729 Pages • 102,376 Words • PDF • 1.9 MB
+ Prywatne+ EBooki
Uploaded at 2021-08-17 15:20
Report DMCA
PREVIEW PDF
Wstęp
Piszę to dla ciebie. Mój wrogu. Mój przyjacielu. Wiesz – musisz już wiedzieć. Przegrałeś.
Rozdział pierwszy
Drugi kataklizm rozpoczął się w moim jedenastym życiu, w 1996 roku. Jak zawsze umierałem na tę samą chorobę, pogrążając się w ciepłej morfinowej mgiełce, kiedy nagle moją agonię przerwała dziewczynka. Wzdrygnąłem się, jakby ktoś przytknął do mojego kręgosłupa kostkę lodu. Miała siedem lat, ja siedemdziesiąt osiem. Jej proste jasne włosy były związane w długi kucyk, moje siwe i przerzedzone. Miałem na sobie szpitalną piżamę, sterylną i pokorną, ona zaś jasnoniebieski szkolny mundurek i filcowy kapelusik. Przysiadła na skraju łóżka, machając nogami, i popatrzyła mi w oczy. Zerknęła na monitor pracy serca, którego czujniki przymocowano do mojej piersi, zauważyła, że wyłączyłem alarm, zbadała mi puls i powiedziała: – O mało mi nie umarłeś, doktorze.
Mówiła po niemiecku z berlińskim akcentem, ale mogłaby zwracać się do mnie w każdym języku świata i zabrzmiałoby to równie przekonująco. Zaczęła się drapać po tylnej stronie lewej łydki, gdzie swędziała ją skóra, ponieważ podkolanówki zamokły jej od deszczu. Drapiąc się, powiedziała: – Muszę wysłać wiadomość w przeszłość. Zależy mi na czasie, więc dobrze się składa, że umierasz. Prosiłabym, żebyś ją przekazał swojej filii Bractwa, podobnie jak przekazano ją mnie. Próbowałem się odezwać, ale zaczął mi się plątać język i nie odpowiedziałem. – Świat się kończy – ciągnęła. – Wiadomość z przyszłości pokonała tysiąclecie, przekazywana z pokolenia na pokolenie między dziećmi a dorosłymi. Świat się kończy i nie możemy temu zapobiec. Teraz wszystko zależy od ciebie. Okazało się, że potrafię mówić zrozumiale tylko w języku tajskim, i z trudem wykrztusiłem jedno słowo: – Dlaczego? Szybko wyjaśniam, że nie chodziło o to, dlaczego świat się kończy, tylko dlaczego ma to jakieś znaczenie. Zrozumiała bez słów, o co mi chodzi, i uśmiechnęła się. Pochyliła się nade mną i szepnęła mi do ucha: – Świat się kończy, bo musi. Ale koniec świata staje się
szybszy. Był to początek końca.
Rozdział drugi
Zacznijmy od początku. Bractwo, kataklizm, moje jedenaste życie i śmierci, które nastąpiły później – żadna nie była łagodna – są kompletnie pozbawione znaczenia. Erupcja przemocy, która nagle pojawia się i znika, zemsta bez przyczyny, dopóki nie zrozumiesz, gdzie wszystko się zaczęło. Nazywam się Harry August. Mój ojciec to Rory Edmond Hulne, a moją matką jest Elizabeth Leadmill, chociaż dowiedziałem się o tym dopiero w połowie swojego trzeciego życia. Nie wiem, czy napisać, że mój ojciec zgwałcił moją matkę. Sędziowie przysięgli mieliby pewne trudności z oceną tej sprawy; inteligentny adwokat mógłby ich przekonać do obu wersji. Podobno nie krzyczała, nie stawiała oporu, nawet nie powiedziała nie, gdy ojciec
przyszedł do niej do kuchni tej nocy, kiedy zostałem poczęty. W ciągu dwudziestu pięciu minut brudnej namiętności – złość, zazdrość i wściekłość są potężnymi namiętnościami – zemścił się na niewiernej żonie, wykorzystując kuchtę. Z formalnego punktu widzenia moja matka nie została zgwałcona, lecz z drugiej strony miała około dwudziestu lat, mieszkała i pracowała w domu ojca, jej przyszłość zależała od jego pieniędzy i dobrej woli rodziny, toteż argumentowałbym, że nie miała szans się bronić, że została zmuszona przez sytuację równie skutecznie, jakby przyłożono jej nóż do gardła. Kiedy było już widać, że jest w ciąży, ojciec wrócił do Francji, gdzie służył do końca pierwszej wojny światowej jako major regimentu Gwardii Szkockiej. Niczym się nie odznaczył, lecz wydaje się, że można mu tylko zazdrościć – w czasie walk na froncie zachodnim zdarzało się, że w ciągu jednego dnia ginęły całe pułki, toteż inni uczestnicy konfliktu mieli znacznie mniej szczęścia. W czasie jego nieobecności, jesienią 1918 roku, moja babka ze strony ojca, Constance Hulne, wyrzuciła matkę z domu, odmawiając wystawienia jej referencji. Mężczyzna, który miał się stać moim przybranym ojcem – i kimś bliższym od ojca biologicznego – zawiózł moją matkę wozem ciągniętym przez kucyki do pobliskiego miasteczka, po czym zostawił ją na rynku z kilkoma szylingami w portmonetce,
udzieliwszy rady, by zgłosiła się do jakiejś organizacji charytatywnej pomagającej kobietom znajdującym się w potrzebie. Kuzyn o imieniu Alistair, mający zaledwie jedną ósmą genów matki, lecz bardzo bogaty, co równoważyło odległe pokrewieństwo, zatrudnił matkę jako robotnicę w swojej papierni w Edynburgu, jednak kiedy urósł jej brzuch i nie była już w stanie wypełniać swoich obowiązków, jakiś młodszy urzędnik po cichu ją zwolnił, nie informując właściciela. W desperacji napisała do mojego biologicznego ojca, błagając o pomoc, ale list przechwyciła i zniszczyła moja podstępna babka, nim Rory Hulne zdążył go przeczytać, po czym w sylwestra 1918 roku moja matka wydała kilka ostatnich pensów na bilet kolejowy i wsiadła na stacji Edinburgh Waverley do pociągu osobowego jadącego na południe, do Newcastle. Szesnaście kilometrów dalej, w Berwick-upon-Tweed, poczuła pierwsze skurcze porodowe. Świadkami moich narodzin, do których doszło w damskiej toalecie dworca kolejowego, byli tylko działacz związkowy Douglas Crannich i jego żona Prudence. Słyszałem, że pod drzwiami toalety stał zawiadowca stacji, pilnując, by do środka nie weszły jakieś przypadkowe kobiety; ręce założył do tyłu, na głowie miał pokrytą śniegiem czapkę, nasuniętą na oczy w sposób, który zawsze wydawał mi się niepokojący i złowieszczy. Rozpoczął się
Nowy Rok i w środku nocy w przychodni nie było lekarza; przyjechał dopiero po trzech godzinach. Za późno. W chwili jego pojawienia się krew na podłodze zaczęła już krzepnąć, a Prudence Crannich trzymała mnie na rękach. Moja matka nie żyła. Okoliczności jej śmierci znam tylko z relacji Douglasa, ale przypuszczam, że zmarła wskutek krwotoku. Na jej grobie umieszczono napis: „Lisa, zmarła 1 stycznia 1919 roku. Niechaj anioły poprowadzą ją ku światłości”. Pani Crannich, spytana przez przedsiębiorcę pogrzebowego, co powinien wyryć na kamieniu, zdała sobie sprawę, że nie zna nazwiska mojej matki. Doszło do krótkiej dyskusji, co zrobić ze mną, nagle osieroconym noworodkiem. Myślę, że pani Crannich czuła silną pokusę, by mnie zatrzymać, ale przeciwko takiej decyzji przemawiały kwestie finansowe i praktyczne, podobnie jak stanowcza, dosłowna interpretacja przepisów dokonana przez Douglasa Crannicha oraz jego prywatne poglądy na to, jak wypada postąpić w tej sytuacji. Oświadczył, że dziecko ma ojca, a ojciec ma do niego prawo. Byłaby to jedynie kwestia czysto teoretyczna, gdyby matka nie miała przy sobie adresu mojego przyszłego przybranego ojca, Patricka Augusta – prawdopodobnie zamierzała prosić go o pomoc w nawiązaniu kontaktu z moim biologicznym ojcem, Rorym Hulne’em. Zasięgnięto języka, czy moim ojcem może być Patrick, co wywołało
poruszenie we wsi, ponieważ Patrick był od dawna mężem Harriet August, mojej przybranej matki, i nie miał dzieci, a kwestia bezdzietności w wiosce na północy Anglii, gdzie aż do lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku nikt nie używał prezerwatyw, stanowiła zawsze przedmiot gorących debat. Sprawa była tak szokująca, że bardzo szybko dowiedzieli się o niej właściciele dworu Hulne House, gdzie mieszkała moja babka Constance, dwie ciotki Victoria i Alexandra, kuzyn Clement oraz Lydia, nieszczęśliwa żona mego ojca. Myślę, że babka natychmiast się domyśliła, czyim jestem dzieckiem i jak doszło do mego poczęcia, ale nie chciała brać za mnie odpowiedzialności. Wreszcie Alexandra, młodsza z moich ciotek, okazała przytomność umysłu i ludzkie serce, którego brakowało reszcie rodziny. Zdała sobie sprawę, że kiedy tożsamość mojej zmarłej matki wyjdzie na jaw, podejrzenie dość szybko padnie na rodzinę Hulne’ów, po czym złożyła Patrickowi i Harriet Augustom propozycję – mają adoptować dziecko i podpisać stosowne dokumenty, poświadczone przez Hulne’ów, prawnych właścicieli Hulne Hall, co pozwoli uciszyć plotki na temat kompromitującego romansu. Jeśli Augustowie to zrobią, osobiście dopilnuje, by otrzymywali co miesiąc odpowiednią kwotę przeznaczoną na utrzymanie dziecka i stanowiącą rekompensatę za trudy związane z jego wychowaniem.
Alexandra obiecała zadbać, by chłopiec uzyskał odpowiednie wykształcenie – nieprzesadnie wysokie, jednak znacznie lepsze od trzeciorzędnej edukacji, na jaką może liczyć bękart. Patrick i Harriet zastanawiali się przez pewien czas, po czym wyrazili zgodę. Wychowałem się jako ich dziecko, Harry August, i dopiero w swoim drugim życiu zacząłem rozumieć, skąd się wziąłem i kim jestem.
Rozdział trzeci
Mówi się, że cykliczne życie ouroboran składa się z trzech etapów: buntu, eksploracji i akceptacji. Są to dość nieostre pojęcia i w praktyce mogą oznaczać bardzo różne stany. Na przykład bunt przybiera postać rozmaitych typowych reakcji, jak samobójstwo, melancholia, szaleństwo, histeria, izolacja i samozniszczenie. Podobnie jak prawie wszyscy ouroboranie, w swoich wczesnych żywotach doświadczyłem większości ich i pamięć o nich tkwi we mnie niczym wirus wciąż wczepiony w ścianę żołądka. W moim przypadku przejście do stanu akceptacji okazało się dość trudne. Moje pierwsze życie było nieciekawe. Tak jak wszyscy młodzi ludzie, otrzymałem powołanie do wojska, by walczyć w drugiej wojnie światowej, i zostałem skromnym żołnierzem piechoty. Nie odznaczyłem się w czasie wojny, a
po zakończeniu konfliktu również nie stałem się nikim ważnym. Po wojnie wróciłem do Hulne House i przejąłem obowiązki Patricka: dbałem o grunty wchodzące w skład posiadłości. Podobnie jak mój przybrany ojciec, kochałem tę ziemię – jej zapach po deszczu i nagły szum w powietrzu, gdy jednocześnie pękają nasiona kolcolistu i porywa je wiatr. Jeśli czułem się w jakiś sposób odizolowany od reszty społeczeństwa, to tylko dlatego, że jako jedynak nie miałem brata. Teoretyczna samotność, bez rzeczywistych przeżyć, które mogłyby nadać jej uchwytną formę. Po śmierci Patricka stałem się formalnie ogrodnikiem w posiadłości Hulne’ów, choć stracili oni prawie cały majątek wskutek rozrzutności i inercji. W 1964 roku posiadłość wraz ze mną zakupił National Trust, państwowy fundusz muzealny. Spędziłem resztę życia na udzielaniu wskazówek turystom, którzy wybierali się na wycieczki po pustkowiach otaczających dwór, i obserwowałem, jak jego ściany powoli zapadają się w czarnym błocie moczarów. Umarłem w 1989 roku, w chwili upadku muru berlińskiego, samotny w szpitalu w Newcastle, jako bezdzietny rozwodnik utrzymujący się z państwowej emerytury, który nawet na łożu śmierci uważał się za syna dawno nieżyjących Patricka i Harriet Augustów. Przyczyną mojego zgonu była choroba, która okazała się przekleństwem moich wszystkich żywotów – szpiczak
mnogi, nowotwór szpiku kostnego, sprawiający, że w pewnej chwili cały organizm przestaje funkcjonować. Naturalnie moją reakcją na urodzenie się dokładnie w tym samym miejscu – w damskiej toalecie na stacji kolejowej w Berwick-upon-Tweed pierwszego stycznia 1919 roku – było dość stereotypowe szaleństwo. Dokładnie pamiętałem całe swoje poprzednie życie, a kiedy moje dziecięce ciało odzyskało świadomość dorosłego, miałem kompletny mętlik w głowie. Męczyłem się, nie wiedziałem, co o tym myśleć, krzyczałem i piszczałem, aż wreszcie w wieku siedmiu lat zamknięto mnie w Szpitalu Psychiatrycznym Świętej Małgorzaty. Szczerze mówiąc, uważałem to za słuszne i po sześciu miesiącach udało mi się wyskoczyć z okna na drugim piętrze. Spoglądając na to z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę, że drugie piętro nie znajduje się dostatecznie wysoko, by zagwarantować szybką, względnie bezbolesną śmierć, na jaką zasługuje taka sytuacja. Mogłem łatwo połamać sobie kości miednicy i nóg, lecz zachować przytomność. Na szczęście wylądowałem na głowie i wszystko się skończyło.
