposoby. Dlatego ona używa telefonu na kartę i zmienia numer co dwa tygodnie. Mieszka niedaleko lokalu, w którym wtedy byliśmy. Zależało mi, żebyśmy wtedy jak najszybciej wyszli, bo miałem pojechać do niej. A Sylwii powiedziałbym, że balowałem z tobą do rana. To spotkanie to miał być kolejny świetny pretekst. Marek uśmiechnął się gorzko. – Sprawdź. Aspirantka Dagmara Mazur. – A Schmidt? Spotkaliście się w parku… – Śledziłeś mnie? Przecież leżałeś wtedy w szpitalu. A zresztą nieważne. Nagrałem swoją rozmowę ze Schmidtem tamtego dnia. Na wszelki wypadek. Przyda się szybciej, niż planowałem. Możesz

sobie posłuchać. Marek wyjął komórkę, przez chwilę szukał w niej odpowiedniego pliku, po czym go włączył. Wiktor opuścił broń i wsłuchiwał się w nagranie. – Dlaczego zmienił pan moje zeznania w sprawie strzelaniny na Żoliborzu? Jakim prawem? – Zamknij się, to nie ma znaczenia. – Nigdy tego nie podpiszę! To manipulacja. – Podpiszesz, podpiszesz… – Niech pan posłucha. Może mnie pan straszyć, ale ja mam to w dupie. Proszę, może mnie pan nawet wylać ze służby. Ale na pewno nie będę pana kapusiem. Nigdy nie wystąpię przeciw Wiktorowi. Rozumiesz! – Zastanów się chłopcze, w co grasz! To ja tu rozkazuję! Ja stawiam warunki. – Tam umiera dziewczyna, a pan… – Ostrzegałem cię! Daję ci ostatnią szansę. Masz zdobyć te filmy albo… – Albo co? No? Nie będę szpiegował Wiktora! – Wycisnę cię jak gówno, rozumiesz. – Wyciskaj, wyciskaj. Uważaj, żebyś się nie zesrał z wysiłku. – Jeszcze zobaczymy, gnojku, jeszcze zobaczymy… Marek wyłączył nagranie. Wiktor popatrzył na niego. – Przepraszam – jęknął. – Marek, strasznie cię… – Nie mam do ciebie pretensji. Wiem, że ostatnio zachowywałem się jak… – Przełknął ślinę. – Może lepiej byłoby, gdybyś mnie zastrzelił. – Stary, strasznie się zakręciłem. Wybacz. – Gdyby nie ten idiotyczny romans, może Aga by żyła… – Na pewno by żyła, gdybym nie podpieprzył tych filmów.

– Będziemy się tak nad sobą użalać czy weźmiemy rewanż na tych skurczybykach, którzy zabili Agę? – zapytał Marek. Spojrzeli na siebie. Marek schylił się po broń. – Koniec zasad – szepnął Wiktor. – Jestem z tobą. Koniec zasad. Kiedy wrócił do mieszkania, było po północy. Lena już spała w sypialni. Dobre dziesięć minut stał w przedpokoju, zastanawiając się, gdzie się położyć. W sypialni czy na kanapie? Jeżeli pójdzie teraz do pokoju, to tak jakby tamto się nie wydarzyło. A jeśli zaśnie dziś w łóżku obok niej, to jak jakby skoczył w przepaść. Bał się tego bardziej niż śmierci. Bał się, że ją skrzywdzi, że siebie skrzywdzi, że kładzie jej życie na niewidzialną szalę. On sam balansował na niej od lat. Ale dlaczego wciągać w to kogoś jeszcze? Kogoś, na kim mu zależy bardziej niż na samym sobie? I wtedy przypomniało mu się spojrzenie Agi. Ten moment, kiedy zawrócił od drzwi, żeby jeszcze raz na nią popatrzeć. Jakże się mylił. Jej oczy wcale nie były pełne życia, nie promieniały pragnieniem walki. Nie mówiły: Będę walczyć, obiecuję, będę walczyć. I wygram! Krzyczały: Żegnaj! Żegnaj na zawsze! Po chwili podłoga w pokoju zaskrzypiała i na kanapę zwaliło się dziewięćdziesiąt kilogramów bólu i niepewności. Lena nie spała. Czekała z zamkniętymi oczami na jego decyzję.

Dwudziesty dzień śledztwa, niedziela, 10.12 1 To był leniwy poranek. Wiktor zwlókł się z kanapy po dziesiątej. Dopiero teraz, gdy napięcie trochę ustąpiło, poczuł ból. Dotkliwy ból w każdej części ciała. – Dobrze się czujesz? – zapytała Lena, kiedy pojawił się w drzwiach kuchni. – Ujdzie. Bywało… – Poczuł, jak zimne ostrze przecina plecy na wysokości miednicy. – Ożeż… Podskoczyła do niego, dzięki czemu nie runął na podłogę. – Połóż się. Jeden dzień w szpitalu to trochę mało. – Spokojnie. Rozruszam się. – Na pewno. Szczególnie, jak cię posadzą na wózku inwalidzkim. Będziesz się ruszał, że hej! – Przesada – wystękał, wijąc się z bólu. – Powinieneś wrócić do szpitala. Musi cię obejrzeć lekarz. Może kołnierz… – Kołnierz to ja mam w koszuli. Zaraz się rozkręcę. Mogłabyś… – urwał. Lena pomogła mu usiąść na krześle. – Tam, w dolnej szufladzie są leki, możesz? – Jasne. – Taka brązowa buteleczka z niebieską etykietą. Lena szperała w pudełku pełnym lekarstw. – To? – Tak. Dzięki.

– Czekaj! – Spojrzała na etykietę. – Dostałeś to od lekarza? – Dawaj, nie marudź – burknął. – Pewnie, że od lekarza. – Chyba od psychiatry. – Skąd wiesz? – Też to brałam. – No to pasujemy do siebie – rzucił i od razu pożałował tego, co powiedział. – Jak pięść do nosa, nawiązując do twojego hobby. – Uśmiechnęła się, ale w jej oczach dostrzegł żal. A może znowu coś mu się zdawało. – Zrobisz mi kawy? Jeśli można posiedzę w tej pozycji jeszcze chwilę. – Można. – Dziękuję, dobra kobieto – stęknął. – Steven przysłał e-mail. – Co? Już? Wiktor otworzył szeroko oczy. Ból zaczął znikać, adrenalina znów zaczęła płynąć w jego żyłach. A może to tylko lek zaczął działać? – No to dawaj! – rzucił. – Może najpierw kawa? – Olej kawę – powiedział i porwał jej kubek stojący na stole. – Już mam. W trzy sekundy wypił jego zawartość. Lena wzruszyła ramionami i poszła do pokoju po laptopa. Kiedy wróciła, położyła komputer na stole i przysunęła swoje krzesło jak najbliżej jego. Poczuł jej zapach. Świeży, poranny zapach wykąpanej kobiety. Miała na sobie jego T-shirt z napisem „Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji” i logo z mikroskopem. Za duża koszulka wyglądała na niej jak krótka sukienka. Bardzo krótka.

Dopiero teraz zorientował się, że oprócz T-shirtu miała na sobie chyba tylko majtki. Jego zmysły zostały tak mocno pobudzone, że nie mógł skupić się na tym, co zobaczyli na ekranie laptopa. O kuźwa! – zaklął w myślach, nie wytrzymam. – Wiesz co? – zagaił. – Może najpierw pójdę się umyć? Przepraszam, że od tego nie zacząłem. Wczoraj walnąłem się spać jak kłoda i… – Dobra, nie ma sprawy. Dzięki, że pytasz, ale może najpierw zobaczmy, co przysłał, a potem na spokojnie się wykąpiesz. Na spokojnie, przeszło mu przez głowę. Na pewno. Zaczęli czytać. – W okresie… sześć osób wrzuciło na swoje profile zdjęcia z Molokim. Trzy to dziewczyny. Dobra, odpadają. – Nieszczęśliwie zakochane fanki Grabexu. Wpatrywali się w ekran. – Dwóch chłopaków z Warszawy, jeden z Zielonki… – powiedziała Lena. – czekaj… Ten z Zielonki ma trzynaście lat. Odpada. – Zostaje dwóch. Zobacz, mamy nawet adresy i numery telefonów. Adam Miller, Grójecka, Olaf Leszczyński, Woronicza. – Który wrzucił zdjęcie ósmego maja? – zapytał Wiktor, próbując nie patrzeć na Lenę. – Żaden z nich. – Cholera – zaklął pod nosem. – Patrz, pełen raport – dodał, nie odrywając wzroku od komputera. – Załączył nawet spis treści i instrukcję obsługi. Lena się zaśmiała. – Niezły jest ten Steven. – Strony, które odwiedzali, zamknięte grupy, do których należą, społeczności, zdjęcia, które oglądali, miejsca, w których bywają. Wiktor wpatrywał się w ekran.

– Posty i komentarze, które wrzucali, i nawet takie, które wpisali, ale skasowali przed opublikowaniem. Po czterdziestu minutach Wiktor stwierdził: – Wygląda na to, że mamy już kandydata. – Czy nie wydaje ci się to zbyt proste? W godzinę możesz się dowiedzieć o człowieku więcej niż jego… – Rodzice? – Miałam na myśli kolegów i koleżanki z klasy. Rodzice? Daj spokój – parsknęła Lena. – To inna galaktyka. – Co za czasy – westchnął Wiktor. – Kolejny e-mail od Stevena! – Czytaj. – „Czy zawężamy krąg poszukiwań? Mogę mieć więcej zdjęć z komórek, jeśli udostępnili portalowi dostęp do nich na telefonach. Większość małolatów udostępnia”. – Napisz: Adam Miller, Grójecka, Olaf Leszczyński, Woronicza. Lena szybko zrobiła, o co prosił. – A teraz zalogujemy się na konto jako Janek Łoziński, który już jest ich znajomym – powiedziała. – Sprytnie to zrobił ten… fan Fidela Castro – rzucił z ironią Wiktor. – I masz. Zobaczmy, co słychać u panów Millera i Leszczyńskiego. Zaczęli przeglądać profile chłopaków. Przez następną godzinę studiowali zdjęcia z imprez, wakacji, kolacji, ubikacji. Sprawdzali komentarze, znajomych, knajpy. – Zobacz, ale ten Miller ma wieśniackie mieszkanie. – Lena się zaśmiała. – Jak komuś może smakować pizza z tej syfiastej sieci – rzucił

Wiktor, a po chwili dodał: – Patrz, zakupy w H and M. Też mam taki sweter. – Ten ma kompleks na punkcie swojego wzrostu, chociaż wcale nie jest taki niski. – A ten drugi prawie na każdym zdjęciu z wakacji wciąga brzuch. Żałosne. Widać, że lubi podjeść. – I to w fast foodach. – O! Miłośnik Tarantino – powiedział Wiktor. – Myślisz, że to potwierdza nasz trop? – Lena się roześmiała. – Raczej to – mruknął, klikając w album „Jest moc”, prezentujący zdjęcia kulturystów, prężących muskuły i lśniących od oliwki. Lena się uśmiechnęła. – Nie chcesz dołączyć do grupy „Gay friends”? A może wolisz społeczność „Have a Gay Day”? Olaf już tam jest. – Dzięki. W zasadzie wszystko jasne – rzucił w końcu Wiktor. – Nie dba o pozory, w przeciwieństwie do Molokiego. – Tak. Mimo że nie opublikował postu „Mój kochany cukiereczek Moloki”. Wystarczyło, że go wpisał. Serwery portalu to zapamiętują, Steven wykrada, a dla nas to dowód. – Czekaj, kolejny e-mail od Stevena! – No? Lena zaczęła czytać: – „W załączeniu dwadzieścia osiem zdjęć z ich telefonów. Zrobione w okresie, o który pytaliście. Serwery portalu pobierają je i przechowują, nawet jeśli nie opublikowałeś ich na swoim profilu. Fajnie, nie? Zapisz na kompa i sprawdź we właściwościach datę i miejsce zrobienia foty”. – Otwieraj! Zapisuj. Lena zrzuciła zdjęcia na pulpit. Zaczęli je przeglądać.

– Jest piętnaście zdjęć Olafa z Molokim. Pokaż daty – ponaglił ją Wolski. Po kilku kliknięciach wstrzymali oddech. – Patrz! Zdjęcie z ósmego maja przy czerwonym kabriolecie. – O Boże – jęknęła Lena. – Zdjęcie z mieszkania Molokiego zostało zrobione w nocy trzydziestego czerwca o pierwszej trzydzieści. – Pięć godzin później piłkarz już nie żył – dodał Wiktor. – Olaf – szepnęła. – Olaf! Działamy! – A skąd będziemy wiedzieli, gdzie jest? – zapytała. – Nie wiemy jeszcze, gdzie jest, ale zaraz się dowiemy. – Wiktor się uśmiechnął. – Najpierw się wykąp. Taka propozycja. Wpakował się do wanny pełnej piany i wziął do ręki telefon leżący na umywalce. Było wpół do pierwszej. Najpierw zadzwonił do Grabka, powiedział, czego się dowidzieli i jaki ma plan. Po kilku minutach zadzwonił szef ochrony milionera i Wiktor ustalił z nim szczegóły akcji. Następnie wybrał numer Leona. – Cześć, Leon, prośbę mam. Sorry, że tak cię męczę. – Nie ma sprawy. Co jest? – Telefon jeden muszę namierzyć. – W porządku. Na kiedy? – No… potrzebuję to w czasie rzeczywistym, rozumiesz… – Stary! Jest niedziela. Dochodzi pierwsza, zaraz mi na stół wjeżdża rosołek, a potem pieczony kurczak. U mamusi jestem… – U mamusi? To zajebiście! Masz dwa kroki do firmy. – Wiktor, daj żyć. – To zlecenie komercyjne jest, Leon. Mam na to budżet. Bardzo duży budżet.

– A! Trzeba było tak od razu – powiedział Przybylski o wiele radośniejszym tonem. – Wiesz, Wiktor, dla ciebie poświęcę wszystko. Wszystko, oprócz obiadku u mamusi. Ale jeżeli robota komercyjna, to nie ma przebacz. Prześlij mi numer i działamy. – Praca z tobą to czysta przyjemność. – Ty mi o czystej nie przypominaj, proszę cię. Najdalej za godzinę będziesz go miał. Zadzwonię. Narazitsu! Wiktor włożył słuchawki w uszy i poleżał pół godziny w wannie. Kiedy wyszedł z łazienki, Lena oglądała telewizję. – Czekam na telefon z informacją, gdzie jest Olaf Leszczyński. Mój znajomy ze stołecznej go namierza. – Super – odparła, nie odrywając oczu od telewizora. – Muszę coś załatwić. Spojrzała na niego zdziwiona. – Wrócisz dziś? – Jasne. – Uśmiechnął się. – Olafa zdejmiemy późnym wieczorem. Im mniej świadków, tym lepiej. – Aha – burknęła. – Będziemy na bieżąco śledzić jego telefon. Zobaczymy, gdzie jest, i w odpowiednim momencie podejmę decyzję. – Okej. – Nie musisz ze mną jechać, gdy będziemy tego Olafa… – Nie ma sprawy. Popatrzył na nią i bez słowa wyszedł z mieszkania. Na schodach wybrał numer Lawira. 2 Służbowy samochód podjechał pod wejście do Nowego Domu Poselskiego. Kaczmarczyk szybko wskoczył do środka. Bmw ruszyło z piskiem opon. Kiedy po kilku minutach wjechał na Myśliwiecką, zwolnił i zatrzymał się tuż za kanałkiem. Tylne drzwi