Rozdział czwarty
Jest taka chwila, gdy moczary ożywają. Szkoda, że tego nie widziałeś, ale kiedy wybierałem się z tobą na spacery po polach i lasach, nigdy nie trafiliśmy na te kilka godzin objawienia. Niebo miało szarą barwę łupku, podobną do koloru skałek rozsianych po okolicy, a czasem susza zmieniała ziemię w brązową skorupę. Raz padał tak wielki śnieg, że zaspy zablokowały drzwi kuchni, aż musiałem wyjść przez okno i odgarnąć je szuflą, byśmy mogli opuścić dom. Podczas jednej z wycieczek, w 1949 roku, bez przerwy padał deszcz – zdaje się, przez pięć dni z rzędu. Nigdy nie widziałeś kilku pierwszych godzin po deszczu, gdy niebo staje się fioletowo-żółte i czuć woń czarnej, żyznej ziemi. Na początku naszej przyjaźni domyśliłeś się, że urodziłem się w północnej części Anglii, choć maskują to zachowania i manieryzmy nabyte w ciągu wielu żywotów. Miałeś całkowitą rację. Mój przybrany ojciec, Patrick
August, nigdy nie pozwolił mi o tym zapomnieć. Był ogrodnikiem w posiadłości rodziny Hulne’ów; pełnił tę funkcję przez całe życie. Podobnie jak jego ojciec, a wcześniej dziadek, od 1834 roku, gdy niedawno wzbogaceni Hulne’owie kupili majątek ziemski i zaczęli realizować swoje marzenie o idealnym życiu klas wyższych. Sadzili drzewa, wytyczali drogi przez moczary, budowali groteskowe wieżyczki i arkady – pretensjonalne pomniki dziewiętnastowiecznej architektury ogrodowej – które w chwili moich narodzin były już omszałymi ruinami. Nie podobały im się karłowate chaszcze otaczające posiadłość, w których gdzieniegdzie sterczały grupki skałek przypominające kamienne zęby tkwiące w błotnistej ziemi. Dawni energiczni przedstawiciele rodziny Hulne’ów zajmowali się hodowlą owiec, choć należałoby raczej powiedzieć, że owce hodowały się same na przestronnych pastwiskach ogrodzonych kamiennymi murkami, jednak dwudziesty wiek nie okazał się łaskawy dla rodziny. Ziemia ciągle należała do obecnej generacji Hulne’ów, lecz leżała odłogiem i dziczała – idealne miejsce dla chłopca, który mógł się tam swobodnie bawić, gdy rodzice zajmowali się codzienną pracą. Co dziwne, przeżywając dzieciństwo po raz drugi, zachowywałem się znacznie mniej awanturniczo niż za pierwszym razem. Jaskinie i skałki, gdzie myszkowałem w swoim pierwszym życiu, wspinając się i
skacząc, zaczęły mi się teraz wydawać niebezpieczne. Konserwatywny, dojrzały umysł sprawiał, że moje dziecięce ciało przypominało noszony przez starą kobietę skąpy kostium bikini ofiarowany jej przez przyjaciela z młodości. Ponieważ próba zakończenia cyklu mojej egzystencji samobójstwem zakończyła się spektakularnym fiaskiem, teraz, w trzecim życiu, postanowiłem szukać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Ouroboranie jako dzieci odzyskują pamięć bardzo powoli, co uważam za swoiste błogosławieństwo – dzięki temu wspomnienie skoku z okna pojawiało się stopniowo, niczym łagodnie rozwijająca się infekcja dróg oddechowych, i nie budziło mojego zdziwienia. Szybko pogodziłem się z faktem, że próbowałem coś zrobić, lecz poniosłem klęskę. Moje pierwsze życie, chociaż pozbawione prawdziwego celu, było jednak w jakiś sposób szczęśliwe – ignorancja stała się namiastką niewinności, a samotność beztroski. Jednak następne życie, gdy pamiętałem wszystko, co mnie poprzednio spotkało, musiało być inne. Nie chodzi tylko o świadomość przyszłych wydarzeń, lecz raczej nowe spojrzenie na to, co mnie otacza – w pierwszym życiu nawet nie przychodziło mi do głowy, że wiele rzeczy, w które święcie wierzę, nie ma nic wspólnego z prawdą. Teraz znów byłem chłopcem, lecz miałem psychikę dorosłego i dobrze rozumiałem zachowania ludzi
odgrywających przede mną komedię w przekonaniu, że nie potrafię niczego pojąć. Myślę, że przybrani rodzice z czasem mnie pokochali – Harriet znacznie szybciej od męża – ale Patrick August zaczął mnie traktować jak rodzonego syna dopiero po śmierci żony. W każdym ze swoich żywotów moja przybrana matka umiera w nieco innym dniu – istnieje studium medyczne poświęcone temu zjawisku. Przyczyna jest zawsze taka sama, chyba że wcześniej pojawią się zewnętrzne czynniki gwałtownie przyśpieszające zgon. Około moich szóstych urodzin zaczyna kaszleć, a po upływie kolejnego roku pluć krwią. Moich rodziców nie stać na wizytę u lekarza, ale w końcu moja ciotka Alexandra daje pieniądze, po czym matka jedzie do szpitala w Newcastle, gdzie lekarze rozpoznają u niej raka płuc. (Moim zdaniem jest to niedrobnokomórkowy rak lewego płuca; frustrujące jest to, że czterdzieści lat później choroba dałaby się wyleczyć, lecz w latach dwudziestych dwudziestego wieku medycyna była bezsilna). Lekarze zapisują matce nikotynę i laudanum, po czym umiera ona szybko w 1927 roku. Po jej śmierci ojciec staje się milczący i spędza dużo czasu na wędrówkach wśród wzgórz, niekiedy znika na wiele dni. Potrafię już o siebie zadbać i przed śmiercią matki gromadzę trochę żywności, by mieć co jeść w czasie nieobecności Patricka. Kiedy wraca, jest milczący i obojętny; nie reaguje gniewem
na moje próby nawiązania rozmowy, ale chyba głównie dlatego, że w ogóle na nic nie reaguje. W pierwszym życiu nie rozumiałem żalu ojca ani tego, w jaki sposób się przejawiał, ponieważ sam odczuwałem niemą pustkę dziecka potrzebującego pomocy, której od niego nie uzyskałem. W drugim życiu matka zmarła, gdy nadal przebywałem w szpitalu psychiatrycznym, i byłem zbyt zaabsorbowany własnym szaleństwem, by naprawdę coś odczuć, lecz w trzecim śmierć Harriet przypominała pociąg osobowy powoli toczący się w nocy w stronę człowieka przywiązanego do torów kolejowych – wydawała się nieunikniona, niepowstrzymana, dostrzegałem jej nieubłagane zbliżanie się. Świadomość, że wkrótce nastąpi, była jeszcze gorsza niż ona sama. Wiedziałem, że matka umiera, a kiedy wreszcie zakończyła życie, poczułem coś w rodzaju ulgi – koniec dręczącego oczekiwania nieco złagodził ból po stracie. W trzecim życiu zbliżająca się śmierć matki dostarczyła mi także zajęcia. Bardzo chciałem jej zapobiec, a przynajmniej ją odwlec. Jedynym wyjaśnieniem tego, co mnie spotyka, była klątwa jakiegoś mściwego Boga, toteż szczerze wierzyłem, że za pomocą dobrych uczynków albo prób wpływania na bieg swego życia mogę przerwać zaklęty krąg powtarzającej się egzystencji, która stała się moim udziałem. Ponieważ nie popełniłem żadnych grzechów
wymagających odpokutowania ani nie musiałem cofać żadnych ważniejszych wydarzeń, poświęciłem wszystkie siły na pomaganie Harriet, gdyż był to najoczywistszy sposób zrobienia czegoś pożytecznego. Zająłem się tym, angażując całą swoją inteligencję i doświadczenie, a miałem go niemało, bo choć byłem dopiero pięciolatkiem, przeżyłem już dziewięćdziesiąt siedem lat. Wykorzystywałem pomoc udzielaną Harriet, by unikać nudnego chodzenia do szkoły, a mój ojciec był zbyt zajęty, by się zorientować, co robię. Opiekowałem się nią i doskonale wiedziałem, jaki był jej tryb życia, gdy ojciec przebywał poza domem. Można powiedzieć, że w ten sposób jako dorosły mężczyzna mogłem poznać kobietę, którą wcześniej znałem tylko jako dziecko. W tym okresie po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że nie jestem synem swojego ojca. Kiedy przybrana matka zmarła wreszcie w moim trzecim życiu, na jej pogrzebie pojawiła się cała rodzina Hulne’ów. Mój ojciec powiedział kilka słów, a ja stałem obok niego – siedmiolatek ubrany w czarne spodnie i marynarkę pożyczone od Clementa Hulne’a, kuzyna starszego ode mnie o trzy lata, który w poprzednim życiu próbował mnie terroryzować, gdy przypominał sobie o moim istnieniu. Constance Hulne, oparta na lasce z gałką z kości słoniowej w kształcie głowy słonia, wygłosiła krótką
mowę, w której podkreśliła lojalność i siłę Harriet oraz wspomniała o jej osieroconej rodzinie. Alexandra Hulne powiedziała mi, że muszę być dzielny; Victoria Hulne pochyliła się i uszczypnęła mnie w policzek, wywołując we mnie dziwne dziecięce pragnienie ugryzienia palców w czarnej rękawiczce, które tak bezceremonialnie poczynały sobie z moją twarzą. Rory Hulne milczał i patrzył na mnie. Robił to już wcześniej, kiedy po raz pierwszy stałem w pożyczonym ubraniu na pogrzebie matki, ale wtedy, pogrążony w żalu, który nie mógł znaleźć sobie ujścia, nie rozumiałem intensywności jego wzroku. Teraz popatrzyłem mu w oczy i po raz pierwszy zobaczyłem zwierciadlane odbicie samego siebie, człowieka, którym miałem kiedyś się stać. Nie znasz mnie na wszystkich etapach mojego życia, więc pozwól mi je opisać. Rodzę się z rudymi włosami, które z czasem zmieniają barwę – można by miłosiernie powiedzieć, że stają się kasztanowe, lecz w gruncie rzeczy są marchewkowe. Dziedziczę kolor włosów po rodzinie swojej biologicznej matki, podobnie jak zdrowe zęby i skłonność do dalekowzroczności. Jestem drobnym dzieckiem, nieco niższym od kolegów, a szczupła budowa ciała to efekt kiepskiego odżywiania i predyspozycji genetycznych. Po ukończeniu jedenastu lat nagle zaczynam szybko rosnąć i
jako piętnastolatek mogę udawać osiemnastolatka o chłopięcym wyglądzie, co szczęśliwie oszczędza mi trzech nudnych lat oczekiwania na uzyskanie pełnoletności. Jako młody człowiek dawniej nosiłem nieco zmierzwioną brodę, naśladując swojego przybranego ojca Patricka, lecz nie pasuje ona do mnie i w swoim naturalnym kształcie przypomina splątany gąszcz krzaków malin, w których przyczaiła się jakaś istota. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, zacząłem się regularnie golić, pokazując światu twarz swojego prawdziwego ojca. Mamy te same bladoszare, zbyt blisko osadzone oczy, te same niewielkie uszy, lekko kędzierzawe włosy i nos, który wraz ze skłonnością do chorób kości jest chyba najmniej miłą częścią naszego dziedzictwa genetycznego. Nie chodzi o to, że mam wyjątkowo duży nos, bynajmniej – jest jednak wyraźnie zadarty jak u krasnoludka i wygląda jak uformowany z gliny, nie kości. Ludzie grzecznie tego nie komentują, lecz kilkakrotnie zdarzyło się, że widok mojego nosa doprowadził do płaczu małe dzieci pochodzące z rodzin o cechach genetycznych predysponujących do większej urody. Na starość siwieję, co odbywa się błyskawicznie; stres może sprawić, że następuje to wcześniej niż zwykle, i nie może temu zapobiec żadna forma terapii medycznej ani psychologicznej. W wieku pięćdziesięciu jeden lat zaczynam nosić okulary do
czytania. Niestety, osiągam pięćdziesiątkę w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, niezbyt ciekawej dekadzie pod względem mody, lecz jak prawie wszyscy wracam do stylu panującego w młodości i noszę spokojne, staroświeckie okulary. Gdy je wkładam i przyglądam się swojej twarzy w lustrze w łazience, wyglądam jak starzejący się naukowiec. Kiedy grzebaliśmy Harriet po raz trzeci, miałem już blisko sto lat, by się przyzwyczaić do swojego widoku. To twarz Rory’ego Edmonda Hulne’a spoglądającego na mnie nad trumną kobiety, która nie mogła być moją matką.
Rozdział piąty
W chwili wybuchu drugiej wojny światowej jestem w odpowiednim wieku, by wstąpić do wojska, lecz w kilku pierwszych życiach w jakiś sposób zdołałem uniknąć wszystkich dramatycznych epizodów konfliktu, o których czytałem później w spokojnych latach osiemdziesiątych. W pierwszym życiu zgłosiłem się na ochotnika, szczerze wierząc w trzy wielkie złudzenia tej epoki – że wojna będzie krótka, że wojna będzie patriotyczna i że wojna pozwoli mi zdobyć nowe umiejętności. Spóźniłem się o cztery dni na okręt płynący do Francji i czułem głębokie rozczarowanie, że nie ewakuowano mnie z Dunkierki, która w owym czasie wydawała się symbolem triumfalnej klęski. Spędziłem pierwszy rok wojny na nieustannych ćwiczeniach, najpierw na plażach nadmorskich, gdy naród brytyjski – w tym ja – przygotowywał się do odparcia inwazji, która nie nastąpiła, a później w górach Szkocji, kiedy rząd zaczął myśleć o
odwecie. Tak długo szykowaliśmy się do lądowania w Norwegii, że gdy w końcu zdecydowano, iż nie ma ono sensu, moja jednostka została uznana za kompletnie nieprzygotowaną do walk na pustyni, toteż nie wysłano nas do Afryki Północnej i trzymano w odwodzie aż do chwili, gdy będzie można ponownie nas przeszkolić albo staniemy się do czegoś potrzebni. Dzięki temu zrealizowałem jedną ze swoich ambicji – ponieważ nikt nie wydawał się skłonny wysyłać nas do walki, nie miałem nic lepszego do roboty niż uczyć się i czytać. Sanitariusz służący w naszej kompanii był pacyfistą, gorliwym czytelnikiem dzieł Engelsa i poezji Wilfreda Owena, a wszyscy żołnierze, łącznie ze mną, uważali go za gogusiowatego mięczaka. Zmieniło się to dopiero w dniu, gdy postawił się sierżantowi, który od dawna z przyjemnością nadużywał swojej władzy – zbeształ go przed frontem całego oddziału i nazwał nędznym tchórzem wyżywającym się na słabszych. Sanitariusz nosił nazwisko Valkeith i otrzymał za swój wybuch trzy dni ścisłego, lecz zaskarbił sobie szacunek całej kompanii. Jego erudycja, poprzednio będąca powodem nieustannych szyderstw, stała się teraz przedmiotem dumy – chociaż dalej uchodził za gogusiowatego mięczaka, był teraz naszym gogusiowatym mięczakiem. Dowiedziałem się od niego wielu rzeczy na temat arkanów współczesnych nauk ścisłych, filozofii i poezji romantycznej, choć wówczas
jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zginął trzy minuty i pięćdziesiąt sekund po lądowaniu przez nas na plażach Normandii, trafiony w brzuch odłamkiem szrapnela. Był jedynym żołnierzem naszej kompanii poległym tego dnia, ponieważ przebywaliśmy poza rejonem walk; działo, które wystrzeliło fatalny pocisk, zostało zdobyte zaledwie dwie minuty później. W pierwszym życiu zabiłem trzech ludzi. Zginęli razem w czołgu wycofującym się z wioski w północnej Francji. Powiedziano nam, że wioska została już zdobyta, że nie będzie żadnego oporu, lecz nagle natknęliśmy się na czołg stojący między piekarnią a kościołem – wyglądał niczym wielka mucha siedząca na plastrze melona. Byliśmy tak rozluźnieni, że zauważyliśmy go dopiero wtedy, gdy obrócił w naszą stronę lufę przypominającą oko krokodyla pokrytego warstwą błota. Po chwili wystrzelił pocisk. Dwóch naszych żołnierzy zginęło natychmiast, a młody Tommy Kenah zmarł trzy dni później w szpitalu. Pamiętam swoje działania z taką samą jasnością jak wszystko inne, a wyglądały one następująco: rzuciłem na ziemię karabin, rozpiąłem torbę i wrzeszcząc, popędziłem środkiem ulicy w stronę czołgu, który zabił moich przyjaciół. Miałem rozpięty hełm i spadł mi on z głowy dziesięć metrów przed maszyną. Zbliżając się, słyszałem ludzi poruszających się we wnętrzu, widziałem twarze w
otworach obserwacyjnych, gdy załoga próbowała obrócić lufę działa w moją stronę lub otworzyć ogień z karabinów maszynowych. Jednak dobiegłem już do czołgu. Lufa była gorąca – czułem na twarzy jej ciepło nawet z odległości pół metra. Wrzuciłem granat przez otwarty przedni właz. Słyszałem krzyki, członkowie załogi zaczęli się kotłować we wnętrzu maszyny, próbowali chwycić granat, ale w ciasnej przestrzeni pogorszyło to tylko sytuację. Pamiętam swoje działania, ale nie myśli. Później kapitan powiedział, że czołg musiał pojechać niewłaściwą drogą: jedni Niemcy skręcili w lewo, a inni w prawo i właśnie dlatego zabili trzech naszych żołnierzy i sami zginęli. Otrzymałem medal, który sprzedałem w 1961 roku, gdy musiałem zapłacić za nowy bojler. Pozbywszy się go, poczułem wielką ulgę. Była to moja pierwsza wojna. Podczas drugiej nie zgłosiłem się na ochotnika. Wiedziałem, że prawdopodobnie otrzymam powołanie do wojska, toteż postanowiłem wykorzystać umiejętności nabyte w pierwszym życiu, by nie zginąć. W trzecim wstąpiłem do RAF-u jako mechanik i gdy zaczynały wyć syreny, biegłem do schronu najszybciej z całej jednostki, aż w końcu Hitler zaczął bombardować Londyn i wiedziałem, że nic mi nie grozi. Baza lotnicza była dobrym miejscem, by przeczekać kilka lat wojny. Niemal wszyscy lotnicy ginęli w powietrzu i
szybko zapominaliśmy o ich śmierci. Piloci prawie nie zadawali się z mechanikami i z łatwością przyzwyczaiłem się do myśli, że zajmuję się wyłącznie samolotami, a kierujący nimi ludzie to po prostu jeszcze jeden mechaniczny element, który można ignorować i łatwo wymienić. Później pojawili się Amerykanie i zaczęliśmy bombardować terytorium Niemiec – w powietrzu ginęli kolejni lotnicy, a ja żałowałem wyłącznie ich maszyn. Coraz więcej pilotów wracało z misji bojowych w samolotach podziurawionych kulami, a podłogi kokpitów pokrywała gruba warstwa lepkiej krwi ze śladami stóp. Zastanawiałem się, co mógłbym zrobić inaczej, znając przyszłość, i doszedłem do wniosku, że nic. Wiedziałem, że alianci zwyciężą, ale nigdy dokładnie nie studiowałem historii drugiej wojny światowej; moja wiedza miała charakter osobisty, była oparta na własnych doświadczeniach, nie pracach naukowych. Wszystko, co mogłem zrobić, to ostrzec mężczyznę o nazwisku Valkeith, pochodzącego ze Szkocji, że na plażach Normandii powinien pozostać w łodzi dwie minuty dłużej, i szepnąć szeregowemu Kenahowi, że w wiosce Gennimont między piekarnią a kościołem napotka czołg, który skręcił w lewo zamiast w prawo i zakończy jego życie. Ale nie miałem do przekazania żadnych strategicznych informacji oprócz tego, że Citroën zacznie produkować eleganckie, zawodne samochody i że
pewnego dnia ludzie będą wspominać podział Europy i zastanawiać się, dlaczego do niego doszło. W dalszym ciągu służyłem w wojsku, nie biorąc udziału w działaniach bojowych, zręcznie przekonawszy samego siebie, że to najlepszy sposób postępowania. Oliwiłem koła bombowców, które zniszczyły Drezno; słuchałem plotek, że naukowcy próbują zaprojektować silnik odrzutowy, a inżynierowie kpią z tego pomysłu. Przez chwilę słuchałem, jak gasną silniki V1, a później przez krótki okres wsłuchiwałem się w ciszę po upadku pocisków V2, a gdy nadszedł dzień zakończenia wojny, straszliwie upiłem się brandy, za którą nie przepadam, z pewnym Kanadyjczykiem i dwoma Walijczykami poznanymi zaledwie dwa dni wcześniej. Nigdy więcej ich nie spotkałem. Cały czas pogłębiałem swoją wiedzę. Tym razem skupiłem się na nauce. Czytałem o silnikach i maszynach, o wojsku i strategii, o RAF-ie i Luftwaffe. Studiowałem mapy bombardowanych obszarów, zapamiętywałem, gdzie spadły rakiety, aby następnym razem – ponieważ byłem na sześćdziesiąt procent pewny, że to nie koniec, że wszystko znowu się powtórzy – dać sobie, a może i innym, coś bardziej użytecznego niż kilka osobistych wspomnień na temat jakości konserwowej szynki we Francji. Jak się okazało, ta sama wiedza, która chroniła mnie
przed światem, w późniejszym czasie naraziła mnie na wielkie niebezpieczeństwo i pośrednio sprawiła, że zetknąłem się z Bractwem Kronosa, a Bractwo Kronosa ze mną.