otworzyły się i Kaczmarczyk zobaczył przed sobą twarz Wiktora. – Można? – zapytał Wolski, po czym nie czekając na odpowiedź, wskoczył na tylne siedzenie obok posła. – Ale… – zająknął się Kaczmarczyk. – Kierowca jest w bagażniku, później go sobie szanowny pan odpakuje. Poseł popatrzył na Wolskiego z przerażeniem. – Żywy – dodał po chwili Wiktor. – O co ci chodzi? Dlaczego mnie nagabujesz. Przecież wywiązałem się… – Tak. Na razie idzie ci nieźle. Ale zmieniam plan. – Co? – Aga… to znaczy ta policjantka zmarła dziś w nocy. – Co? O Boże – jęknął Kaczmarczyk. – Na razie daruję ci życie. – Dziękuję. Naprawdę bardzo mi przykro. – Chętnie bym cię zabił, ale jeszcze się przydasz. I może odpracujesz swoje grzechy. Może…? – Popatrzyli sobie w oczy. – Zrezygnowałeś wczoraj z przewodniczenia Komisji Spraw Wewnętrznych. I wystarczy. Ja cię widzę wyżej. Wiktor postukał palcem wskazującym w pierś zdziwionego posła. – Będziesz ministrem. – Co? – powtórzył jak mantrę Kaczmarczyk. – Nie musisz składać mandatu osła, to znaczy posła, sprzedawać domu… – Ale ja już miałem o to osiem kłótni z żoną, właśnie się zgodziła… – Zmieniłeś zdanie. Zrozumie. Zostajesz. Od dziś jesteś moim człowiekiem. Chronię cię i ciesz się, że nie zabiłem cię za śmierć

aspirant Stańczyk. Mam na ciebie tyle, że mogę cię postawić przed europejskim trybunałem… – Wiktor przeciągnął palcem po swojej szyi, dając Kaczmarczykowi do zrozumienia, że może go mocno skaleczyć. – Kiedy ostatnio wpadłem do ciebie, zapomniałem ci powiedzieć, że jedna z tych dziewczyn, z którymi się zabawiałeś, miała trzynaście lat. Wyglądała na dwadzieścia pięć, ale takie czasy. Równie dobrze mogłaby być facetem. – No ale… – Kaczmarczyka zatkało. – Teraz ja jestem panem twojego życia lub śmierci. I to nie tylko politycznej. Masz i pnij się w górę. Wiktor rzucił mu na kolana teczkę. – To kopie dokumentów, które zabrałem z twojego sejfu. Oryginały są w bezpiecznym miejscu. Ale kopie dają ci gwarancję, że jesteś w pewnych kręgach nie do ruszenia, prawda? Negocjuj z premierem, masz atuty. Dorzuciłem bonus w postaci filmiku z pracownikiem Kancelarii Premiera. Korzystał z usług tej samej… zresztą obejrzysz sobie. Najdalej za miesiąc chcę cię widzieć w MSW. – Ale po co? – Nie zadawaj pytań. A twoje stosunki ze Schmidtem mają być takie jak dotąd. Dla was obu liczy się biznes, bez względu na koszty. Jasne? Kaczmarczyk kiwnął przytakująco głową, ale rzucił: – Niejasne. – Kiedy już zostaniesz tym ministrem, postaraj się, żeby Sałata uzyskał przedterminowe zwolnienie. – Ale… – Nie ma żadnego ale. Ma być tak, jak ustaliliście ze Schmidtem. Każ mu odpuścić Markowi Janikowi i na razie odwołać wyrok na mnie. Nie! Nie odwołać, tylko zawiesić jego wykonanie. Powiedz, że musicie poczekać, aż Sałata wyjdzie z więzienia. Wtedy się do mnie dobierzecie.

– No tak, tak, dobrze – jąkał poseł. – A jeśli Schmidt będzie naciskał? – Bez ciebie gówno może! Masz mieć na nim pełną kontrolę! Nie pierdnie bez twojej zgody! Tak? – Tak. – Tylko pamiętaj! Jeden fałszywy ruch – Wolski spojrzał mu głęboko w oczy – i po tobie. Kaczmarczyk skinął głową, po czym otarł drżącą ręką pot z czoła. 3 O dwudziestej pięćdziesiąt Wiktor podjął decyzję, że zdejmują Olafa. Chłopak zadekował się w klubie Atlantyk. Widać lubił to miejsce, może przez sentyment do byłego kochanka. Wolski wsiadł do żółtego volkswagena i ruszył w kierunku Zielonki. – Wrzód na dupie – powiedział do siebie i wziął do ręki komórkę. Po kilku sygnałach odezwała się Helen. – Wiktor, nie ma sensu gadać. – Poczekaj, daj coś powiedzieć. – Mów. Tylko nie zaczynaj… – Uspokój się wreszcie. Posłuchasz mnie? – Tak – syknęła. – Odłóżmy to wszystko na razie. Poczekaj z tym przyjazdem. Daj mi pół roku, jakoś to ogarnę, a sytuacja na pewno się do tego czasu wyjaśni. Wtedy wrócimy do tematu, pogadamy. Pół roku. – Już podjęłam decyzję. Nawet tego nie wiesz, ale teraz potrzebujesz mnie bardziej niż kiedykolwiek. Przylecę, żeby cię wspierać. Czytałam, że jesteś zamieszany w zabójstwo policjantki. To straszne. – Sprawa się zaraz wyjaśni. Oczyszczą mnie z zarzutów.

Gwarantuję ci. I możesz być pewna, że sam sobie z tym poradzę. – Zen. Widzę tu miejsce dla zen. Popatrzył beznamiętnie na wyprzedzanego starego daewoo espero. Piękna linia projektu studia Bertone. Pierwotnie stworzona dla Citroëna, który jednak odrzucił projekt i dzięki temu przejęli go Koreańczycy. – Helenka, błagam cię, ja… – Kiedy poznasz swoją prawdziwą naturę, staniesz się wolny. Jesteś cały czas zagubiony, sam nie wiesz, czego chcesz, bez przerwy się oszukujesz. „Ja”, „ja” i tylko „ja”. Przestań tak myśleć. Ty nawet nie rozumiesz tego „ja”. „Wszyscy na tym świecie szukają szczęścia na zewnątrz, a nikt nie rozumie swojego własnego wnętrza”, powiedział Seung Sahn. I warto, żebyś wsłuchał się w tę myśl. – Proszę cię, nie wyjeżdżaj mi tu z filozofią Wschodu. Znowu próbujesz mnie podejść. Żyjesz sobie tysiące kilometrów stąd. Helenko, ty nic nie kumasz. – Myślisz, że jestem taka głupia? Myślisz, że mam łatwe życie, usłane różami? Wydaje ci się, że jak nie latam po mieście z pistoletem i nie walę chamów po ryjach, to jestem nikim? Elegancką panienką, prawniczką z Manhattanu, która nie zna prawdziwego życia? Co ty wiesz, Wiktorze! Co ty wiesz o mnie i o moim życiu? Staram ci się pomóc, staram się być delikatna, nie wywierać na ciebie presji. A ty tylko: „ja”, „ja”, „ja”. Rzygać się chce. – Słuchaj, nie chciałem… – Każdy ma jakieś problemy, każdy musi się zmagać z kłopotami, chorobami czy urzędem skarbowym, ale ty, Wiktor Wolski, widzisz świat inaczej. Dla ciebie wszystko jest czarnobiałe. – Ktoś musi… – Daj już spokój. Od dwudziestu lat nie możesz ze mną

normalnie porozmawiać. Stoisz za tym murem, zbudowanym ze swojego „ja” i się ostrzeliwujesz jak jakiś powstaniec styczniowy! – Tak nie będę z tobą rozmawiał – jęknął. – Co? A, wiem. Mały Wiktorek nie może wybaczyć siostrzyczce, że nie przyjechała na pogrzeb ojca! – krzyknęła do telefonu. – Nie mogłam, rozumiesz? Nie mogłam! Dzień wcześniej poroniłam… wiesz już dlaczego. Umilkła, Wolski też się nie odzywał. – Przyleciałam do Polski tak szybko, jak tylko mogłam – dodała po dłuższej chwili. – Nie wiedziałem, przecież… – A czy kiedykolwiek interesowałeś się czymś oprócz końca swojego nosa? Pewnie, że nie wiedziałeś, bo to nie jest temat do opowiadania wszystkim wokół. – Przykro mi. – Niepotrzebnie – syknęła. Cisza. Wsłuchiwał się w ciszę telefonu, mając nadzieję, że usłyszy coś jeszcze. Coś, co pozwoli mu złapać grunt pod nogami. Potrzebował punktu odniesienia. Czuł się jak statek podczas nocnego sztormu, zmierzający wprost na skały. Stracił orientację, nie widział, w którym kierunku płynie. Wypatrywał latarni morskiej albo jakiegoś sygnału. Jakiegoś słowa. Nic. Cisza. Pustka. Nikt nie nadszedł z pomocą. – Zadzwonię za pół roku – szepnęła w końcu. – Cześć. Kiedy Wolski dojechał na miejsce, ludzie Grabka już tam byli. Trwały pertraktacje. Brodzki, szef ochrony milionera i były żołnierz GROM-u, rozmawiał z Albertem. Stali na ulicy, na tyłach klubu, kilkanaście metrów od tylnego wejścia. Wiktor podszedł do nich. – Witam szanownych panów. Nie nudzi się wam tutaj, kiedy w klubie gra muzyka i tańczą piękne kobiety?

– Pan Wolski, miło znowu pana widzieć. – Alberto poczęstował Wiktora sztucznym uśmiechem. Na dworze zapadał zmierzch. Nieliczne światła umieszczone z tej strony klubu nie zostały jeszcze włączone. Stali w półmroku, wyglądając z daleka jak widma. – Co jest? – zapytał Wolski. – Konflikt interesów – odparł Brodzki. – Pan Duperto, przepraszam, Alberto, nie pozwala nam wyciągnąć tego chłystka. – Szanowni panowie – zaczął Alberto, rozkładając teatralnie ręce. Ale nie dokończył. – Słuchaj, Albercik. – Wiktor złapał go za szyję i przyparł do ściany. Przystawił mu do czoła berettę i popatrzył w oczy. W ciągu kilku sekund otoczyli ich ochroniarze Atlantyku. W ich dłoniach pojawiła się broń. Brodzki wykazał się nie lada refleksem: oparł się plecami o ścianę i z drugiej strony przystawił swojego glocka do głowy Alberta. Dwaj ochroniarze Grabka także wyciągnęli pistolety i stali czujnie, czekając na rozwój wydarzeń. – Spokój – próbował krzyknąć Alberto, ale z jego gardła wydobyło się tylko ciche skrzeknięcie. Prawą ręką dał swoim ludziom znak, żeby zostali na miejscach. – Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał – syknął mu Wolski prosto w nos. – Za trzydzieści sekund do twojego obsranego klubu wchodzą moi ludzie i wywlekają jednego gówniarza. Jeżeli tak się nie stanie, bo któryś z twoich chłopców w dresach zesra się, zanim dojdzie do kibla, czeka cię niemiła niespodzianka. Będziesz pociągnięty do odpowiedzialności za ukrywanie mordercy Molokiego. Ale prokurator musi zdążyć postawić ci zarzuty. Bo jak wjadą tu antyterroryści i rozpierdolą cały klub w drobny mak, łącznie z twoim magazynkiem koki, to jedyne, co ci postawią, to nagrobek. Wolski wpatrywał się w Alberta z wściekłością. – Jeśli zrozumiałeś, kiwnij głową.

Alberto kiwnął. – Każ swoim chłopcom robić to, co każe ten pan z glockiem. Wolski poluźnił uścisk. – Mogą wejść! – krzyknął Alberto do swoich. – To policja. Chłopcy w dresach schowali broń, Brodzki również. Wiktor puścił szyję Alberta, ale cały czas trzymał berettę przy jego głowie. Wyjął z kieszeni legitymację Europolu i zbliżył do nosa właściciela Atlantyku. – Wszystko jasne? – Tak – burknął Alberto. – Nie chcesz tu scen z antyterrorystami? – Nie. – Poradzę sobie, bierzcie chłopaka – powiedział Wiktor do Brodzkiego. Szef ochrony rzucił coś do niewidocznej słuchawki i wszedł do klubu ze swoimi dwoma drabami. Ludzie Alberta poszli za nimi. Wiktor powoli odsunął pistolet od głowy właściciela klubu, ale cały czas trzymał go w ręce na wysokości jego brzucha. – Zapomnimy o magazynku z koką? – zapytał grzecznie Alberto, kiedy zostali sami na podwórku. – Nie żyw do mnie urazy – mruknął Wiktor. – Robię, co muszę. Ostatnio jestem trochę nerwowy. A zresztą to twoja wina. – Moja? – syknął czerwony na twarzy mężczyzna. – Upokorzyłeś mnie przed moimi ludźmi! – Alberto, proszę cię. – Wiktor schował berettę pod kurtkę. – Obaj wiemy, że jesteś skończony. Przegrałeś wszystkie pieniądze. Pozwolili ci zatrzymać klub, żebyś miał z czego żyć. Jesteś zerem. Myślisz, że policję obchodzi twoja koka? Gówno ich obchodzi. Twoja koka obchodzi Brazylijczyka. Srasz mu pod nosem. To jego teren, nie? – Przestań! To jakieś bzdury!

– Jasne. Trzymasz kokę na własny użytek, tylko dla gości klubu… – Czego ty ode mnie chcesz, mendo jedna? – To, co się tu wydarzyło, zostanie między nami, tak? Nie muszę dzwonić do antyterrorystów. Ani do Brasileiro? – Dobra! Dobra już! Tylne drzwi do klubu otworzyły się i wyszło z nich dwóch mężczyzn w garniturach prowadzących Olafa Leszczyńskiego. Za nimi szedł Brodzki. – Do samochodu z gnojkiem – zakomenderował Wiktor. Poszli w kierunku zaparkowanych aut. – Trzymaj się, Alberto. Bez urazy – rzucił na odchodnym do właściciela Atlantyku. Jechali przez ciemny las. Snopy świateł omiatały piaszczystą drogę. Drzewa, zatopione w czarnej jak smoła nocy, nie wyglądały przyjaźnie. Za dnia można by tu urządzić przyjemny piknik z przyjaciółmi. Ale po zmroku okolica napawała strachem, zwłaszcza kiedy miało się ręce skrępowane plastikowym paskiem, a o żebra zahaczała lufa pistoletu. Duży terenowy samochód wbijał się coraz głębiej w bezkresną czarną otchłań. Przerażenie chłopaka rosło z każdym przejechanym kilometrem. Auto zwolniło i skręciło w wąską leśną ścieżkę, przejechało jeszcze kilkaset metrów i zatrzymało się. Kiedy zgasł silnik, ogarnęła ich złowroga cisza. Kierowca wyłączył długie i zostawił światła pozycyjne. Wystarczyły, żeby przydać tej scenerii dodatkowej grozy. Wysiedli. Chłopak nie mógł dostrzec twarzy swoich oprawców, widział jedynie sylwetki wyglądające jak cztery wielkie czarne sępy krążące nad padliną. – Panowie, poczekajcie chwilę – rzucił Wolski i wsiadł z powrotem do samochodu. Wybrał telefon do przyjaciela.

– Marek. Klub Atlantyk w Zielonce. Mój informator dał mi cynk. Kokaina. Pospieszcie się, bo chyba się będą zbierać. Nie ma za co. Kiedy dołączył do pozostałych, scena wyglądała jak wyjęta z dobrego filmu gangsterskiego. – Prawdziwi chłopcy z ferajny – rzucił Wiktor, podchodząc do Olafa. Chłopak klęczał, a nad nim stało trzech facetów: Grabek, Brodzki i łysy z bezpośredniej obstawy milionera. – Możemy zostać sami? – zapytał Wiktor. – To znaczy my i dzieciak? Grabek kiwnął głową. Brodzki i łysol wsiedli do samochodu. Wiktor przyjrzał się przerażonemu chłopakowi. Widział już wielu morderców, ale ten wyglądał jak studencik pierwszego roku na otrzęsinach. Posrany ze strachu. Niepozorny. Słaby. Za słaby, żeby zabić? – Gdzie byłeś w nocy z dwudziestego dziewiątego na trzydziesty czerwca? – zapytał grzecznie Wiktor. – Ja… ja… – Pan się grzecznie pyta, więc odpowiadaj – syknął Grabek. – Ja… ja… ja… – Wie pan, może to Niemiec? – rzucił Wiktor do Grabka. Milioner wzruszył ramionami. – Was is das?! Hende hoch! Auf Wiedersehen! – Co pan robi? – zapytał Grabek. – Rozluźniam atmosferę. – Ej! Gnoju! Chcesz, żebyśmy cię tu zakopali?! – krzyknął milioner. – Ale o co chodzi? – Uff… Polak – westchnął Wiktor. – Co robiłeś w nocy