Rozdział szósty
Nazywał się Franklin Phearson. Był drugim szpiegiem, którego spotkałem, i łaknął wiedzy. Pojawił się w moim czwartym życiu, w 1968 roku. Pracowałem jako lekarz w Glasgow i opuściła mnie żona. Miałem pięćdziesiąt lat i byłem złamanym człowiekiem. Nazywała się Jenny, kochałem ją i wszystko jej opowiedziałem. Była chirurgiem, jedną z pierwszych kobiet chirurgów na oddziale, a ja neurologiem znanym z prowadzenia nieortodoksyjnych badań, czasem nieetycznych, lecz legalnych. Ona wierzyła w Boga, ja nie. Moje trzecie życie to długa historia, ale na razie chciałbym po prostu powiedzieć, że moja trzecia śmierć, gdy umierałem samotnie w szpitalu w Japonii, przekonała mnie o prawdzie nicości. Żyłem i umarłem; Allah, Jehowa,
Kryszna, Budda ani duchy przodków nie pojawili się, by uwolnić mnie od strachu. Znów urodziłem się dokładnie w tym samym miejscu, w tej samej ośnieżonej Anglii, z powrotem w przeszłości, gdzie wszystko się zaczęło. Utrata wiary nie nastąpiła nagle ani nie przysporzyła mi głębokich cierpień. Przez dłuższy czas narastała we mnie rezygnacja, a wydarzenia mojego życia tylko ją wzmacniały, aż wreszcie z konieczności doszedłem do wniosku, że moje próby nawiązania kontaktu z Bogiem są całkowicie jednostronne. Śmierć i ponowne narodziny w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, sprawiły, że utrata wiary wydała mi się nużąco nieuchronna; i patrzyłem na problem istnienia Boga z dystansem rozczarowanego naukowca, któremu nie udało się przeprowadzić planowanej reakcji chemicznej. Przez całe życie modliłem się o cud, lecz się nie zdarzył. A teraz spoglądałem na duszną kaplicę swoich przodków, widząc próżność i chciwość; słyszałem wezwanie do modlitwy i myślałem o władzy; czułem zapach kadzidła i zastanawiałem się, ile pieniędzy na nie zmarnowano. W czwartym życiu odwróciłem się od Boga i próbowałem szukać odpowiedzi w nauce. Studiowałem wiele dziedzin – fizykę, biologię, filozofię – poświęcając na to cały swój czas, i stałem się najbiedniejszym studentem Uniwersytetu Edynburskiego, lecz w końcu uzyskałem
dyplom lekarza z najlepszym wynikiem na roku. Jenny i ja szanowaliśmy się nawzajem za ambicję – kiedy po raz pierwszy wzięła do ręki skalpel, ignoranci śmiali się z niej, dopóki nie zobaczyli precyzji jej cięć i pewności, z jaką trzyma narzędzia. Przez dziesięć lat mieszkaliśmy ze sobą bez ślubu w nieformalnym związku, manifestacyjnie lekceważąc konwenanse, aż wreszcie zawarliśmy małżeństwo w 1963 roku, na fali ulgi, jaka zapanowała po kubańskim kryzysie rakietowym. Lał deszcz, a Jenny śmiała się i mówiła, że oboje na to zasługujemy. Byłem zakochany. Tamtej nocy byłem zakochany do tego stopnia, że bez specjalnego powodu i bez większego namysłu wszystko jej powiedziałem. – Nazywam się Harry August – rzekłem. – Mój ojciec to Rory Edmond Hulne, moja matka umarła przed moim urodzeniem. To moje czwarte życie. Żyłem i umierałem kilka razy, ale wszystko pamiętam. Uderzyła mnie żartobliwie w pierś i powiedziała, żebym nie gadał głupstw. – W ciągu kilku tygodni w Ameryce wybuchnie skandal, który zmusi prezydenta Nixona do rezygnacji z urzędu – powiedziałem. – W Anglii zostanie zniesiona kara śmierci, a terroryści z organizacji Czarny Wrzesień przeprowadzą atak na lotnisku w Atenach. – Powinni mówić o tobie w telewizji – odparła.
Trzy tygodnie później wybuchła afera Watergate. Początek był łagodny, po drugiej stronie oceanu zwolniono ze stanowisk kilku prezydenckich doradców. Zniesiono karę śmierci, Nixon składał wyjaśnienia przed komisją Kongresu, a gdy terroryści z organizacji Czarny Wrzesień zastrzelili kilku pasażerów na lotnisku w Atenach, stało się oczywiste, że prezydent będzie musiał ustąpić. Jenny siedziała na końcu łóżka ze zgarbionymi plecami i spuszczoną głową. Czekałem. Przygotowywałem się do tej chwili przez cztery życia. Miała kościste ramiona, ciepły brzuch i miłą twarz, na której często pojawiał się uśmiech, gdy nikt nie patrzył. Włosy obcinała krótko, chcąc w ten sposób łagodzić antyfeministyczne uprzedzenia kolegów chirurgów. – Skąd wiedziałeś o tym wszystkim? – spytała. – Skąd wiedziałeś, że to się stanie? – Już ci mówiłem – odparłem. – Przeżywam to po raz czwarty i mam znakomitą pamięć. – Co to znaczy „po raz czwarty”? Jak to możliwe, że po raz czwarty? – Nie wiem. Zostałem lekarzem, by znaleźć jakieś wyjaśnienie. Przeprowadzałem na sobie eksperymenty, badałem swoją krew, ciało, mózg, sprawdzałem, czy jest we mnie coś... nienormalnego. Ale się myliłem. To nie problem medyczny, a jeśli nawet, nie potrafię go rozwiązać. Już
dawno temu rzuciłbym tę pracę, zaczął szukać czegoś nowego, ale poznałem ciebie. Jestem wieczny, ale teraz pragnę ciebie. – Ile masz lat? – spytała ostro. – Pięćdziesiąt cztery. Dwieście sześć. – Nie mogę... nie mogę uwierzyć w to, co mówisz. Nie wierzę, że w to wierzysz. – Bardzo mi przykro. – Jesteś szpiegiem? – Nie. – Jesteś chory? – Nie. Nie według podręcznikowej definicji choroby. – Więc dlaczego? – Dlaczego co? – Dlaczego mówisz takie rzeczy? – To prawda. Chcę, żebyś znała prawdę. Podeszła do łóżka, położyła się obok mnie, uniosła moją głowę i popatrzyła mi głęboko w oczy. – Harry – rzekła z lękiem w głosie. – Musisz mi wszystko powiedzieć. Mówisz poważnie? – Tak – odparłem, czując przypływ ogromnej ulgi. – Zupełnie poważnie. Odeszła ode mnie tej samej nocy. Narzuciła płaszcz na halkę, włożyła kalosze i pojechała do matki, która mieszkała w Northferry, tuż za Dundee. Zostawiła na stole
wiadomość, że potrzebuje czasu. Odczekałem dzień i zadzwoniłem, a jej matka kazała mi się rozłączyć. Odczekałem kolejny dzień i znowu zadzwoniłem, prosząc, by Jenny do mnie zatelefonowała. Trzeciego dnia aparat okazał się wyłączony. Jenny wzięła samochód, toteż pojechałem pociągiem do Dundee, a potem złapałem taksówkę. Panowała piękna pogoda, morze było absolutnie gładkie, różowe słońce wisiało nisko nad horyzontem i wydawało się zbyt zainteresowane światem, by zacząć zachodzić. Matka Jenny mieszkała w niewielkim białym domku z mikroskopijnymi skrzypiącymi drzwiami, który stał na skraju ciemnego klifu. Była drobną kobietą idealnie pasującą do absurdalnie niskich drzwi. Kiedy zapukałem, uchyliła je, nie zdejmując łańcucha. – Jenny nie może z panem rozmawiać – rzuciła. – Przykro mi, ale powinien pan odejść. – Muszę się z nią zobaczyć – odpowiedziałem. – Muszę zobaczyć swoją żonę. Proszę! – Niech pan odejdzie, doktorze! – zawołała. – Przykro mi, potrzebuje pan pomocy! Gwałtownie zatrzasnęła drzwi i za białymi deskami rozległ się szczęk zasuwy. Zostałem i zacząłem walić pięścią w drzwi, a potem stukać w okna, przyciskając twarz do szyby. Wyłączyły światła, żebym nie wiedział, gdzie się znajdują, a może miały nadzieję, że się zniechęcę i odejdę.
Zaszło słońce; usiadłem na ganku, płakałem i wołałem Jenny, błagałem, żeby ze mną porozmawiała, aż w końcu jej matka zatelefonowała na policję. Po rozmowie ze mną policjanci zamknęli mnie w celi z włamywaczem. Śmiał się ze mnie, więc chwyciłem go za gardło i o mało nie udusiłem. Wsadzili mnie do izolatki, w której spędziłem cały dzień, aż wreszcie przyjechał lekarz i spytał, jak się czuję. Osłuchał moją pierś, a ja najspokojniejszym głosem zauważyłem, że nie jest to racjonalny sposób diagnozowania chorób psychicznych. – Uważa się pan za wariata? – spytał szybko. – Nie! – warknąłem. – Potrafię po prostu rozpoznać złego lekarza! Musieli przyśpieszyć papierkową robotę, ponieważ następnego dnia zabrano mnie do szpitala. Roześmiałem się, gdy go zobaczyłem. Na drzwiach znajdowała się tabliczka na napisem: SZPITAL ŚW. MAŁGORZATY. Ktoś wymazał słowo PSYCHIATRYCZNY, po którym pozostała nieprzyjemna luka. Właśnie w tym szpitalu wyskoczyłem z okna w swoim drugim życiu, w wieku siedmiu lat.
Rozdział siódmy
W latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku przyjęło się, że osoby zajmujące się zawodowo zdrowiem psychicznym powinny regularnie poddawać się terapii i superwizji, by pozostawać w dobrym stanie psychicznym i emocjonalnym. Raz próbowałem pracować jako psycholog, ale problemy, które musiałem diagnozować, okazały się zbyt skomplikowane lub zbyt subiektywne, by je skutecznie rozwiązać, a narzędzia, jakimi dysponowałem, wydawały się dziecinne lub nieprecyzyjne. Krótko mówiąc, nie miałem do tego serca i kiedy po raz drugi w czasie mojej egzystencji – choć po raz pierwszy w tym życiu – umieszczono mnie w Szpitalu Psychiatrycznym Świętej Małgorzaty, byłem dumny, że mimo ciężkich urazów potrafiłem zachować zdrowie psychiczne, a jednocześnie czułem wściekłość, iż otaczający mnie ignoranccy śmiertelnicy kompletnie tego nie rozumieją.