trzydziestego czerwca? Wszystko wiemy. O tobie i Molokim, o zabójstwie, wszystko. Teraz chcemy usłyszeć twoją wersję. – Ale jaką wersję? – jęknął chłopak. – Z trzydziestego czerwca! – wrzasnął Grabek. – No, ale co chcecie wiedzieć? – Wstań z kolan, kto ci w ogóle kazał klękać? – Sam ukląkł – rzucił Grabek niewinnie. – To nie moje metody. – Słuchaj, Olaf. Nie zabijemy cię, nie zakopiemy tu w lesie. Nawet nikt cię nie uderzy. Po prostu zanim aresztuje cię policja, chcemy usłyszeć twoją wersję. – Zanim mnie policja…? Ale za co mnie aresztują? – Jak to: za co, Olafie. – Wiktor objął go ramieniem. – Za Molokiego. – Jak to: za Molokiego? Jak to? Dlaczego? Co ja takiego zrobiłem? – Chłopak ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. – O co chodzi? My się kochaliśmy. Przecież to nie jest zakazane. – Opowiedz, co się wydarzyło trzydziestego czerwca. Spokojnie. – Było jak zawsze. Poszliśmy na miasto… potem do niego. Rano… o piątej… wstałem i pojechałem do domu. – Dlaczego pojechałeś do domu? – Musiałem być w domu o siódmej, żeby babcię… zawieźć do… kościoła – łkał Olaf. – I zawiozłeś? Byłeś na czas? – Trochę się spóźniłem, ale zawiozłem. – A dlaczego się spóźniłeś? – Korki były. – Aha, korki. To o której wyszedłeś od Molokiego? – Gdzieś około szóstej. Wpół do szóstej.

– A o której byłeś w domu? – Dwadzieścia po siódmej… nie… piętnaście, może dziesięć po… – Może pięć? – podpowiedział Wiktor. – Może. – A co się wydarzyło przed twoim wyjściem? – Nic. Moloki spał. Nie budziłem go. – Spał? – No spał. – A może nie żył? – Nie! Żył. Na pewno żył! Przysięgam! Chłopak rzucił się na kolana. – Błagam panów. Ja go tak kochałem – mówił przez łzy. – Nad życie go kochałem. Ja bym mu nigdy… nigdy krzywdy nie zrobił… Był najlepszym… Zamilkł. Po twarzy spływały mu łzy. Klęczał przed Wiktorem i Grabkiem, a ręce złożył jak do pacierza. – Przysięgam na życie mojej babci! Kochałem go… kocham nadal… Olaf rzucił się twarzą na ziemię. Grabek spojrzał na Wolskiego. Ten pokręcił głową. Po chwili chłopak zerwał się na równe nogi. – Zabijcie mnie, zabijcie! Nie chcę dłużej żyć! No, strzelaj! – krzyczał. – Nie chcę żyć. Zakopcie mnie w tym lesie. Cieszy się, gnój jeden, że nie jesteśmy już razem z Molokim. Ale niedługo… Strzelaj, tchórzu! Z chęcią do niego dołączę. – Zaraz! Spokój! Co powiedziałeś? – Zabij mnie! Wiktor strzelił go otwartą dłonią w twarz.

– Uspokój się! Chłopak zamilkł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z kolcami. – Kto się cieszy, że nie jesteście już razem? – Co? – Olaf patrzył na Wiktora niewidzącymi oczami. – O kim mówisz? – Co? Wiktor ponownie wymierzył mu siarczysty policzek. – Kto się cieszy, że nie jesteście już ze sobą?! – krzyknął do chłopaka. – Jak to kto? Wiadomo kto. Ten gnój jeden… – Kto? – syknął Wiktor. – Zazdrośnik wredny! Ubzdurał sobie, że Moloki zostawił go przeze mnie. Ale Moloki już dawno miał go dosyć. Już dawno chciał z nim zerwać! – Teraz powiesz mi spokojnie, kogo zostawił Moloki – szepnął do niego Wolski – i nie będziemy więcej robić scen. Nachylił się do Olafa. Ten mruknął mu coś do ucha. Następnie Wolski powtórzył to cicho Grabkowi. – Dlaczego szepczemy? – zapytał milioner. Wiktor wzruszył ramionami i wskazał ruchem głowy na pogrążonego w szlochu Olafa. – No i co robimy? – drążył Grabek. – Jutro o siódmej rano wylot na zgrupowanie. Wolski splunął. – Proponuję zająć się panem Olafem do jutrzejszego wieczoru. Umilić mu jakoś czas, może zabrać na zakupy, bo trochę sobie upaprał bluzeczkę błotem. Przeprosić delikatnie… A my w tym czasie… Wiktor nie dokończył. Ale zrobił taką minę, że Grabek wiedział

już, że te zakupy będą go drogo kosztować.

Dwudziesty pierwszy dzień śledztwa, poniedziałek, 5.20 Mimo wczesnej pory na Okęciu kłębił się spory tłum turystów, zapewne udających się na upragniony wypoczynek do ciepłych krajów. Polacy zdobywają basen Morza Śródziemnego z niegasnącą od lat determinacją, pomyślał Wolski. Patrzył na brzuchatych mężczyzn w krótkich spodenkach z plecakami pękającymi od zakupów w strefie bezcłowej. Przyglądał się ich kobietom, grupa wiekowa 40+, ubranym w zwiewne tuniki, jakby już wróciły, a nie dopiero wybierały się do Grecji czy Egiptu. Dominował styl Safony i styl Kleopatry, ale pojawiały się również fanki Indiany Jonesa i Pocahontas. Grecja, Turcja, Egipt to słowa klucze we wszystkich biurach podróży od Wawelu po Gdańsk. Cztery i pół gwiazdki, last minute, all inclusive, aquapark, wellness, TV-SAT, animator. Ta turystyczna nowomowa, Wolski śmiał się w duchu, zastąpiła niegdysiejszą wakacyjną terminologię, do której można zaliczyć takie określenia jak dom wypoczynkowy, FWP, PTTK, wczasy zakładowe, sala telewizyjna, świetlica, kaowiec. Ech, poleciałbym sobie z Leną na taki „olinklusiw” do Grecji. Powylegiwać się na plaży, pomoczyć tyłek w aquaparku. Może zaproponować jej, gdy to wszystko się skończy… Urwał myśl, bo Lena właśnie pojawiła się na horyzoncie. Wydała mu się jeszcze piękniejsza niż zwykle, kiedy energicznie szła w jego kierunku, kołysząc biodrami. Korytarz sprawiał wrażenie nieskończenie długiego i Wiktor chciał, żeby nigdy się nie skończył. Miała na sobie obcisłe granatowe dżinsy, podkreślające jej zjawiskową figurę, buty na wysokich obcasach i dopasowaną klasyczną białą koszulę, rozpiętą… tyle, ile trzeba, żeby zbytnio nie rozpraszać interlokutora. Na ramię zarzuciła brązową kurtkę. Dokonałeś już wyboru, skarcił się w myślach

i odwrócił wzrok. – Gdzie byłaś? – zapytał głupio, ponieważ nic innego nie przyszło mu do głowy. – Poszłam przypudrować nosek. Zawodnicy są? – Brodzki dzwonił przed chwilą, że już przyszli. Spojrzała na zegarek. Tym razem miała na ręce polski copernicus atlas classic z czarnym cyferblatem i błękitnymi wskazówkami. Inspiracją do stworzenia tego modelu były zegarki Atlas, produkowane w latach sześćdziesiątych przez Zakłady Mechaniki Precyzyjnej w Błoniu. Polska fabryka zegarków, zamknięta w 1969 roku i działająca zaledwie dziesięć lat, zdążyła wyprodukować ponad milion dwieście tysięcy sztuk czasomierzy. – No to – zawiesiła głos – zaczynamy zabawę! Po odprawieniu się i kontroli bagażowej zawodnicy Grabexu rozsiedli się w kawiarni. Humory dopisywały. Ktoś flirtował z kelnerką, ktoś inny z kelnerem. Trzech zawodników drzemało, próbując nadrobić deficyt snu. Wieczorek, z triumfującą miną, krzątał się między stolikami, upominając, żeby nie brali żadnych słodyczy. Od czasu odosobnienia Nawala był trenerem numer jeden. Łysy, leniwie sącząc cappuccino, obserwował go z rozbawieniem. Kiedy pojawił się Grabek, wszyscy zamilkli. Milioner szepnął coś Wieczorkowi na ucho, po czym odszedł. – Szczych, Goduń, Deptuła ze mną – zarządził trener. – Co jest, trenerze? – rzucił Łysy. – Mam już kawę. Wystygnie mi. – Wypijesz potem. Idziemy. Po chwili cała czwórka szła korytarzem w kierunku business lounge. Przed drzwiami zamkniętej salki, wyłącznie dla VIP-ów, stał Wolski. – Ty też lecisz? – zapytał Łysy, podając mu rękę.

– To się jeszcze okaże. Ale jeden z was na pewno tu zostanie. Na dłużej. – Co? – Łysy zrobił zdziwioną minę, ale wszedł do środka. Sala była bardzo przestronna. Na środku stały trzy kanapy i osiem foteli, obitych drogim szkarłatnym pluszem. Pomiędzy nimi rozlokowano szklane stoliki, na których leżały przeróżne gazety i magazyny. Na dwóch ścianach zawieszono ogromne telewizory LCD, z tyłu znajdował się aneks kuchenny z ekspresem do kawy, lodówką i minibufetem. – Siadajcie, panowie – zaprosił Wolski. – I rozluźnijcie się. – Można wiedzieć, o co chodzi? – zapytał Lew. – Wszystko w swoim czasie. – Wiktor się uśmiechnął. Zawodnicy i trener usiedli po dwóch na kanapie. Na fotelu obok zajął miejsce Grabek. Po przeciwnej stronie sali, w pobliżu drzwi do drugiego pomieszczenia znajdowały się krzesło i mały stolik, na którym stała pusta szklanka. – Kawy, herbaty? – zapytał Wolski. Goście pokręcili głowami w milczeniu. – Zaprosiliśmy was czterech tutaj – zaczął Wiktor – żeby wyjaśnić zagadkę śmierci Molokiego. Wolski niemal czuł unoszące się wokół napięcie. Po jego słowach zawodnicy poruszyli się nerwowo. Uważnie obserwował ich reakcję. Mimo że kamera nagrywała wszystko, co tu się rozgrywało, wiedział, że nie może się pomylić. Nie będzie czasu na oglądanie nagrania i przepraszanie niewinnych. – Morderca jest tutaj! W tej salce! – rzucił, po czym zamilkł, by po chwili kontynuować: – Siedzi na jednej z tych kanap. Daję mu ostatnią szansę. Jeśli teraz się przyzna, pan Grabek zagwarantuje mu opiekę prawną na czas procesu. Nie chcemy rozgłosu.

Grabek potwierdził słowa Wiktora skinieniem głowy. – No! – krzyknął Wolski. – Przecież to śmieszne – warknął Łysy. – Co to za szopka? – Dobrze. Skoro nikt się nie przyznał, spieszę was poinformować, że mamy naocznego świadka! Świadka, dzięki któremu potwierdzimy, że morderca, który wyszedł z mieszkania Molokiego Mooketsiego trzydziestego czerwca o szóstej trzydzieści rano, jest w tej sali! Cisza. Wiktor obserwował go cały czas. Dostrzegł to, na co czekał. Pozorny spokój. Więc zabawy ciąg dalszy. – Lena! Drzwi do pomieszczenia obok otworzyły się i oczom obecnych ukazała się dwunastoletnia dziewczynka w ciemnych okularach. Za nią stała Lena i trzymała dłoń na jej ramieniu. – To jest dziewczynka, która mieszka w bloku Molokiego. Proszę wejść, panno Kosik. Dziecko zrobiło powoli trzy kroki, po czym stanęło, uśmiechnęło się i powiedziało uprzejmie: – Dzień dobry panom. – Dzień dobry – odpowiedzieli zaskoczeni. Wolski wpatrywał się w piłkarzy. – Nic z tego nie rozumiem – rzucił Wieczorek do Wiktora. – Kto to jest? – Nikt z was jej nie poznaje? – zapytał Wolski. Pokręcili przecząco głowami. – Nie – odparł Wieczorek. – Ja też nie – dodał Łysy. Wiktor odezwał się uprzejmym tonem do dziecka: – Zechce pani usiąść przy stoliku? Dziewczynka zrobiła dwa kroki do przodu, obróciła się w lewo,

zrobiła kolejne cztery kroki i stanęła przy krześle. Dotknęła ręką jego oparcia, odsunęła je delikatnie i usiadła przy stoliku. – Coś do picia, panno Kosik? – zapytał Wiktor. – Chętnie – odparła i wzięła do ręki szklankę stojącą na stoliku. Wiktor podszedł do barku, wziął butelkę wody i nalał dziewczynce. – Panie Tomku – zwrócił się do Godunia. – Czy rozpoznaje pan tę dziewczynkę? – Co? Ja? Skąd! Pierwszy raz ją widzę. – Panno Kosik, czy kiedykolwiek widziała pani tego pana? – zapytał ją Wolski. – Tak – odparła. Po salce przeszedł szmer. Wieczorek, Łysy i Deptuła spojrzeli na Lwa. – Kiedy i gdzie? – Trzydziestego czerwca. Szłam po schodach na górę do swojego mieszkania. Wracałam ze spaceru z psem. Mój Reks musi się wybiegać, rozumie pan… to duże psisko. Byłam na półpiętrze, kiedy otworzyły się drzwi od mieszkania pana Molokiego. Ale nie wyszedł z niego pan Moloki. Wyszedł ktoś inny. Upuścił kluczyki od samochodu. Schylając się po nie, spojrzał w moją stronę. Potem szybko zbiegł na dół, tuż obok mnie. – Czy dokładnie przyjrzała się pani temu, kto wyszedł z mieszkania Molokiego? – Tak. – Czy to ten mężczyzna, który tam siedzi? – zapytał Wiktor, kierując palec w stronę Lwa. – Tak, to on. – O której to było? – Dokładnie o szóstej trzydzieści rano, spojrzałam wtedy na

zegarek. Lew się uśmiechnął. – Czy jest pani stuprocentowo pewna, że człowiek, który siedzi na tej kanapie – Wiktor podszedł do Lwa – wychodził wtedy z mieszkania Molokiego Mooketsiego? – Jasne! Grabek poderwał się z fotela. – Panie Tomku, jest mi niezmiernie przykro, ale musimy powiadomić policję. – To absurd! – fuknął Lew. – Mam świadka! – rzucił Wolski. Lew zaczął bić brawo. Grabek, Łysy, Deptuła i Wieczorek spojrzeli na niego zdziwieni. – Pięknie, panie Wiktorze. Niezła sztuczka. – Goduń się uśmiechnął. – Nie rozumiem – burknął Wiktor. – Ta dziewczynka nie mogła mnie widzieć, to śmieszne. – Dlaczego? – Studiuję zaocznie psychologię i znam się na zachowaniach ludzi. Ona jest niewidoma. To oczywiste! – Co? – zdziwił się Grabek. – Ale… – Wolski zaciął się. – Niewidoma? – Milioner głośno wypuścił powietrze z płuc i opadł na fotel. Wiktor zmarszczył czoło i spojrzał niepewnie na Lwa. – Niewidoma… – mruknął. – Oczywiście. Ta mała udaje. Weszła do pokoju bez niczyjej pomocy, bo ćwiczyła to wiele razy. Pamiętała, gdzie ma usiąść, idąc, liczyła kroki. Sięgnęła po szklankę, bo wytrenowała ten ruch. Patrzy na mnie, bo słyszy, skąd dochodzi mój głos.