Psychiatrzy i psycholodzy lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku wyglądają przy swoich odpowiednikach z lat sześćdziesiątych niczym Mozartowie przy muzycznym grafomanie Salierim. Chyba powinienem uważać się za szczęściarza, iż niektóre eksperymentalne techniki medyczne nie dotarły jeszcze w latach sześćdziesiątych do kosmopolitycznej Northumbrii. Nie testowano na mnie działania LSD ani ecstasy i nie kazano opowiadać o swoim życiu seksualnym, ponieważ nasz jedyny psychiatra, doktor Abel, uważał teorie Freuda za niezdrowe. Pierwsza odkryła to Spazmatyczka, nieszczęśliwa kobieta, której prawdziwe imię brzmiało Lucy, cierpiąca na zespół Tourette’a leczony mieszaniną apatii i brutalności. Sanitariusze chcieli oduczyć Spazmatyczkę tików i stosowali terapię awersyjną polegającą na biciu jej rękami w bok głowy, gdy zaczynała się wykrzywiać lub jąkać, a jeśli stawała się hałaśliwa – co często się zdarza w takich przypadkach – dwóch z nich siadało na niej, pierwszy na nogach, drugi na piersi, aż była bliska omdlenia wskutek niemożności oddychania. Raz próbowałem stanąć w jej obronie, po czym potraktowano mnie w ten sam sposób: leżałem na podłodze przygnieciony przez Brzydkiego Billa, szefa dziennej zmiany sanitariuszy, dawnego więźnia, czemu przyglądali się Clara Watkins i Nowy, który pracował w szpitalu od
sześciu miesięcy, lecz jeszcze nie zdradził swojego imienia. Oboje wydawali okrzyki aprobaty, a Nowy stanął mi na nadgarstkach, by zamanifestować swoją gorliwość w wykonywaniu obowiązków. Brzydki Bill wytłumaczył mi, że źle się zachowuję i zakłócam spokój, a to, że uważam się za lekarza, nie oznacza, iż cokolwiek wiem. Płakałem z bezsilności i frustracji, a Brzydki Bill wymierzył mi policzek, co sprawiło, że miałem powód, by wpaść we wściekłość. Usiłowałem powstrzymać łzy, zmieniając rozczulanie się nad sobą w atak furii, lecz poniosłem fiasko. – Penis! – wrzasnęła Spazmatyczka podczas sesji terapii grupowej odbywającej się raz w tygodniu. Doktor Abel zamknął z trzaskiem pióro, a jego malutki wąsik zaczął dygotać niczym wąsy przestraszonej myszy. – Ależ, Lucy... – Penis, daj mi go, daj mi go, penis, penis, penis! – krzyczała. Obserwowałem, jak policzki doktora Abla stają się coraz bardziej czerwone. Było to fascynujące zjawisko, prawie dostrzegałem kolejne naczynia krwionośne wypełniające się krwią i przez chwilę zastanawiałem się, czy powiększający się rumieniec odzwierciedla prędkość przepływu krwi w naskórku Abla – w takim przypadku powinien poważnie rozważyć zwiększenie częstości
ćwiczeń fizycznych i skorzystanie z usług dobrego masażysty. Jego wąsik przestał być modny w dniu, w którym Hitler napadł na Czechosłowację, i słyszałem tylko jedno wypowiedziane przez niego sensowne zdanie: – Doktorze August, najgorsza jest samotność w tłumie. Człowiek może kiwać głową, uśmiechać się, normalnie rozmawiać z innymi, ale udawanie sprawia, że jego dusza coraz bardziej oddala się od ludzi. Spytałem, czy wyczytał to w horoskopie na papierku z ciasteczka w chińskiej restauracji, a on zrobił zdziwioną minę, po czym zagadnął, o jakie ciasteczka chodzi i czy dodaje się do nich imbiru. – Daj mi go, daj mi go! – wrzeszczała Spazmatyczka. – To bezproduktywne – odezwał się z niesmakiem Abel, a Lucy podciągnęła fartuch, wypięła wielki tyłek okryty barchanowymi majtkami i zaczęła tańczyć. Simon, znajdujący się aktualnie w depresyjnej fazie choroby dwubiegunowej, wybuchnął płaczem, Margaret zaczęła się kołysać, po czym do sali wpadł Brzydki Bill z pałką w ręku, trzymając w pogotowiu kaftan bezpieczeństwa, a tymczasem doktor Abel wymknął się na korytarz. Koniuszki jego uszu były czerwone jak tylne światła samochodu. Raz na miesiąc mogliśmy przyjmować gości, lecz nikt nie przychodził.
Simon mówił, że tak jest lepiej, że nie chce, by go widziano w tym stanie, i że się wstydzi. Margaret krzyczała i drapała ściany zakrwawionymi paznokciami, aż zabrano ją do separatki, gdzie dostała środki uspokajające. Lucy, po której podbródku ciekła ślina, oświadczyła, że to nie my powinniśmy się wstydzić, tylko oni. Nie wyjaśniła, kim są „oni”, i nie musiała tego robić, bo po prostu miała rację. Po dwóch miesiącach byłem gotowy do opuszczenia szpitala. – Rozumiem teraz – wyjaśniłem spokojnie, siedząc naprzeciwko biurka doktora Abla – że przeszedłem załamanie psychiczne. Naturalnie potrzebuję psychoterapii, ale chciałbym wyrazić głęboką osobistą wdzięczność, że pomógł mi pan przezwyciężyć ten problem. – Doktorze August – odpowiedział Abel, kładąc pióro równolegle do górnej krawędzi notatnika – moim zdaniem przeszedł pan coś znacznie poważniejszego niż zwykłe załamanie. Był to rozwinięty epizod psychotyczny świadczący o poważnym stanie chorobowym. Popatrzyłem na Abla, jakbym go widział po raz pierwszy w życiu, i zastanawiałem się, co mógłby uznać za sukces. Doszedłem do wniosku, że wcale nie wyleczenie, tylko
interesującą terapię. – Co pan sugeruje? – spytałem. – Chciałbym zatrzymać pana u nas trochę dłużej – odpowiedział. – Pojawiły się fascynujące nowe leki i uważam, że będą w tym przypadku idealne. – Leki? – Ostatnio pojawiły się nowe pochodne fenotiazyny. Wyglądają bardzo obiecująco. – Fenotiazyna to środek owadobójczy. – Nie, nie, doktorze, nie! Jako lekarz rozumiem pański niepokój, ale kiedy mówię o fenotiazynie, mam na myśli tylko jej pochodne. – Chyba chciałbym uzyskać niezależną opinię na ten temat. Zawahał się i zauważyłem w jego oczach hardy błysk, gdy pomyślał o możliwym konflikcie. – Jestem wykwalifikowanym psychiatrą, doktorze. – W takim razie jako wykwalifikowany psychiatra zdaje pan sobie sprawę, jak ważne jest to, by pacjent wierzył w skuteczność terapii. – Tak – przyznał niechętnie. – Ale jestem jedynym wykwalifikowanym psychiatrą na tym oddziale. – To nieprawda. Ja również jestem wykwalifikowanym psychiatrą. – Doktorze – odezwał się z uśmiechem – jest pan chory.
Nie jest pan w stanie wykonywać zawodu, a cóż dopiero leczyć samego siebie! – Chciałbym, żeby pan zatelefonował do mojej żony – oświadczyłem stanowczo. – Ma prawo głosu w sprawie mojej terapii. Odmawiam przyjmowania pochodnych fenotiazyny i jeśli chce pan mnie zmusić do ich zażywania, musi pan mieć zgodę najbliższego krewnego. Ona jest moim najbliższym krewnym. – Jak rozumiem, doktorze, ponosi częściową odpowiedzialność za umieszczenie pana w naszym zakładzie i poddanie terapii. – Potrafi odróżnić dobre leki od złych – oznajmiłem. – Niech pan do niej zatelefonuje. – Zastanowię się. – Niech się pan nie zastanawia, tylko to zrobi, doktorze – odpowiedziałem. Do dziś nie wiem, czy do niej zadzwonił. Osobiście w to wątpię. Kiedy podali mi pierwszą dawkę leku, starali się to zrobić dyskretnie. Przysłali Clarę Watkins, która wyglądała jak niewiniątko, lecz odczuwała złośliwą przyjemność z pracy. Przyniosła tacę ze zwykłymi tabletkami, które połknąłem, i igłą. – Spokojnie, spokojnie, Harry – odezwała się karcąco. –
To dla twojego dobra. – Co to takiego? – spytałem, zaczynając coś podejrzewać. – Lekarstwo! – odpowiedziała wesoło. – Lubisz brać lekarstwa, prawda? Z tyłu sali stał Brzydki Bill i wpatrywał się we mnie. Jego obecność potwierdziła moje podejrzenia: czekał na sygnał do ataku. – Chciałbym zobaczyć zgodę na stosowanie tego lekarstwa podpisaną przez mojego najbliższego krewnego – odezwałem się. – Po prostu siedź spokojnie – odpowiedziała i chwyciła mnie za rękaw, lecz strząsnąłem jej dłoń. – Żądam widzenia z adwokatem, który będzie reprezentował moje interesy. – To nie więzienie, Harry! – odparła pogodnie Clara i spojrzała na Brzydkiego Billa, unosząc brwi. – Nie ma tu adwokatów. – Mam prawo do niezależnej konsultacji lekarskiej! – Doktor Abel chce ci pomóc. Stara się, jak może. A teraz, Harry... Po tych słowach Brzydki Bill chwycił mnie od tyłu w niedźwiedzi uścisk i zacząłem się zastanawiać, zresztą nie po raz pierwszy, dlaczego w ciągu przeszło dwustu lat nigdy nie nauczyłem się żadnej sztuki walki. Bill, zanim został sanitariuszem, spędził wiele lat w zakładzie karnym
i szpital psychiatryczny wydawał mu się czymś w rodzaju więzienia, tylko lepszego. Codziennie pracował przez godzinę w ogrodzie szpitalnym, brał anaboliki, które sprawiały, że czoło nieustannie błyszczało mu od potu i, jak podejrzewam, wywoływały kurczenie się jąder. Kompensował to, uprawiając kulturystykę, i oczywiście brał coraz większe dawki anabolików. Niezależnie od stanu swoich gonad, miał ramiona grubsze od moich ud. Otoczył mnie nimi i uniósł z krzesła, aż zacząłem bezsilnie wierzgać nogami w powietrzu. – Nie! – błagałem. – Proszę, nie róbcie tego, proszę, nie róbcie... Clara poklepała mnie po przedramieniu w okolicy łokcia, by wywołać zaczerwienienie skóry, po czym nie trafiła w żyłę. Wierzgałem nogami, Brzydki Bill ścisnął mnie mocniej, aż zrobiło mi się czerwono przed oczami i zaczęło mi się mącić w głowie. Poczułem igłę wbijaną w skórę, lecz nie zauważyłem, by ją wyciągnięto, a Brzydki Bill rzucił mnie na podłogę. – Nie bądź niemądry, Harry! – powiedziała Clara. – Dlaczego zawsze jesteś taki niemądry, gdy próbujemy ci pomóc? Zostawili mnie. Klęczałem na podłodze na obolałych kolanach i czekałem, aż się zacznie. Myślałem gorączkowo, zastanawiając się, skąd wziąć łatwo dostępne antidotum na
truciznę krążącą w tej chwili w moich żyłach, ale byłem lekarzem tylko przez jedno życie i nie miałem czasu na badanie nowoczesnych lekarstw. Podszedłem na czworakach po podłodze do dzbanka z wodą i wypiłem całą jego zawartość, po czym położyłem się na plecach na środku sali i próbowałem zwolnić oddech i tętno, na próżno starając się opóźnić wchłanianie leku przez organizm. Przyszło mi do głowy, że powinienem obserwować pojawiające się symptomy, toteż obróciłem się na podłodze, by widzieć zegar, i zapamiętałem godzinę. Po dziesięciu minutach poczułem lekkie zawroty głowy, lecz wkrótce minęły. Po kwadransie zdałem sobie sprawę, że moje stopy znajdują się po przeciwnej stronie świata, że ktoś przeciął mnie wpół, lecz pozostawił nienaruszone nerwy, choć kości zostały połamane, a moje nogi należą do kogoś innego. Wiedziałem, że to niemożliwe, a jednak rejestrowałem ten oczywisty fakt z rezygnacją, która nie pozwalała mi walczyć z tym, co mnie spotkało. Nadeszła Spazmatyczka, spojrzała na mnie i spytała: – Co robisz? Uważałem, że nie potrzebuje odpowiedzi, więc jej nie udzieliłem. Z kącika moich warg spływał strumyczek śliny. Raczej mi się to podobało: chłód śliny działał kojąco na rozgrzaną skórę.
– Co robisz? Co robisz? Co robisz? – wrzeszczała Spazmatyczka, a ja zacząłem się zastanawiać, czy w Northumbrii słyszano już o agonistach receptorów adrenergicznych, czy to dopiero kwestia przyszłości. Potrząsnęła mną i odeszła, ale coś po sobie pozostawiła, bo dalej dygotałem i uderzałem głową w podłogę. Wiedziałem, że zsikałem się w spodnie, lecz to również mi nie przeszkadzało – mocz wydawał się równie przyjemny jak ślina, choć miał temperaturę mojego ciała. Po pewnym czasie wysechł i zaczęła mnie piec od niego skóra. Wszystko wydawało mi się odległe, a później pojawił się Brzydki Bill ze zmasakrowaną twarzą. Jego głowa uderzyła w sufit nade mną i pękła niczym zgniły pomidor, ze zmiażdżonej czaszki pozostał tylko nos, dwoje oczu i wykrzywione usta otoczone mazią złożoną z krwi i mózgu, a kiedy się nade mną pochylił, po policzku spłynęły mu kawałki móżdżku, dotarły do kącika ust i utworzyły kroplę różowoszarej materii, która wisiała przez chwilę na dolnej wardze, po czym spadła niczym tarte jabłko z łyżeczki niemowlęcia na moją twarz, a ja krzyczałem, krzyczałem i krzyczałem, aż wreszcie mnie udusił i przestałem krzyczeć. Naturalnie w tym momencie straciłem poczucie czasu i wartość diagnostyczna eksperymentu stała się raczej iluzoryczna.
Rozdział ósmy
Odwiedziła mnie Jenny. Kiedy przyszła, przywiązali mnie do łóżka i wstrzyknęli środek uspokajający. Usiłowałem się odezwać, powiedzieć, co robią, ale nie mogłem. Rozpłakała się. Umyła mi twarz, wzięła mnie za rękę i płakała. Ciągle nosiła obrączkę. Przy drzwiach zaczęła rozmawiać z doktorem Ablem, który powiedział, że jest zaniepokojony pogorszeniem mojego stanu i że rozważa zastosowanie nowego lekarstwa. Zawołałem ją i nie wydałem dźwięku. Kiedy zamykali drzwi, odwróciła się do mnie plecami. Później usiadł obok mnie doktor Abel, przycisnął czubek pióra do dolnej wargi i spytał: – Opowiesz mi to jeszcze raz,
Harry? W jego głosie brzmiało napięcie, coś intensywniejszego niż zwykła fascynacja własną terapią. Usłyszałem, jak ktoś odpowiada: – Koniec embarga na eksport ropy naftowej. Rewolucja goździków w Portugalii, obalenie rządu. Odkrycie terakotowej armii. Indie uzyskują broń nuklearną. Niemcy Zachodnie wygrywają mistrzostwa świata w piłce nożnej. Brzydki Bill siedział w pomarańczowej mgiełce i mówił: – Nie taki cwany, nie taki cwany, jesteś taki cwany, taki cwany, myślisz, że jesteś taki cwany, ale nie jesteś taki cwany, nie jesteś taki cwany, cwany to nic, cwany to gówno, to ja jestem cwany, to ja tu jestem cwany... Pochylił się nad moją twarzą i bełkotał, a ja ugryzłem go mocno w nos, usłyszałem chrupot miażdżonej chrząstki i uznałem to za bardzo, bardzo zabawne. Później rozległ się głos nieznajomego mężczyzny, mówiącego z kulturalnym amerykańskim akcentem. – O nie, nie, nie, nie, nie – powiedział. – To zupełnie nie do przyjęcia.
Rozdział dziewiąty
Jenny. Mówi z akcentem z Glasgow, którego usiłowała ją oduczyć matka i poniosła fiasko. Jej matka wierzyła, że należy iść do przodu, a ojciec, że zostawać z tyłu, i w rezultacie oboje tkwili dokładnie w tym samym miejscu aż do dnia osiemnastych urodzin Jenny, gdy w końcu się rozstali i nigdy więcej się nie zobaczyli. Spotkałem ją znowu w siódmym życiu. Uczestniczyłem w konferencji naukowej w Edynburgu. Na mojej plakietce znajdował się napis: „Profesor H. August, University College, Londyn”, a na jej plakietce: „Dr J. Munroe, chirurg”. Siedziałem trzy rzędy za nią, słuchając niewiarygodnie nudnego wykładu na temat interakcji jonów wapnia w obwodowym układzie nerwowym, i zafascynowany obserwowałem jej szyję. Nie widziałem jej twarzy i nie mogłem być pewny, ale wiedziałem, że to ona.
Wieczorem podano drinki i posiłek złożony z rozgotowanego kurczaka, ziemniaków purée i rozmiękłej fasoli. Orkiestra grała stare przeboje z lat pięćdziesiątych. Odczekałem, aż dwóch mężczyzn, z którymi rozmawiała, dostatecznie się upije, by zacząć tańczyć, zostawiwszy ją samą wśród brudnych talerzy leżących na pogniecionym obrusie. Usiadłem obok niej i wyciągnąłem rękę. – Harry – przedstawiłem się. – Profesor August? – poprawiła, odczytując moje nazwisko na plakietce. – Doktor Munroe – odpowiedziałem. – Już się kiedyś spotkaliśmy. – Doprawdy? Nie przypominam... – Studiowała pani medycynę na Uniwersytecie Edynburskim i mieszkała na pierwszym roku w niewielkim domu w Stockbridge z czterema chłopcami, którzy bardzo się pani bali. Pracowała pani jako opiekunka bliźniąt, dzieci sąsiadki, by coś zarobić, i postanowiła pani zostać chirurgiem, gdy zobaczyła pani na stole operacyjnym bijące serce. – Wszystko się zgadza – mruknęła, obracając się nieco na krześle, by na mnie spojrzeć. – Ale bardzo mi przykro, ciągle zupełnie pana nie kojarzę. – To normalne – odparłem. – Byłem innym chłopcem, który bał się do pani odezwać. Zatańczy pani?
– Co takiego? – Zatańczy pani ze mną? – Ja... O Boże, próbuje mnie pan poderwać? Czy o to chodzi? – Jestem żonaty i zadowolony ze swojego małżeństwa – skłamałem. – Mam rodzinę w Londynie i nie żywię wobec pani złych intencji. Podziwiam pani pracę i źle się czuję, gdy widzę samotną kobietę. Jeśli ma pani ochotę, w czasie tańca możemy porozmawiać o najnowszych postępach techniki obrazowania i o tym, co ma większy wpływ na rozwój szlaków neuronalnych w pierwszych dziesięciu latach życia dziecka: czy predyspozycje genetyczne, czy stymulacja sensoryczna w okresie rozwoju. Zatańczy pani ze mną? Zawahała się. Obracała na palcu pierścionek zaręczynowy, trzy brylanty oprawione w złoto, kosztowniejszy, niż kupiłem jej w innym życiu, które umarło dawno temu. Popatrzyła na zatłoczony parkiet, uznała go za bezpieczne miejsce i usłyszała, że zespół muzyczny zaczyna grać nową melodię pozwalającą zachować dystans między partnerami. – W porządku – rzekła i ujęła mnie za rękę. – Mam nadzieję, że zna pan najnowszą literaturę biochemiczną. Tańczyliśmy.
Spytałem, czy trudno jest być pierwszą kobietą chirurgiem na oddziale. Roześmiała się i powiedziała, że tylko idioci lekceważą ją jako kobietę, a ona traktuje ich właśnie jak idiotów. – Korzyść polega na tym, że mogę być kobietą i cholernie dobrym chirurgiem, a oni na zawsze pozostaną idiotami – dodała. Spytałem, czy jest samotna. – Nie – odpowiedziała po chwili. Nie była samotna. Miała rodzinę, przyjaciół, współpracowników, których lubiła, kolegów budzących szacunek. Miała dwoje dzieci. Jenny zawsze chciała mieć dzieci. Zastanawiałem się, czy chciałaby nawiązać ze mną romans. Spytała, kiedy przestałem się jej bać, że na parkiecie stałem się taki bezczelny. Odpowiedziałem, że przed wieloma laty, ale jest ciągle piękna i znam wszystkie jej sekrety. – Nie słyszał pan, co mówiłam o przyjaciołach, kolegach, rodzinie, dzieciach? Tak, słyszałem i ciążyło mi to czasie naszej rozmowy, coś krzyczało we mnie, by odejść, zostawić ją w spokoju, bo jej życie jest kompletne i nie potrzebuje dodatkowych komplikacji. Jakże wielki, powiedziałem, musi być pociąg,
który do niej czuję, skoro mogę o tym wszystkim wiedzieć i mimo to szeptać jej do ucha słodkie słówka? – Słodkie słówka? Tak pan to nazywa? Ucieknij ze mną, na jedną noc, powiedziałem. Świat się zmieni, wszystko się skończy, a ludzie zapomną. Przez chwilę wydawało się, że ogarnęła ją pokusa, ale później pojawił się jej mąż i wziął ją za rękę. Stała się wierną, kochającą żoną, a poza tym nie interesowałem jej ja, tylko przygoda. Czy postępowałbym inaczej, gdybym wiedział, co spotka Jenny Munroe? Może nie. Okazuje się, że czas mimo wszystko nie nadaje się do opisania.
Rozdział dziesiąty
Z powrotem w szaleństwie, z powrotem w krainie ruin. W moim czwartym życiu przyszedł do mnie do szpitala Franklin Phearson i kazał odstawić leki psychotropowe, które otrzymywałem, ale działał nie dla mojego dobra, tylko swojego. Leżałem nieruchomo na szpitalnym łóżku i słyszałem nad sobą jego głos, gdy oświadczył: – Co podajecie temu człowiekowi? Mówiliście, że będzie przytomny. Phearson łagodził ręką kołysanie noszy, gdy wyniesiono mnie frontowymi drzwiami i umieszczono w czekającym nieoznakowanym ambulansie. Twarde podeszwy skórzanych butów Phearsona klekotały na marmurowych schodach okazałego hotelu, chwilowo zamkniętego, bo pracowników odesłano do domu. Umieszczono mnie w puchowej pościeli i przykryto czerwonym kocem, bym doszedł do siebie, podążył w
stronę zbawienia, śniąc i wymiotując. Odstawienie jakiegokolwiek leku wywołującego uzależnienie jest nieprzyjemne; w przypadku środków antypsychotycznych skutki są zarówno pozytywne, jak i negatywne. Z pewnością pragnąłem śmierci i przywiązano mnie do łóżka, by nie udało mi się zabić. Z pewnością wiedziałem, że wszystko stracone, że nie mam żadnych szans, że ucieczka nie wchodzi w rachubę, toteż chciałem postradać zmysły, zapomnieć o wszystkim i żyć w szaleństwie. I na pewno nawet teraz, nawet ze swoją absolutną pamięcią, nie potrafię sobie przypomnieć najgorszych chwil – mam wrażenie, że to wszystko przytrafiło się innemu człowiekowi. I z pewnością wiem, że jestem zdolny przeżyć to wszystko jeszcze raz, poczuć to znowu; wiem również, że chociaż drzwi mogą być chwilowo zamknięte, na dnie mojej duszy znajduje się niezgłębiona, czarna studnia. Mówi się, że ludzki umysł nie pamięta bólu, lecz ja twierdzę, że nie ma to prawie żadnego znaczenia, bo nawet jeśli zapominamy doznania fizyczne, doskonale pamiętamy towarzyszące im przerażenie. Nie chcę umrzeć w tej chwili, chociaż okoliczności, w jakich piszę ten tekst, wpłyną na bieg mojego życia. Pamiętam, że tego chciałem i że wszystko było rzeczywiste. Nie przeżyłem olśnienia, nie obudziłem się w mroku, wyleczony po tym, co mnie spotkało. Powoli powracała
świadomość, po kilku godzinach przyzwyczajania się do sytuacji zapadłem w sen, po czym obudziłem się na dłuższy czas. Powoli odzyskiwałem ludzką godność: czysta odzież, wreszcie rozwiązano mi ręce, oczyszczono z zakrzepłej krwi rany na nadgarstkach i kostkach. Pozwolono mi zjeść posiłek – najpierw obserwowano mnie w łóżku, potem przez okno, później ze schodów, a w końcu na patio wychodzącym na trawnik do gry w krokieta i wielki zielony ogród, gdzie nadzorca udawał, że jest po prostu przyjacielem. Pozwolono mi się umyć, choć z łazienki usunięto wszystkie ostre przedmioty, a na zewnątrz czuwali strażnicy, ale nie przejmowałem się tym i siedziałem pod prysznicem, aż pomarszczyła mi się skóra, a podgrzewacz wody na piętrze zaczął dygotać z wysiłku. Wyrosła mi zmierzwiona broda, toteż przyprowadzono fryzjera, który mnie ogolił i namaścił mi skórę włoskimi olejkami, po czym zawołał, jakby mówił do małego dziecka: – Ma pan piękną twarz! Proszę ją oszczędzać! Od czasu do czasu zauważałem w domu Franklina Phearsona. Jego rezerwa sugerowała, że to on jest szefem. W czasie posiłku siedział dwa stoliki ode mnie, spostrzegłem go na końcu korytarza po wyjściu z łazienki i doszedłem do wniosku, że to on kazał zamontować w mojej sypialni lustro weneckie, które pozwalało obserwować pokój. O ciągłej inwigilacji świadczył jedynie cichy dźwięk
wydawany przez obiektyw kamery, gdy zmieniała ogniskową. Któregoś dnia Phearson usiadł obok mnie przy śniadaniu, tym razem blisko, i powiedział: – Wygląda pan znacznie lepiej. Ostrożnie popijałem herbatę, gdyż w tym miejscu zawsze zachowywałem ostrożność i piłem wszystko drobnymi łykami, zastanawiając się, czy w napojach nie ma trucizny. W końcu odparłem: – Czuję się lepiej, dziękuję. – Zapewne ucieszy pana wiadomość, że doktor Abel został zwolniony z pracy. Powiedział to tak swobodnie, trzymając na kolanach złożoną gazetę i spoglądając na krzyżówkę, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co chodzi. Kiedy w końcu dotarło do mnie znaczenie jego słów, powtórzyłem neutralnym tonem, jakim mówiłem jako dziecko do mojego ojca: – Dziękuję. – Pochwalam jego intencje, ale nie metody, które były nierozsądne – ciągnął Phearson. – Chciałby pan zobaczyć swoją żonę? Policzyłem w myśli do dziesięciu, zanim ośmieliłem się udzielić odpowiedzi. – Tak. Bardzo. – Jest mocno wytrącona z równowagi. Nie wie, gdzie pan jest, myśli, że pan uciekł. Może pan do niej napisać. Niech
pan ją uspokoi. – Chętnie. – Otrzyma odszkodowanie. Doktor Abel może stanąć przed sądem. Może utrata prawa wykonywania zawodu, kto wie? – Po prostu chciałbym ją jeszcze raz zobaczyć. – Wkrótce – odpowiedział. – Chcemy zajmować panu jak najmniej czasu. – Kim pan jest? Z nagłą energią odrzucił na bok gazetę, jakby czekał na to pytanie. – Nazywam się Franklin Phearson – odpowiedział, wyciągając płaską, różową dłoń. – Miło mi pana poznać, doktorze. Popatrzyłem na jego dłoń, ale jej nie uścisnąłem. Cofnął ją niedbale, jakby nigdy mi jej nie podawał, lecz próbował rozluźnić mięśnie. Wziął gazetę leżącą na stole i otworzył ją na stronie z wiadomościami krajowymi, gdzie znajdowały się informacje o przyszłym strajku. Przeciągnąłem łyżką po powierzchni owsianki i patrzyłem na wiry w mleku. – A więc zna pan przyszłość – rzekł w końcu. Ostrożnie położyłem łyżkę obok talerza, otarłem wargi, splotłem ręce i rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Nie patrzył na mnie, wbijał wzrok w gazetę. – Nie – odpowiedziałem. – To tylko epizod psychotyczny.
– Zmienił pan zdanie. – Byłem chory. Potrzebuję pomocy. – Jasne! – rzucił i precyzyjnym ruchem dłoni zamknął gazetę. – Gówno prawda! – Wypowiedzenie tych słów sprawiło mu taką przyjemność, że uśmiechnął się kącikami ust, i wydawało się, że je powtórzy, by dostarczyć sobie nowej radości. – Kim pan jest? – spytałem. – Już mówiłem. Nazywam się Franklin Phearson. – Kogo pan reprezentuje? – Dlaczego nie mogę reprezentować samego siebie? – Ale tak nie jest. – Reprezentuję kilkanaście zainteresowanych agencji, organizacji, krajów, stron: może je pan nazywać, jak pan chce. Ludzi walczących w słusznej sprawie. Chce pan pomóc ludziom walczącym w słusznej sprawie, prawda? – Jak miałbym to zrobić? – Jak już wspomniałem, doktorze, zna pan przyszłość. Zapadło milczenie przypominające pajęczynę w mrocznym domu. Nie udawał już, że czyta gazetę, a ja otwarcie przyglądałem się jego twarzy. W końcu powiedziałem: – Muszę zadać kilka oczywistych pytań. Podejrzewam, że zna pan odpowiedzi, ale skoro rozmawiamy ze sobą tak szczerze... – Naturalnie. To powinien być uczciwy układ.
– Czy będę mógł odejść, gdybym miał na to ochotę? Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Cóż, ciekawe pytanie. Proszę mi pozwolić odpowiedzieć na nie innym pytaniem: gdyby chciał pan odejść, dokąd, do licha, miałby pan iść, jak pan sądzi? Dotknąłem językiem wnętrza ust, czując na policzkach i wargach gojące się rany i świeże blizny na delikatnym nabłonku. – Gdybym miał taką wiedzę – choć to nieprawda – jak by ją pan wykorzystał? – To zależy od tego, co bym usłyszał. Jeżeli mi pan powie, że Zachód zatriumfuje, że dobro zwycięży, a zło poniesie klęskę, zostanie sprawiedliwie ukarane, będę pierwszym człowiekiem, który kupi panu butelkę szampana i zaprosi na kolację w wybranej przez pana restauracji, by to uczcić. Jeśli, z drugiej strony, zna pan daty masakr, wojen i bitew, wie pan o morderstwach i popełnionych zbrodniach, w takim razie, cóż – nie chcę pana okłamywać – nasze rozmowy mogą potrwać trochę dłużej. – Wygląda na to, że pan rzeczywiście wierzy, iż coś wiem na temat przyszłości, gdy tymczasem wszyscy inni ludzie – łącznie z moją żoną – uważają to za urojenia. Westchnął, po czym zwinął i odłożył gazetę, jakby zamierzał w ogóle zrezygnować z zachowywania pozorów. – Panie doktorze – odpowiedział, pochylając się w moją
stronę nad stołem, z rękami splecionymi pod brodą – skoro prowadzimy szczerą, swobodną rozmowę, proszę pozwolić mi o coś spytać. Czy w czasie wszystkich pańskich podróży – wielu, wielu podróży – słyszał pan o Bractwie Kronosa? – Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nie słyszałem. Co to takiego? – Mit. Jeden z ironicznych przypisów, które naukowcy umieszczają u dołu stronicy, by ożywić wyjątkowo nudny fragment. Piszą mniej więcej coś takiego: „Nawiasem mówiąc, niektórzy ludzie opowiadają bardzo dziwne historie”. Bractwo Kronosa to baśń opowiedziana drobnym drukiem w przypisach do książek, których nikt nie czyta. – Co właściwie mówią te przypisy? – Mówią... – odparł, wydychając powietrze ze znużoną rezygnacją człowieka przyzwyczajonego do opowiadania różnych historii. – Mówią, że żyją wśród nas ludzie, którzy nie umierają. Podobno rodzą się, żyją, umierają, po czym znowu przeżywają to samo życie, co powtarza się tysiąc razy. Ci ludzie, nieskończenie starzy i nieskończenie mądrzy, czasami się spotykają, nikt nie wie gdzie, a potem... Cóż, później pojawiają się rozbieżne wersje. Niektórzy twierdzą, że przebrani w białe szaty organizują konspiracyjne spotkania; inni uważają, że orgie, po których rodzą się dzieci tworzące następne pokolenie członków stowarzyszenia. Nie wierzę w żadną z tych opowieści,
ponieważ białe szaty wyszły z mody wskutek działalności Ku-Klux-Klanu na południu Stanów, a orgie są zbyt banalne. – I to właśnie jest Bractwo Kronosa? – Tak, mój panie – odpowiedział wesoło. – To ktoś w rodzaju iluminatów, ale bez splendoru, albo wolnomularzy bez fartuszków. Tajne stowarzyszenie istniejące na przestrzeni stuleci, które nieustannie odtwarza swoją strukturę i zamierza trwać w nieskończoność. Musiałem to zbadać, bo ktoś powiedział, że ma to jakiś związek z Rosjanami. Moim zdaniem to fantazja wymyślona przez człowieka, który bardzo się nudził, a jednak... Nagle pojawia się ktoś taki jak pan, doktorze, i zaczynam mieć problemy z papierkową robotą. – Myśli pan, że skoro moje urojenia pasują do starej legendy, coś w nich może być? – Boże, nie, bynajmniej! Uważam, że skoro pańskie urojenia pokrywają się z prawdą, coś w nich musi być. Właśnie tak wygląda sytuacja. – Uśmiechnął się lekko i rozparł wygodnie w fotelu. Czas to nie mądrość; mądrość to nie intelekt. Ciągle jestem w stanie wpaść w zdumienie. Zdumiał mnie. – Mógłbym się nad tym zastanowić przez jakiś czas? – spytałem. – Jasne. Niech pan się nad tym zastanowi przez noc,
doktorze. Jutro rano proszę dać mi znać, co pan o tym sądzi. Gra pan w krokieta? – Nie. – Gdyby chciał pan spróbować, jest tu piękny trawnik.