– Dlaczego uważa pan, że jest niewidoma? Minął pan wtedy na schodach niewidomą dziewczynkę? – dopytywał się Wolski. Lew uśmiechnął się zawadiacko. – Oczywiście, że nie. Obaj wiemy, że mnie tam nie było. Jak mówiłem, studiuję psychologię. Na praktykach studenckich spędziłem z niewidomymi wiele godzin. Znam się trochę na ludziach, na ich zachowaniach, odruchach. – Lew się zaśmiał. – Przecież to takie typowe. Goduń wziął do ręki jedną z gazet leżących na stoliku, wstał z kanapy i podszedł do dziewczynki. – Zróbmy eksperyment, dobrze? Rozłożył przed dzieckiem gazetę. – Czy możesz to przeczytać? O, ten fragment. – Lew wskazał palcem na tekst, po czym z uśmiechem odwrócił się do Wiktora. Dziewczynka zaczęła czytać: – „Ten rok jest niezwykle ważny dla Teatru Polskiego w Warszawie. Założył go równo sto lat temu Arnold Szyfman, doktor filozofii, dramaturg, reżyser. Budowę teatru zainicjował, mając zaledwie dwadzieścia siedem lat. Szyfman urodził się w tysiąc osiemset osiemdziesiątym drugim roku w Ulanowie. To miasto, leżące dziś w województwie podkarpackim…” Uśmiech powoli znikał z twarzy Lwa. – Co to jest? – warknął i wyrwał dziewczynce gazetę z ręki. Spojrzał na tekst, po czym porwał z drugiego stolika kolorowy magazyn. – Czytaj to – powiedział podniesionym głosem, wskazując palcem fragment artykułu. – To czytaj! Stał nad nią, wpatrując się w litery. Panna Kosik czytała bez zająknięcia: – „Johnson znowu w tarapatach. Legenda boksu upadła i wszystko wskazuje na to, że już się nie podniesie. Gwiazda mediów, uwielbiany celebryta, były mistrz świata po raz kolejny

wylądował w klinice odwykowej. Ostatni raz pokazał się publicznie na premierze najnowszego filmu z udziałem swojej narzeczonej Adeli Sweet Cash Parker. Obraz nosił tytuł W potrzasku. To była chyba zła wróżba. Rzeczniczka mistrza poinformowała media o…” Lew wyrwał jej magazyn i podbiegł do Wolskiego. – Ona jest ślepa! Ślepa. To jakiś trik! – Lena! – zawołał Wiktor. Drzwi od pomieszczenia obok otworzyły się ponownie i stanęła w nich druga dziewczynka. Wyglądała dokładnie tak samo jak ta siedząca przy stoliku. Z tą różnicą, że towarzyszył jej pies. Dziewczynka z owczarkiem niemieckim zrobiła wolno kilka kroków i zatrzymała się na środku salki VIP. – Stój – powiedziała do psa. – Ma pan rację, Lwie. Dziewczynka, którą minął pan na schodach, jest niewidoma – rzucił Wolski. Pierwsza dziewczynka wstała z krzesła i stanęła obok drugiej. – To jest Ania Kosik – powiedział Wiktor, wskazując na dziecko z psem. – I to ją minął pan na schodach. A przy naszym stoliku siedziała jej siostra bliźniaczka Kasia. Tak! Na klatce schodowej w bloku Molokiego spotkał pan niewidomą dziewczynkę. Rozumie już pan, o co chodzi, prawda? Nie ma takiej możliwości, by przypuszczał pan, że Kasia jest niewidoma, gdyby nie widział pan Ani. Lew kręcił z niedowierzaniem głową. Wszyscy obecni w salce wstali i patrzyli w milczeniu na Wolskiego. Grabek wstrzymał oddech. – Nie – szepnął Goduń, a jego twarz przeciął grymas cierpienia. Wiktor czuł, że triumfuje. Wiedział, że odwalił kawał dobrej roboty. Kiedyś po takiej akcji napiłby się z kolegami i wrócił do domu nad ranem. Ale nie tym razem. Jest jeszcze wiele do

zrobienia. Zamknął sprawę, ale to, co zaczął, to dopiero preludium do wielkiej opery. – Mam naocznego świadka, panie Tomku! Świadka, który potwierdza, że to pan był wtedy, trzydziestego czerwca w mieszkaniu Molokiego. Że to pan, wyszedł z niego o szóstej trzydzieści rano. Ale tym świadkiem nie jest panna Kosik. – Wolski wskazał na niego palcem. – Tym naocznym świadkiem… jest pan!

Dwa tygodnie później Rozłożyli koc na trawie i zrobili sobie piknik na Polu Mokotowskim. Słońce grzało jak opętane. Lena zdjęła bluzkę i opalała się, leżąc w krótkich spodenkach i górze od kostiumu kąpielowego. Wiktor, żeby się nie denerwować, odwrócił się do niej plecami i popijał colę. – Czekaj – zaczęła Lena – a jak to się właściwie stało, że Marek wpadł na ten sam trop? – O widzisz. – Pokiwał głową z uznaniem. – To ciekawe. Moja szkoła. – Zdążyli w ostatniej chwili. Wpadli na lotnisko godzinę po nas. Gdyby nie my, Lew już odleciałby do Hiszpanii. – Marek założył, że morderca to ktoś z klubu. Po tym jak zwolnili Łosia i okazało się, że Nawal też jest niewinny, Marek zaczął węszyć w przeszłości zawodników. – Nie mówił ci o tym? – Nie. Morderca amputował Molokiemu części ciała z precyzją chirurga lub… – Rzeźnika. – Właśnie. No i znalazł, że ojciec Tomka Godunia, Lwa, jest rzeźnikiem. Chłopak od małego był przysposabiany do zawodu. – Dlaczego ty na to nie wpadłeś, geniuszu? – Myślałem o tym, ale zebranie tych informacji przy naszych możliwościach trwałoby tygodnie. Mówiłem ci, trzeba korzystać z tego, co się ma w zasięgu ręki. – Tak, wiem. Pamiętam. Lekcja numer osiem. – Nie nabijaj się. A poza tym to trochę za mało. Zatrzymać chłopaka tylko dlatego, że jego ojciec jest rzeźnikiem? No wiesz, prokurator na to poszedł i wydał nakaz. A Marek liczył, że jak

przyciśnie Godunia, to chłopak pęknie. On nawet nie widział, że Lew jest leworęczny. – Czyli taka akcja trochę na chybił trafił? – Tak. Ale podobał mi się sposób, w jaki do tego doszedł. Lew raczej pękłby podczas któregoś z przesłuchań. – Zdziwiła cię reakcja Grabka? – Lena obróciła się na brzuch i uniosła głowę do góry. Wiktor spojrzał jej prosto w oczy. – Tak. Może przypuszczał, że za tym morderstwem kryje się nie wiadomo co. A tu… zazdrość porzuconego kochanka. – Spierniczał, aż się kurzyło. – Lena się roześmiała. Wiktor też. – Zrobił się czerwony jak burak. – Wolski zachichotał i dodał głosem imitującym baryton milionera: – „A wsadźcie go do pierdla i dajcie mi wszyscy święty spokój”. Znowu się roześmiali. – Nie lubi gejów? – parsknęła Lena. – A bo ja wiem. – Wiktor wzruszył ramionami. – A te pieniądze, które pożyczał Moloki? – Tutaj też Marek się spisał, chociaż ta wiedza niewiele im dała. Sprawdzili jego konta. Okazało się, że wszystko wysyłał rodzinie w Botswanie. Budowali dom. Ogromny dom dla całej rodziny. Rodzeństwo, dziadkowie, wujowie… w sumie chyba ze dwadzieścia osób. Dlatego tak często latał do Afryki. Nadzorował postęp prac. I potrzebował co pewien czas większych kwot, które pożyczał od Małego Lolo, powiązanego kiedyś z Sałatą, i spłacał mu w ratach. – W porządku. A ślady farby w mieszkaniu, wniesione na butach mordercy? – Podczas którejś z wizyt w klubie widziałem, jak pan Wiesio maluje linie na boisku. Miał taką nowoczesną maszynę. Nie na wapno, jak kiedyś, ale na farbę. Sprawdziłem to w internecie. Teraz