Rozdział jedenasty
Pora zastanowić się nad pamięcią. Kalaczakra, ouroboranie, ludzie, którzy w nieskończoność powtarzają swoje życie wśród tych samych wydarzeń historycznych, choć za każdym razem ich losy mogą się toczyć zupełnie inaczej – krótko mówiąc, członkowie Bractwa Kronosa – zapominają. Niektórzy uważają to za dar, możliwość odkrycia na nowo rzeczy, których już się doświadczyło, zachowania zdolności dziwienia się cudami wszechświata. Najstarszych członków bractwa prześladuje poczucie déjà vu, mają wrażenie, że już wszystko widzieli, ale nie pamiętają kiedy. Inni uważają niedoskonałość naszej pamięci za dowód, że mimo swoich niezwykłych cech ciągle jesteśmy ludźmi. Nasze ciała się starzeją i doświadczają bólu, podobnie jak ciała innych ludzi, a po naszej śmierci przyszłe pokolenia mogą odnaleźć miejsce, gdzie nas pogrzebano, odkopać gnijące
zwłoki i oznajmić – tak, to rzeczywiście ciało zmarłego Harry’ego Augusta, ale kto potrafi powiedzieć, dokąd podążył jego umysł? Implikacje, jakie niesie to dla rzeczywistości, są zbyt skomplikowane, by je tutaj omawiać, ale zawsze powracamy do umysłu – to właśnie umysł podróżuje przez czas, choć ciało się starzeje i umiera. Jesteśmy tylko i wyłącznie umysłami, a ludzki umysł może być niedoskonały i zapominać. Dlatego nikt nie pamięta, kto założył poszczególne filie Bractwa Kronosa, chociaż wszyscy odegrali w tym jakąś rolę; może być nawet tak, że ouroboranin, który dokonał pierwszego kroku, nie pamięta już swojej roli i dziwi się tak samo jak wszyscy. Kiedy umieramy, świat w pewien sposób się resetuje i dowodem na to, co robiliśmy w życiu, jest tylko pamięć, ni mniej, ni więcej. Pamiętam wszystko, czasami z taką intensywnością, że nie jest to już wspomnienie, lecz przeżycie na nowo. Nawet teraz, gdy piszę dla ciebie te słowa, przypominam sobie słońce zachodzące za wzgórzami i brązowawy dym z fajki Phearsona, który siedział na patio pod moim oknem i spoglądał na nieskazitelny trawnik do gry w krokieta. Nie mogę odtworzyć dokładnego biegu swoich myśli, ponieważ nie składały się ze słów ani konkretnych wyobrażeń, które można uchwycić, ale pamiętam dokładny moment podjęcia decyzji, przypominam sobie, gdzie wtedy siedziałem i co
widziałem. Siedziałem na łóżku, widziałem zielone i szare wiejskie chaty, na dworze szczekał spaniel, który podskakiwał w powietrzu, machając niezgrabnie łapami niczym królik. – Tak, ale mam pewien warunek – powiedziałem. – Jaki? – Chciałbym poznać wszystkie informacje, jakie pan zebrał o Bractwie Kronosa. Phearson zastanawiał się tylko przez chwilę. – Okej – odparł. W ten sposób zacząłem wpływać na bieg historii – po raz pierwszy i właściwie jedyny. Na początku opisywałem wszystko ogólnie, szerokimi pociągnięciami pędzla. Phearson był zachwycony, gdy usłyszał o upadku Związku Radzieckiego, ale radość zatruwały podejrzenia – nie potrafił uwierzyć, że nie wymyślam fałszywych historyjek, by zaspokoić jego oczekiwania. Żądał szczegółów – szczegółów – i kiedy opowiadałem o pierestrojce i głasnosti, upadku muru berlińskiego, otwarciu granic Austrii i śmierci Ceauşescu, nieustannie przekazywał swoje notatki asystentom, by sprawdzali podane przeze mnie nazwiska. Mieli ustalić, czy w strukturach KPZR rzeczywiście działa niejaki Gorbaczow, i ocenić, czy faktycznie może się stać potężnym sojusznikiem w dziele
zniszczenia chwały swojego kraju. Interesowała go wyłącznie polityka. Nauka i ekonomia stanowiły rozrywkowy temat popołudniowych rozmów w antraktach między poważnymi przesłuchaniami dotyczącymi polityki. Pracę utrudniały mu luki w mojej wiedzy. Wiedziałem, że wkrótce powstaną telefony komórkowe i że tajemnicza sieć zwana Internetem stanie się potęgą, lecz nie potrafiłem powiedzieć, kto je wynalazł, bo takie rzeczy nigdy mnie szczególnie nie ciekawiły. Prawie nie interesował się polityką wewnętrzną, ale dostosowywał pytania do udzielanych przeze mnie odpowiedzi i indagował mnie coraz bardziej szczegółowo, gdy tymczasem ja starałem się opisywać wszystko jak najogólniej. Na początku wyrażał wątpliwości, że przyszłość rzeczywiście potoczy się pomyślnie; nieustannie wypytywał mnie o nagłówki gazet, które widziałem w kioskach z prasą, albo o przebieg podróży pociągiem w Kioto w 1981 roku. – Mój Boże! – zawołał. – Albo jest pan największym łgarzem na świecie, albo ma pan fantastyczną pamięć! – Absolutną – odpowiedziałem. – Pamiętam wszystko od chwili, gdy po raz pierwszy zrozumiałem, czym są wspomnienia. Nie pamiętam momentu swoich narodzin; może mózg nie jest wtedy wystarczająco rozwinięty, by wiedzieć, co się dzieje. Ale pamiętam śmierć. Pamiętam
chwilę, gdy wszystko się kończy. – Jak to jest? – spytał Phearson, a w jego oczach zapłonęła autentyczna ciekawość, której nie okazywał w trakcie pracy. – Koniec jest przyjemny. Pustka. Wszystko znika. Ale trudno dotrzeć do tego punktu. – Widział pan coś? – Nie. – Nic? – Nic poza naturalnymi wyobrażeniami pojawiającymi się w umierającym mózgu. – Może to dla pana nieważne. – Nieważne? Myśli pan, że moja śmierć nie jest... – Ugryzłem się w język, odwróciłem wzrok. – Chyba nie potrafię tego z niczym porównać, prawda? – Nie dodałem, że on również nie potrafi. Nie kłamałem, lecz nie mogłem go zadowolić. – Ale jak doszło do wojny w Afganistanie? Nie ma tam z kim walczyć! Jego nieznajomość przeszłości prawie dorównywała nieznajomości przyszłości, ale zaleta polegała na tym, że mógł samodzielnie sprawdzać różne fakty. Kazałem mu studiować historię rywalizacji Wielkiej Brytanii i carskiej Rosji na terenie Azji Środkowej, dzieje plemion pasztuńskich, spojrzeć na mapę. Mogłem podawać daty i
miejsca, ale zrozumienie – musiał je osiągnąć samodzielnie. W wolnych chwilach zapoznawałem się z materiałami. Phearson dotrzymał słowa. Czytałem jego dossier na temat Bractwa Kronosa. Informacje były bardzo skąpe. Gdyby nie zgadzały się tak dokładnie z moimi doświadczeniami, uznałbym je za żart. Wzmianka o działającym w Atenach w 56 roku naszej ery stowarzyszeniu, znanym z zainteresowań naukowych i elitarnego charakteru. Otaczająca je tajemniczość sprawiła, że cztery lata później członków wygnano z miasta, co przyjęli z niezwykłym spokojem i godnością, nie przejmując się toczącymi się wydarzeniami. Dwa lata przed upadkiem Rzymu pewien pamiętnikarz zanotował, że budynek na rogu jego ulicy poświęcony kultowi Kronosa opustoszał, a pięknie ubrani panowie i panie, którzy tam przychodzili, opuścili miasto z ostrzeżeniem, że wkrótce nie warto będzie w nim mieszkać – i oto pojawili się barbarzyńcy. W Indiach mężczyzna oskarżony o morderstwo nie przyznał się do winy i poderżnął sobie gardło w celi; przed śmiercią powiedział, że połknie własny ogon i narodzi się znowu, choć to wstyd i czuje się zmęczony. W 1935 roku z Nankinu wyjechała tajemnicza grupa ludzi, a pewna dama posiadająca ogromny majątek – nikt nie wiedział, jak go zdobyła – ostrzegła ulubioną
pokojówkę, że powinna opuścić miasto i przenieść rodzinę daleko na wieś, po czym dała jej pieniądze i stwierdziła, że wybuchnie wojna, w której wszystko spłonie. Czasem nazywano takie osoby prorokami; bardziej zabobonni ludzie uważali ich za demony. Jakakolwiek była prawda, gdziekolwiek się to działo, członkowie Bractwa Kronosa potrafili unikać kłopotów, a jednocześnie nie rzucać się w oczy. W pewnym sensie teczka Phearsona na temat Bractwa Kronosa przyczyniła się do jego klęski. Bo kiedy ją czytałem, po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać nad kwestią czasu.
Rozdział dwunasty
Pisałem już o kilku etapach, przez które przechodzimy, gdy staramy się zrozumieć, kim jesteśmy. W drugim życiu w dość standardowy i teatralny sposób popełniłem samobójstwo, by wszystko się skończyło, a w trzecim poszukiwałem odpowiedzi w Bogu. Wspomniałem, że w czasie drugiej wojny światowej bardzo się starałem, by otrzymywać bardzo nudne, bezpieczne przydziały wojskowe. Ale pominąłem fakt, że wojna dała mi również okazję dowiedzenia się czegoś więcej na temat ograniczeń własnej wiedzy. Jamajski inżynier o podejrzanym przydomku Piętaszek opowiedział mi o duszach zmarłych; twierdził, że jeśli nie oddaje się im czci, pozostają na ziemi jako złośliwe widma. Bardzo poważny amerykański oficer Walter S. Brody opowiadał o arkanach baptyzmu, anabaptyzmu, luteranizmu i religii mormonów, a na koniec oświadczył: „Moja mama
wyznawała wszystkie te religie w różnych okresach życia i nauczyła się, że najlepiej rozmawiać z Bogiem samemu”. Sudański żołnierz, który służył w taborach wycofujących się dywizji pancernych Rommla w Tunezji, a potem zdezerterował – a może dostał się do niewoli, nigdy nie dowiedzieliśmy się prawdy – pokazał mi drogę do Mekki. Nauczył mnie recytować słowa: „Świadczę, że nie ma Boga prócz Allaha i świadczę, że Mahomet jest sługą i prorokiem Boga”, najpierw po angielsku, potem w łamanym języku arabskim, a w końcu w języku aczoli. Z dumą oznajmił, że nie ma piękniejszego języka i że on, muzułmanin i członek ludu Aczoli, jest człowiekiem niepodobnym do innych. Kilkakrotnie powtórzyłem wyznanie wiary, by nauczyć się wymowy, a kiedy był wreszcie usatysfakcjonowany, poklepał mnie po plecach i oświadczył: – A widzisz! Może jednak nie będziesz musiał się smażyć w ogniu piekielnym! Myślę, że to właśnie ten żołnierz najbardziej zachęcił mnie do podróżowania. Opowiadał fantastyczne i, jak się często okazywało, zupełnie fikcyjne historie o wspaniałych krainach leżących za Morzem Śródziemnym, o pustyniach, gdzie człowiek może doznać mistycznego objawienia i zrozumieć sens życia. Po zakończeniu wojny popłynąłem pierwszym statkiem na Bliski Wschód, skąd wyjeżdżało wielu Anglików, i upojony atmosferą epoki dopuściłem się
różnych niemoralnych czynów i przeżyłem liczne przygody, postępując ze ślepą ignorancją godną młodego człowieka, jakiego udawałem. W Egipcie stałem się gorliwym wyznawcą Allaha, aż pewnego dnia trzej moi bracia z meczetu osaczyli mnie w zaułku w Kairze i pobili do nieprzytomności. Wyrwali mi brodę i ogolili głowę tępymi nożami, pluli mi w twarz i podarli zbyt obszerną białą szatę, którą zakupiłem z gorliwością neofity. Oświadczyli, że jestem żydowskim szpiegiem – choć rudowłosym – imperialistą, komunistą, faszystą, syjonistą i nade wszystko cudzoziemcem. Spędziłem cztery dni w szpitalu, a gdy mnie wypisano, poszedłem do mułły, szukając pocieszenia. Uprzejmie nalał mi herbaty do szklanej filiżanki z wywiniętym brzegiem i spytał, czy trwam w wierze muzułmańskiej. Nazajutrz opuściłem Kair. Przez jakiś czas flirtowałem z judaizmem w niedawno utworzonym państwie Izrael, ale chociaż podczas wojny oddałem cenne usługi wywiadowi organizacji żydowskich, wyraźnie czułem, że jestem kimś obcym, a mój status byłego żołnierza znienawidzonej armii brytyjskiej nie przysparzał mi przyjaciół. Widziałem ludzi z niebieskimi tatuażami obozowymi na rękach, którzy klękali przed zalaną słońcem Ścianą Płaczu i płakali ze szczęścia, że mogą dotknąć jej kamieni, i wiedziałem, iż nie należę do ich
świata. Kiedy wspiąłem się na górę Synaj, by szukać Boga, który wysłuchałby moich modlitw, powitał mnie ksiądz katolicki. Ukląkłem u jego stóp, pocałowałem go w rękę i oznajmiłem, że jego obecność to znak, znak istnienia Boga zamierzającego nadać mojemu życiu jakiś sens. Później opowiedziałem mu swoją historię i wtedy to on ukląkł u moich stóp, po czym oświadczył, iż to ja jestem znakiem, znakiem, że jego życie ma mimo wszystko jakiś sens, że dzięki mnie odrodziła się w nim wiara. Mówił o moich cudownych zaletach z taką pasją, że zacząłem w nie wątpić. Obiecał, że zabierze mnie do Rzymu na spotkanie z papieżem, że zacznę prowadzić życie wypełnione medytacją, co pozwoli mi zgłębić tajemnice egzystencji, i trzy dni później obudziłem się w środku nocy i zobaczyłem, że klęczy nago na podłodze z różańcem wokół bioder i całuje mnie w rękę. Powiedział, że jestem zwiastunem dobrej nowiny, i przeprosił za wątpliwości, jakie mógł kiedykolwiek żywić, a ja tuż przed wschodem słońca wymknąłem się przez okno na tyłach domu i przeszedłem przez mur ogrodu. Rozczarowany zachodnią teologią, podążyłem do Indii, nasłuchawszy się opowieści o mistycyzmie i filozofii mogących wyjaśnić cykliczną naturę mojego życia. Przybyłem tam w 1953 roku i z łatwością znalazłem pracę
jako mechanik w prywatnych liniach lotniczych, które nieustannie bankrutowały i powstawały na nowo. Plajty rzadko wpływały na mój status; w poniedziałek opuszczałem lotnisko jako pracownik jednej firmy, a we wtorek okazywało się, że moja stara umowa została unieważniona i że czeka na mnie nowy, identyczny kontrakt, który powinienem podpisać – różnił się tylko datą i nazwiskiem pracodawcy. Indie zaczęły się uspokajać po podziale, przebywałem na południu, z dala od rejonów, gdzie doszło do najkrwawszych zamieszek. Premierem został Nehru, a ja zakochałem się do szaleństwa w aktorce, która spoglądała na mnie ze srebrnego ekranu, a później w podobnej do niej dziewczynie sprzedającej owoce na lotnisku, kompletnej idiotce. Ślepo ją idealizowałem i zalecałem się do niej jak wariat. Zauważono, że nawet najstarsi ouroboranie, niezależnie od wieku swoich umysłów, ulegają popędom o charakterze biologicznym. Jako dziecko chciałem przede wszystkim dorosnąć i popadłem w melancholię. Jako nastolatek walczyłem z depresją, zajmując się pracą i intrygami w domu Hulne’ów. Teraz, będąc młodym człowiekiem w pełni sił, chciałem przede wszystkim poznać świat i stawić mu czoło jak toreador wychodzący na arenę. Podróżowałem, poszukując odpowiedzi, dyskutowałem z ludźmi, którzy zbijali moje argumenty, kochałem z całej duszy i dostałem kosza,
podziwiałem Meenę Kumari, boginię Bollywood, jako symbol doskonałości, chociaż kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją na ekranie, nie znałem ani jednego słowa w hindi. Miłość ani Bóg nie dostarczyli odpowiedzi na moje pytania. Rozmawiałem z braminami o zmartwychwstaniu i reinkarnacji, a oni twierdzili, że jeśli przeżyję życie w sposób uczciwy i czysty, odrodzę się w szlachetniejszej postaci. – Czy mogę się odrodzić jako ja sam? Pytanie to wywołało wielkie poruszenie wśród hinduistycznych mędrców, którym je zadałem. Lubię myśleć, że wprowadziłem do ich debat pierwsze elementy fizyki relatywistycznej, gdyż zaczęli poważnie dyskutować na temat problemu, czy zmartwychwstanie może być linearne. W końcu odpowiedzi udzielił mędrzec o wielkim brzuchu i bardzo wyrafinowanych manierach. – Nie bądź śmieszny, Angliku! – zawołał. – Możesz być lepszy albo gorszy, ale wszystko się zmienia! Odpowiedź mnie nie zadowoliła, toteż podjąłem swoje oszczędności zgromadzone w ciągu dziesięciu lat pracy polegającej na naprawianiu tego samego odrzutowca, który co tydzień zmieniał nazwę, i ruszyłem w dalszą drogę. Chiny nie okazały się krajem gościnnym i trafiłem na nieodpowiedni moment, by odwiedzić Tybet, toteż
podążyłem na południe i odwiedziłem Wietnam, Tajlandię, Birmę i Nepal. Starałem się unikać momentów, w których dochodziło do interwencji wojsk amerykańskich lub wybuchały wojny domowe. Ogoliłem głowę, odżywiałem się wyłącznie jarzynami, nauczyłem się głośno modlić, wypowiadając niemożliwe do wymówienia słowa, i pytałem każdego z dziesięciu tysięcy wcieleń Buddy, poczynając od Gautamy, dlaczego jestem tym, kim jestem, i czy tym razem umrę po raz ostatni. Stałem się znany jako Anglik, który poznał wszystkie religie, potrafi dyskutować z mnichem buddyjskim, muzułmańskim imamem, pastorem lub księdzem na dowolny temat filozoficzny dotyczący nieśmiertelności duszy. W 1969 roku odwiedził mnie pogodny mężczyzna w okrągłych okularach, który usiadł przede mną po turecku w mojej chacie i oświadczył: – Dzień dobry, czcigodny panie. Nazywam się Shen. Pracuję w ważnej instytucji i przyszedłem spytać, jakie są pańskie intencje. Mieszkałem wówczas w Bangkoku, ponieważ odkryłem, że nawet najżarliwsze modlitwy nie są w stanie powstrzymać rozwoju tropikalnych pleśni, które pojawiają się w fałdach skóry w wilgotnej dżungli. W gazetach ukazywały się artykuły o ogromnych osiągnięciach rządu, opatrzone wielkimi nagłówkami, i krótkie wzmianki o komunistycznej partyzantce działającej w górach,
publikowane drobnym czarnym drukiem. Nosiłem pomarańczowe szaty mnicha buddyjskiego, choć nie byłem pewny, czy ośmioraka ścieżka doprowadzi mnie do oświecenia, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że staję się zbyt stary, by wierzyć w cokolwiek innego, toteż dzieliłem czas między reperowanie samochodów a medytacje o tym, co zrobiłbym, gdybym nie mógł umrzeć. Pan Shen, o twarzy przypominającej wypolerowany kasztan, ubrany w niebieską koszulę przesiąkniętą potem na plecach i pod pachami, poprawił okulary, podsuwając je nieco wyżej, i dodał: – Czy przybył pan tutaj, by prowadzić działalność kontrrewolucyjną? Dawniej lubiłem udzielać mądrych, tajemniczych odpowiedzi, ale, szczerze mówiąc, z czasem człowiek staje się za stary na takie rzeczy, toteż wypaliłem: – Pracuje pan w chińskich tajnych służbach? – Naturalnie, czcigodny panie – odpowiedział śpiewnie i skłonił się, siedząc ze złożonymi rękami, jak mają zwyczaj robić szacowni mieszkańcy Tajlandii, gdy zwracają się do nauczycieli. – Niezbyt się interesujemy tym krajem, ale zasugerowano, że jest pan agentem zachodniego imperializmu, który zamierza zawrzeć sojusz z siłami kontrrewolucyjnymi, na przykład burżuazyjnym separatystą Dalajlamą, i że pańska świątynia to ośrodek
kapitalistycznej dywersji mający zamiar uderzyć prosto w serce naszego wspaniałego narodu. Mówił to wszystko tak miłym tonem, że musiałem spytać: – Czy byłoby to złe? – Oczywiście, że złe, czcigodny panie! Działalność dywersyjna tego rodzaju wywołałaby odwet ze strony mojego rządu, choć naturalnie... – jasny, pogodny uśmiech i błysk białych zębów – ...byłby pan chroniony przez swoich imperialistycznych sojuszników, co niewątpliwie wywołałoby reperkusje. – Och! – zawołałem, zaczynając rozumieć, o co chodzi. – Grozi mi pan śmiercią?! – Bardzo nie chciałbym się posuwać tak daleko, czcigodny panie, zwłaszcza że prywatnie wierzę, że jest pan po prostu ekscentrycznym Anglikiem chcącym miło spędzać czas. – Jak by mnie pan zabił? – spytałem. – Śmierć byłaby szybka? – Mam nadzieję, że tak! Nie jesteśmy barbarzyńcami, chociaż wasza propaganda przedstawia nas w ten sposób. – Czy musiałbym wiedzieć o zbliżającej się śmierci? Czy, powiedzmy, mógłby pan zabić mnie bezboleśnie w czasie snu? Shen zastanawiał się nad moim pytaniem i na jego
twarzy pojawił się wyraz konsternacji. – Wyobrażam sobie, że gdyby pańska śmierć wydawała się bezbolesna i naturalna, byłoby to wygodne dla wszystkich zainteresowanych. Obudziwszy się, niewątpliwie stawiałby pan opór i pozostałyby ślady walki. To nie do przyjęcia w przypadku mnicha, nawet imperialistycznego mnicha, zwykłej świni. Nie jest pan... imperialistyczną świnią, prawda? – Jestem Anglikiem – zauważyłem. – W Anglii są dobrzy komuniści. – Nie jestem komunistą. Shen niepewnie przygryzł dolną wargę, rozglądając się szybko po pokoju, jakby się spodziewał, że zauważy szczelinę w bambusowych ścianach, w której może się pojawić lufa karabinu. Później odezwał się nieco cichszym głosem: – Mam nadzieję, że nie jest pan imperialistycznym agentem, czcigodny panie. Kazano mi przygotować oskarżenie przeciwko panu i nie znalazłem żadnych dowodów, że jest pan kimś więcej niż nieszkodliwym wariatem o staroświeckich poglądach. Gdyby się pan okazał szpiegiem, rzuciłoby to złe światło na moją pracę. – W żadnym wypadku nie jestem szpiegiem – zapewniłem go. Twarz Shena wygładziła się.
– Dziękuję panu! – zawołał, otarł rękawem czoło, po czym pośpiesznie wymamrotał przeprosiny za tę oznakę braku szacunku. – Wydawało się to bardzo mało prawdopodobne, ale należy być starannym, takie są czasy. – Napiłby się pan herbaty? – zaproponowałem. – Nie, dziękuję. Nie powinienem fraternizować się niepotrzebnie z wrogami. Ktoś mógłby to zobaczyć. – Powiedział pan, że nie uważa mnie za wroga. Tak mi się przynajmniej zdawało. – Jest pan ideologicznie skażony, ale nieszkodliwy – sprostował. Wypowiedziawszy te słowa, skłonił się nisko i ruszył w stronę drzwi. – Panie Shen! – zawołałem za nim. Zatrzymał się w progu, a na jego twarzy pojawił się napięty wyraz urzędnika, który ma szczerą nadzieję, że nie otrzyma wkrótce nowego zadania. – Nie mogę umrzeć – wyjaśniłem grzecznie. – Rodzę się, żyję i umieram, potem znowu żyję, ale to jedno życie. Czy pański rząd ma jakieś informacje na ten temat, które mogłyby być dla mnie użyteczne? Uśmiechnął się, a na jego twarzy odmalowała się autentyczna ulga. – Nie, szanowny panie. Dziękuję za pańską pomoc. – Później, jakby sobie przypomniał: – Życzę panu powodzenia.
Wyszedł. Był pierwszym szpiegiem, którego spotkałem. Drugim okazał się Franklin Phearson. Chyba wolałem Shena.
Rozdział trzynasty
Około siedemdziesięciu lat później Phearson siedział naprzeciwko mnie przy stole w Northumbrii i wpadł w złość, gdy powiedziałem: – Nie wolno ingerować w bieg wydarzeń, bo są zbyt złożone. Rzeczywistość jest niesłychanie skomplikowana; czy ta wiedza do czegoś się panu przyda? Na dworze lał deszcz. Po dwóch dniach duszącego skwaru zaczęła się gwałtowna, niepowstrzymana ulewa: niebo pozbywało się wody. Phearson pojechał do Londynu; po powrocie zadawał nowe pytania i stał się mniej ustępliwy. – Ukrywa pan przed nami informacje! – rzucił. – Mówi pan, że te rzeczy się wydarzą, ale nie mówi pan jak. Opowiada pan o komputerach i telefonach, o końcu przeklętej zimnej wojny, ale nie chce mówić, jak to się stanie. Walczymy w słusznej sprawie, chcemy, żeby świat
stał się lepszy, rozumie pan? Lepszy! Kiedy Phearson się złościł, na jego lewej skroni nabrzmiewała niebieska żyła przypominająca wijącego się węża, a jego twarz nie stawała się czerwona, tylko szaroblada. Zastanawiałem się nad jego oskarżeniami i doszedłem do wniosku, że są w dużej mierze uzasadnione. Nie byłem historykiem; obserwowałem przyszłe wydarzenia jako teraźniejszość, mając niewiele czasu na retrospektywną analizę bądź namysł: przypominały one ciąg wiadomości pokazywanych w telewizji w sześćdziesięciosekundowych blokach. Nie potrafiłem wytłumaczyć zasady działania domowego komputera; równie dobrze mógłbym próbować utrzymać na nosie śledzia. Owszem, ukrywałem pewne informacje – nie wszystkie, lecz niektóre. Czytałem o Bractwie Kronosa i dowiedziałem się, że otacza je milczenie. Skoro członkowie byli podobni do mnie, skoro znali przyszłość, przynajmniej mającą związek z ich osobistymi drogami życiowymi, mogli na nią bezpośrednio wpływać. A jednak tego nie robili. Dlaczego? – Złożoność – powtórzyłem stanowczo. – Pan i ja jesteśmy tylko jednostkami. Nie możemy kontrolować wielkich procesów społeczno-ekonomicznych. Gdyby próbował pan na nie wpływać, zmiana jednego wydarzenia, nawet w najdrobniejszy sposób, doprowadziłaby do zmiany
wszystkich innych wydarzeń, które kiedykolwiek opisałem. Mogę panu powiedzieć, że w okresie rządów Margaret Thatcher związki zawodowe utracą dużą część swoich wpływów, ale, szczerze mówiąc, nie potrafię określić sił ekonomicznych odpowiedzialnych za to zjawisko ani jasno wytłumaczyć, dlaczego społeczeństwo pozwoli na zniszczenie kilku gałęzi przemysłu. Nie mam pojęcia, o czym myślą ludzie tańczący w chwili upadku muru berlińskiego ani kto w Afganistanie powie: „Pora rozpocząć dżihad”. Co przyjdzie panu z tych wszystkich informacji, skoro podjęcie działania na podstawie jednej z nich zniszczy całą resztę? – Nazwiska, miejsca! – zawołał. – Niech pan podaje nazwiska, niech pan podaje miejsca! – Po co? – spytałem. – Zamorduje pana Jasira Arafata? Skaże pan na śmierć dzieci za zbrodnie, których jeszcze nie popełniły, uzbroi pan talibów przed wybuchem wojny? – To decyzja polityczna, to wszystko decyzje polityczne... – Podejmuje pan decyzje na podstawie przestępstw, których jeszcze nie popełniono! Szeroko rozłożył ręce w geście frustracji. – Ludzkość ewoluuje, Harry! – zawołał. – Świat się zmienia! W ciągu ostatnich dwustu lat zmieniliśmy się bardziej niż w ciągu ostatnich dwóch tysięcy! Tempo ewolucji biologicznej i cywilizacyjnej staje się coraz szybsze.
Nasze zadanie, zadanie ludzi walczących w słusznej sprawie, uczciwych kobiet i mężczyzn, polega na nadzorowaniu tego procesu, pilnowaniu, by nie doszło do żadnych idiotyzmów ani katastrof! Chce pan, żeby wybuchła trzecia wojna światowa?! Chce pan kolejnego holokaustu?! Możemy zmienić świat, uczynić go lepszym! – Nadaje się pan do nadzorowania przyszłości? – Cholera, tak! – ryknął. – Jestem pieprzonym obrońcą demokracji, do licha! Jako liberał wierzę w wolność, jestem uczciwy, mam dobre serce, a ponadto ktoś przecież musi to, do cholery, robić! Usiadłem wygodnie w fotelu. Na dworze padał ulewny deszcz, uderzając w szyby. Na stole stały świeże kwiaty, kawa w mojej filiżance wystygła. – Przykro mi, panie Phearson – odezwałem się w końcu. – Nie wiem, czego właściwie chciałby się pan ode mnie dowiedzieć. Podszedł szybko do krzesła, przesunął je w moją stronę i spytał konspiracyjnym szeptem z dłońmi złożonymi w przepraszającym geście: – Dlaczego nie wygrywamy wojny w Wietnamie? Jakie popełniamy błędy? Jęknąłem i przyłożyłem dłonie do skroni. – Nikt was tam nie chce! Nie chcą was Wietnamczycy ani Chińczycy! Sami Amerykanie nie chcą walczyć w
Wietnamie! Nie można wygrać wojny, w której nikt nie chce walczyć! – A gdybyśmy zrzucili bombę? Jedną bombę, na Hanoi, szast-prast i po krzyku? – Nie wiem, bo to się nigdy nie zdarzyło, a nie zdarzyło się dlatego, że to wstrętne! – krzyknąłem. – Nie zależy panu na wiedzy, tylko na afirmacji, a ja... – Nagle wstałem z miejsca i ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że to zrobiłem. – Nie mogę tego panu powiedzieć – zakończyłem. – Bardzo mi przykro. Kiedy zgodziłem się na rozmowy z panem, myślałem, że jest pan... że zależy panu na czymś innym. Chyba się pomyliłem. Muszę się zastanowić. Milczenie. W języku chińskim astma jest opisywana jako dyszenie chorego zwierzęcia. Phearson siedział przy stole nieruchomo jak posąg, ubrany w elegancki garnitur, z pustą twarzą, trzymając przed sobą złożone dłonie, lecz oddychał niczym zwierzę szykujące się do skoku. – Co pan ma na myśli? – spytał. Jego słowa zostały ukształtowane przez lata starannego wychowania, grzeczności, ostrożnej samokontroli, ale oddech chciał mi wbić w gardło obnażone zęby i chłeptać krew. – Uważa pan to za nieistotne, doktorze? Sądzi pan, że pan umiera i jest po wszystkim? Świat się resetuje, trach! – Uderzył pięścią w blat, aż porcelanowe filiżanki podskoczyły na
spodeczkach. – My, mali ludzie prowadzący nędzne życie, umieramy i znikamy, a to wszystko... – nie musiał się poruszać, wystarczyło, że rozejrzał się po pokoju – ...to tylko sen? Jest pan Bogiem, doktorze? Jedyną żywą istotą, która ma jakieś znaczenie? Uważa pan, że skoro pan pamięta swój ból, jest on ważniejszy, cenniejszy? Myśli pan, że liczy się tylko pańskie życie, bo to pan je przeżywa, tak? Nie krzyczał, nie podnosił głosu, ale zwierzęcy oddech stawał się coraz szybszy, a palce mimo woli się zacisnęły, jakby instynktownie chciały kogoś rozszarpać. Poczułem, że nie mam nic. Żadnych słów, idei, usprawiedliwień, wyrzutów. Nagle wstał, wykonując gwałtowny ruch, jakby coś się złamało, choć nie miałem odwagi powiedzieć co. Na skroni szybko pulsowała mu żyła. – Okej – rzucił. – Okej, doktorze, okej. Obaj jesteśmy trochę zmęczeni, trochę sfrustrowani... Może powinniśmy zrobić sobie przerwę? Odpocznijmy przez jeden dzień, a pan niech się nad tym wszystkim zastanowi, Okej? Okej – zdecydował, nim zdążyłem odpowiedzieć. – Umowa stoi. Świetnie. Zobaczymy się jutro. Później wyszedł z pokoju. Więcej się nie odezwał ani nie spojrzał za siebie.