linie na boiskach maluje się specjalnymi farbami emulsyjnymi. Czułem, że to ktoś z klubu, z drużyny. – À propos Sałaty, co zrobiłeś, że Schmidt się w końcu od ciebie odczepił? – Mam swoje sposoby. – Wiktor się uśmiechnął. – Na razie jest spokój. Ale prędzej czy później znowu się zacznie. Popatrzył na nią z nostalgią, z jaką żeglarz Kolumba z karaki Santa María wpatrywał się w malejący brzeg ukochanej Andaluzji, świadom, że czeka go długi rejs do Indii, z którego być może nigdy nie wróci. I słusznie, bo wielu nie wróciło. Te usta, te oczy, ten zapach. Nie mogę jej narażać na niebezpieczeństwo. Nie mogę. Pięć metrów od nich zaczęła się bawić grupa dzieci. Kilkuletnie dziewczynki szczebiotały radośnie pod okiem rodziców siedzących nieopodal. – Co myślisz o Wowie? – zapytała nagle Lena z poważną miną. – No cóż, mam wrażenie, że wiem jeszcze mniej niż przedtem – mruknął. – Myślisz, że ta historia z obrazami to blef? A to, że go chronili, to jakaś bajeczka? – Po co by kłamał? Faktycznie, był dwanaście lat w obozie pracy, widziałaś zdjęcia. Słuchaj, a właściwie dlaczego zwinęłaś mu z mieszkania ten album? – Okazja czyni złodzieja. – Lena uśmiechnęła się zawadiacko. – Kiedy poszłam do drugiego pokoju po pudełko, leżał na nim album. Szybko go przejrzałam. Jakoś tak instynktownie poczułam, że może nam się przydać. Wsadziłam do torby i cześć. Przynajmniej wiemy trochę więcej o… – Ochroniarzu mojego ojca – dokończył z przekąsem Wiktor. – Tego chyba nigdy nie uda się rozwikłać. A może to i lepiej. Bawiące się obok dzieci były coraz głośniejsze i coraz bardziej nieznośne. Szczególnie dziewczynka w niebieskiej sukience, która starała się za wszelką cenę rządzić resztą. Lena zerknęła w tamtą

stronę i zmarszczyła brwi. Ale nic nie powiedziała. Wiktor wrócił do chipsów i koli. Dziewczynka w niebieskiej sukience ustawiła koleżanki w szeregu i zaczęła wyliczankę: – Ene, due, like, fake, torba, borba, ósme smake… Wiktora jakby poraził piorun. Zamarł na kilka sekund, a potem wyszeptał: – O cholera… O cholera… Lena spojrzała na niego pytająco. – Co… – nie dokończyła. – Fuck! – krzyknął i poderwał się jak oparzony. Dzieci spojrzały na niego z dezaprobatą. – Co jest? – Lena wpatrywała się w niego ze zdziwieniem. – Mam! Mam! – Ale co? – Szybko! Jedziemy! – Dokąd, o co chodzi? W ciągu kilkunastu sekund zwinęli koc, spakowali się i wystrzelili w stronę samochodu Leny, która w biegu wkładała koszulę. Choć Wiktor nie miałby nic przeciwko temu, żeby jechała w samej górze od kostiumu. Po chwili pędzili Wisłostradą w kierunku mieszkania Wiktora. – Ta wyliczanka – powiedział, wyprzedzając kolejny samochód prawym pasem. – No? Coś więcej? – Lena patrzyła na niego jak na szaleńca. Nie pierwszy raz. – To nie jest lista zakupów. – Jaka lista? O czym ty mówisz? – No ta… wiesz… To nie lista. Garbus mknął ponad sto czterdzieści na godzinę.

– Nie za szybko? – Dla mnie zawsze jest za wolno. Lista z teczki ojca! To nie zakupy! – Więc co? – niecierpliwiła się Lena. – To pewien kod. – Pocztowy? – Nie, jaki pocztowy? – Spojrzał na nią. – To szyfr. – Żartowałam. Patrz na drogę! – Kiedy byłem mały, ojciec nauczył mnie wyliczanki. Taka głupia wyliczanka, bez sensu. Byleby rym był. Pamiętam ją doskonale. – Ja też. Ene, due, like, fake… – Nie! To nie to. To inna wyliczanka. Teraz zdałem sobie sprawę, że ojciec sam ją wymyślił. Wiktor wcisnął się między autobus a toyotę rav4. Usłyszał klakson. Zignorował go i zaczął recytować: Kapusta osiem, Kalafior dwa, Marchewka E, Brukselka A, Ziemniaki eN, Brokuły Te, Kto na obiad dzisiaj zje. Sałata Zet, Groszek wnet, Cebula eS, Seler Gie, Dziki bez,

Pietruszka eR, a na końcu żółty ser. – Czekaj, powiedz jeszcze raz. – Lena się zamyśliła. – Kapusta osiem, kalafior dwa, marchewka E, brukselka A, ziemniaki eN. To są litery, rozumiesz? Ta lista… – Ojciec nauczył cię tego, kiedy byłeś mały? Zapobiegliwy był. Jeżeli to faktycznie się sprawdzi… Wpadli do mieszkania Wiktora i od razu rzucili się do stołu, na którym leżały dokumenty. Lena wzięła do ręki listę zakupów i długopis. – Mów! Wiktor powtórzył wyliczankę z dzieciństwa, Lena stawiała litery przy warzywach. – I co ci wyszło – zapytał. – Zobacz. Pochylili się nad kartką. – TEGNERGATAN 28 SZ – przeczytał. – Co to może być? – Czekaj. – Lena włączyła komputer i wstukała hasło w wyszukiwarkę. – To jest… to jest… Przeszukiwała wyniki, schodząc w dół strony. – To adres. – Widzę. Tegnergatan dwadzieścia osiem. Ale gdzie to? – Szwecja. Spojrzeli na siebie. – Es, zet. Szwecja? – zapytał sam siebie Wiktor. – Tak. A nawet Sztokholm. – Trafiliśmy – szepnął.

– Ale na co? – Jej wielkie oczy wpatrywały się w niego z niepokojem. – Zobaczymy… Pakuj się! – Co? – Lecimy do Sztokholmu. – Kiedy? – Teraz. Zaraz.

[1] Cyprian Kamil Norwid, Za kulisami. Fragment użyty jako motto powieści Jerzego Andrzejewskiego Popiół i diament, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974, s. 19. [2] Co się gapisz? Zabłądziłeś? (franc.) [3] François, mamy gościa! (franc.) [4] Moje ucho! Odgryzł mi ucho! (franc.) [5] Stromae, utwór Papaoutai z albumu Racine carrée. [6] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2002. [7] Jerzy Dudek, Paweł Habrat, Pod presją, Wydawnictwo Sport And Profit, Warszawa 2012, s. 35. [8] Tamże, s. 56. [9] Tamże, s. 91. [10] Szybciej, koteczku. Zabij! Zabij!, reż. Russ Meyer. [11] James Joyce, Utwory poetyckie, przeł. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 1995, s. 42. [12] Przekład autora. [13] James Joyce, dz. cyt., s. 45. [14] Johann Wolfgang Goethe, Faust, fragment użyty jako motto powieści Michaiła Bułhakowa, Mistrz i Małgorzata, przeł. Irena Lewandowska, Witold Dąbrowski, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 5. [15] Są w mym ciele części, które się nie denerwują. / One nawet nie drżą. / Nie dostajesz tego, czego pragniesz. / Jesteś tym, co bierzesz sam. Sisters of Mercy, utwór More z albumu Vision Thing. Przekład autora. [16] Symonides z Keos. [17] Jeśli martwiłeś się o to, gdzie byłam czy z kim się

spotkałam / albo do jakiego klubu poszłam z kumplami, baby, nie martw się wiesz, że jestem twoja. The Roots z udziałem Erykah Badu, utwór You Got Me z albumu Things Fall Apart. Przekład autora.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8 00-590 Warszawa tel. 22 6211775 e-mail: [emailprotected] Dział zamówień: 22 6286360 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz

Nikodem Pałasz - Sam na sam ze śmiercią [PDF] | Online Book Share (2024)

References

Top Articles
Latest Posts
Recommended Articles
Article information

Author: Ms. Lucile Johns

Last Updated:

Views: 6147

Rating: 4 / 5 (41 voted)

Reviews: 88% of readers found this page helpful

Author information

Name: Ms. Lucile Johns

Birthday: 1999-11-16

Address: Suite 237 56046 Walsh Coves, West Enid, VT 46557

Phone: +59115435987187

Job: Education Supervisor

Hobby: Genealogy, Stone skipping, Skydiving, Nordic skating, Couponing, Coloring, Gardening

Introduction: My name is Ms. Lucile Johns, I am a successful, friendly, friendly, homely, adventurous, handsome, delightful person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.