Rozdział czternasty
Musiałem odejść. Poczucie to narastało we mnie już od jakiegoś czasu, a w tej chwili osiągnąłem ostateczną pewność. Nie spodziewałem się, że dalszy pobyt w tym domu doprowadzi do czegoś dobrego, i musiałem zniknąć. Zwykłe wyjście frontowymi drzwiami nie wchodziło w rachubę, lecz czasami najprostsze plany ucieczki okazują się najlepsze. Dlaczego w czasie tylu lat spędzonych na Wschodzie nie nauczyłem się chociaż podstaw kung-fu? Kwestia ta wydawała się w tej chwili zabawna. Siedziałem w swoim pokoju i czekałem na zmierzch. W domu znajdowali się strażnicy: nie byli ubrani jak strażnicy, ale po pewnym czasie nauczyłem się rozpoznawać rytmy ich kroków i zorientowałem się, że w danym momencie jest ich co najmniej pięciu – krążyli
wokół budynku, czekając na rozkaz. Zmieniali się każdego wieczoru o siódmej; w tym czasie nowi strażnicy ciągle trawili kolację, co sprawiało, że stawali się niedbali, nieco zbyt rozluźnieni. Ze swojego okna widziałem tereny porośnięte wrzosem i kolcolistem, a mleczarz dostarczający mleko mówił gardłowym północnym akcentem. Te informacje mi wystarczyły. Urodziłem się i wychowałem w tych stronach; spędziłem tu swoje pierwsze życie i wiedziałem, jak przetrwać na moczarach. Phearson, chociaż dysponował samochodami i ludźmi, wyglądał na mieszczucha pozbawionego doświadczenia w polowaniach na pustkowiu. Potrzebowałem tylko wydostać się z domu. Kiedy świat stał się bladoszary i nadeszła siódma wieczór, zebrałem rzeczy, które zgromadziłem. Nóż kuchenny skradziony w czasie kolacji, metalowy kubek i niewielką żeliwną płytkę zwędzoną w kuchni, pudełko zapałek, mydło, szczoteczkę i pastę do zębów oraz dwie świece. Phearson był ostrożny: nie mogłem ukraść nic więcej. Dał mi papier, na którym miałem notować swoje wspomnienia; napisałem na nim dwa listy, zamierzałem je wysłać po udanej ucieczce. Owinąłem wszystko kocem i za pomocą pasków materiału oderwanych od pościeli stworzyłem coś w rodzaju plecaka. Pięć minut po siódmej, gdy nad moczarami zaczął zapadać zmrok, otworzyłem drzwi sypialni i zszedłem po schodach na parter. Czułem
się groteskowo, niemal jak dziecko planujące ucieczkę z domu. Przy głównych drzwiach i wejściu do kuchni z pewnością czuwali strażnicy, ale kilku nocowało w domu i nikt nie zawracał sobie głowy pilnowaniem ich sypialni. W jednej z nich znalazłem gruby płaszcz, kilka par skarpetek i parę cennych szylingów leżących na toaletce, po czym ruszyłem w stronę tylnej części domu, gdzie znajdowało się okno wychodzące na dach niskiej szopy na węgiel. Stanąłem na nim, niebezpiecznie balansując na skraju, po czym usiadłem z metalicznym chrzęstem, aż zabolały mnie kości, i zastygłem w oczekiwaniu na reakcję strażników. Strażnicy nie zareagowali, toteż ześlizgnąłem się niżej i znalazłem się na żwirowanej ścieżce otaczającej dom. Gdybym zaczął biec, poinformowałbym wszystkich o swojej ucieczce, toteż ruszyłem naprzód swobodnym krokiem, jak robili to strażnicy. Serce waliło mi jak młotem, aż wreszcie znalazłem się za żywopłotem z cisów i mogłem rzucić się do ucieczki, co też zrobiłem. Nie byłem w dobrej kondycji fizycznej – zresztą tak jak zwykle – a uwięzienie nie poprawiło sytuacji. Nie niosłem jednak niczego ciężkiego, poza tym ogarnęło mnie dziwne uniesienie. Przypomniałem sobie dźwięki i zapachy dzieciństwa spędzonego na moczarach, dodawało mi sił poczucie wolności. Szedłem szybkim krokiem, aż dotarłem
do muru otaczającego ogród, który widywałem już wcześniej w czasie spacerów pod nadzorem strażników. Mur ten miał raczej chronić dom przed intruzami niż zapobiegać ucieczce więźniów i bez trudu znalazłem stary dąb, którego najniższe konary wisiały tuż nad żółtymi cegłami niczym trap okrętu pirackiego. Wspiąłem się po pniu, odgarniając owady żyjące na gnijącym drewnie, przeszedłem po gałęzi, jak to wiele razy robiłem jako chłopiec, i zeskoczyłem po drugiej stronie. Byłem wolny. Lecz okazało się to nie takie proste. Miałem plan, który obejmował liczne warianty mogące się zakończyć na wiele różnych sposobów, zależnie od rozwoju sytuacji. Uważałem za wysoce prawdopodobne, iż zostanę schwytany, ponieważ nie miałem doświadczenia w unikaniu pogoni i zdradziłem zbyt wiele informacji o sobie, jednak w tej chwili zdobyłem tymczasową przewagę. Cokolwiek miało się stać, powinienem się dowiedzieć, gdzie jestem, ustalić, jak trudna będzie ucieczka. Dotarłem do polnej drogi biegnącej przez kompleks leśny i ruszyłem na zachód, chowając się za drzewami, gdy mijały mnie przejeżdżające samochody – w czasie kilkugodzinnego marszu pojawiły się trzy. W lesie po obu stronach drogi rozlegały się szelesty zwierząt, które zastanawiały się, co robię; gdybym mógł powiedzieć, że zaczęła pohukiwać sowa, brzmiałoby to romantycznie, ale zachowała rozsądek
i nawet jeśli mnie zauważyła, nie afiszowała się ze swoją obecnością. Doszedłem do wniosku, że strażnicy w domu podniosą alarm najpóźniej po trzech godzinach, może wcześniej, jeśli będę miał pecha. Za maleńkim ceglanym mostkiem na strumieniu znajdowało się rozwidlenie dróg. Miałem do wyboru dwie możliwości – Hoxley, znajdujące się w odległości ośmiu kilometrów, i West Hill, w odległości dwunastu. Zdecydowałem się na Hoxley, zdając sobie sprawę, że postępuję w sposób przewidywalny, lecz mogłem tam dotrzeć najszybciej. Zacząłem iść równolegle do drogi, a las rosnący po obu jej stronach szybko ustąpił miejsca łąkom ogrodzonym niskimi kamiennymi murkami. Kroczyłem po błotnistej ziemi i chowałem się za ogrodzeniami, gdy tylko usłyszałem warkot motoru, niezależnie od tego, jak daleko się rozlegał. Księżyc był w pierwszej kwadrze – idealne warunki do ucieczki, bo mogłem coś widzieć, lecz sam pozostawałem niewidoczny. Powietrze, w ciągu dnia gorące, stało się tak zimne, że z moich ust wydobywała się para. Ziemia była ciągle błotnista po deszczu; miałem poplamione spodnie, przemoczone skarpetki i w butach chlupotała mi woda. Odnalazłem na niebie Gwiazdę Polarną, Pas Oriona, Kasjopeję i Wielką Niedźwiedzicę. Kasjopeja znajdowała się wysoko, a Wielka Niedźwiedzica nisko; pierwszy samochód przejechał obok mnie tuż po
północy. Miałem szczęście, gdyż zauważyli moją nieobecność dopiero po kilku godzinach i teraz nie mieli wyboru – musieli prowadzić poszukiwania, jeżdżąc po okolicy z włączonymi reflektorami, gdy tymczasem ja mogłem się poruszać przy świetle gwiazd. Hoxley było niewielką wioską u stóp niewielkiego skalistego wzgórza, gdzie niegdyś znajdował się kamieniołom, obecnie nieczynny. Skradałem się między kamiennymi domami, wybierając boczne uliczki biegnące w stronę pól. Chociaż osada nie mogła mieć więcej niż czterystu mieszkańców, na maleńkim głównym placu znajdował się pomnik ofiar wojennych, na którym wykuto nazwiska poległych w obu wojnach światowych. Koło pomnika parkował srebrny samochód z włączonymi światłami; w środku dostrzegłem sylwetkę mężczyzny. Drugi mężczyzna stał obok wejścia do pubu i z ożywieniem rozmawiał z właścicielem, który wydawał się rozgniewany, że go zbudzono. Oddaliłem się od placu i ruszyłem główną drogą biegnącą przez wioskę, na której znajdował się niewielki sklep spożywczy sprzedający świeże pomidory i jagnięcinę oraz poczta z jaskrawoczerwonym szyldem. Wiedząc już, gdzie jest, podążyłem na skraj osady, przecisnąłem się między obluzowanymi deskami i wszedłem do koślawej stodoły, po czym ukryłem się koło zardzewiałej taczki, pośród snopków siana i kurzych piór
wyszarpanych w czasie utarczek między ptakami. Nie spałem, lecz nie stanowiło to problemu.
Rozdział piętnasty
Podczas pobytu w domu notowałem czasy wschodów słońca i dokładnie je znałem. Kiedy na niebie pojawiło się słońce, odczekałem mniej więcej godzinę, po czym wyczołgałem się ze swojej kryjówki i pojawiłem się na poczcie w Hoxley jako pierwszy klient, ubłocony i pośpiesznie oczyszczony kurzymi piórami. Urzędniczka pocztowa, kobieta o kwaśnej minie i rumianej, okrągłej twarzy, właśnie otwierała drzwi. Za szylingi ukradzione strażnikom kupiłem dwie koperty i kilka znaczków, po czym podałem kobiecie listy. – Bardzo pani dziękuję – powiedziałem ze swoim najlepszym szkockim akcentem, a ona uniosła brwi, słysząc głos nieznajomego. Moja próba udawania Szkota była mało przekonująca, ale chciałem jak najbardziej zagmatwać sprawę, gdyby ludzie prowadzący pościg zaczęli zadawać pytania.
Obserwowałem, jak urzędniczka chowa do torby oba moje listy, i wyszedłem. Dzień był gorący, jasny i piękny. Z pewnym wahaniem wyrzuciłem skradziony płaszcz, który tak dobrze mi służył w najzimniejszej części nocy. Czułem, że jest zbyt łatwy do rozpoznania i nosi zbyt wiele śladów nocnej ucieczki. Bez niego, tylko w marynarce, wyglądałem prawie normalnie, choć byłem trochę zabłocony. Srebrny samochód, który widziałem w nocy, krążył po obrzeżach Hoxley. Kiedy kosztowna, pożerająca hektolitry benzyny limuzyna przejeżdżała z warkotem obok mnie, schowałem się za niskim murkiem pachnącym mydłem; obok znajdowała się wygódka na wolnym powietrzu. Przyszła pora, by ruszyć przez pola, bo w ciągu dnia drogi były zbyt niebezpieczne. Podążyłem na północ, wybierając kierunek przypadkowo, pod wpływem impulsu. Przez kilka pierwszych godzin słońce i ciepło sprawiały, że czułem się wolny, lecz później popsuły mi humor pragnienie, głód i brudne zęby. Rozglądałem się, szukając zagłębienia w ziemi, miejsca porośniętego drzewami mimo działalności człowieka, i dzięki tym znakom odnalazłem drogę do płytkiego strumienia, prawie rzeczki, której brzegi
pokrywały kamienie i grząski muł. Umyłem twarz, ręce, szyję i wypiłem trochę wody. Wypłukałem usta i patrzyłem, jak moja biała ślina szybko odpływa z prądem. Policzyłem resztę pieniędzy ukradzionych w nocy w domu; zastanawiałem się, jak daleko jest najbliższe miasto i czy zostanie obstawione przez ludzi Phearsona. Byłem za stary, by próbować zastawiać wnyki na króliki, toteż zabrałem swoje rzeczy i ruszyłem naprzód. Wczesnym popołudniem dotarłem do następnej wioski. Ludzie Phearsona rzucali się w oczy niczym gzy chodzące po zadzie dzikiego konia. W osadzie znajdowała się piekarnia, czułem intensywny zapach drożdży. Odczekałem, aż ludzie Phearsona odjadą, po czym ruszyłem pewnym krokiem w stronę piekarni, wszedłem do środka i oznajmiłem nienaganną angielszczyzną charakterystyczną dla wykształconych mieszkańców miast: – Chciałbym kupić bochenek chleba i trochę masła, jeśli to możliwe. Piekarz znieruchomiał, zastanawiając się nad kwestią masła. – A mógłby być smalec, proszę pana? – spytał w końcu. Tak, smalec by mi pasował. O ile będzie szybko. – Nie jest pan stąd, proszę pana? – zagadnął. Nie, nie jestem stąd. Wybrałem się na spacer i muszę wrócić do przyjaciół.
– Piękna pogoda na spacer, prawda? Owszem, znakomita. Miejmy nadzieję, że się utrzyma. – Czy to pańscy przyjaciele przyjechali dziś rano do wsi, proszę pana? Mówili, że kogoś szukają. Mówił tak powoli, tak przyjaźnie, że gdy wyczułem w jego głosie ton podejrzenia, milczące oskarżenie, było w tym coś niemal tragicznego. Czy wyglądali, jakby przyjechali na polowanie? Nie, nie. Ach, w takim razie nie mogą być moimi przyjaciółmi. Dziękuję za chleb, dziękuję za smalec, a teraz... – Harry! – Okazało się, że w razie potrzeby Phearson potrafi mówić nienaganną angielszczyzną z brytyjskim akcentem. Zastygłem koło drzwi z chlebem pod pachą i otwartym opakowaniem smalcu, którym chciałem posmarować kromkę. Phearson podszedł do mnie i zarzucił mi ramiona na szyję, serdecznie się uśmiechając. – Tak się martwiłem, że cię nie znajdziemy! – zawołał i jego potężny głos odbił się echem od kamiennych ścian domów na cichej ulicy. – Bogu dzięki, że zdążyłeś! Jego samochód, zaparkowany w odległości niespełna dwudziestu metrów, wydawał się ryczącą bestią w bajkowym lesie. Tylne drzwiczki dla pasażera były już otwarte; trzymał je jeden z anonimowych strażników – może ten, któremu ukradłem płaszcz. Popatrzyłem na
Phearsona, popatrzyłem na samochód, a potem, nie czując się pewnie, lecz zdając sobie sprawę, że powinienem wykonać ten gest, upuściłem chleb i z całej siły uderzyłem go łokciem w twarz. Z przyjemnością przyznaję, że usłyszałem trzask, a kiedy cofnąłem rękę, miałem na rękawie plamy krwi. Niestety, przebiegłem zaledwie dziesięć metrów, ponieważ piekarz, poruszając się z zaskakującą prędkością jak na człowieka prowadzącego siedzący tryb życia, powalił mnie na ziemię fachowym chwytem gracza w rugby i usiadł mi na głowie.
Rozdział szesnasty
Narkotyki. Więcej narkotyków. Przywiązali mnie do łóżka, ale w odróżnieniu od doktora Abla nie dysponowali kaftanem bezpieczeństwa, toteż posłużyli się kombinacją sznurów i pasów. Nie bili mnie więcej, niż było konieczne, by zmusić mnie do uległości, lecz tylko tak bardzo, by stało się jasne, że uległość to jedyne wyjście. Później Phearson powiedział: – Naprawdę bardzo mi przykro, że do tego doszło, Harry, naprawdę. Miałem nadzieję, że to rozumiesz. Śmiałem się po skopolaminie, spałem po temazepamie. Na próbę zastosowali amytal sodu, po którym nie mogłem przestać płakać, choć nie czułem się bardzo smutny. Źle dobrali pierwszą dawkę barbituranów i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Zmodyfikowali dawkę, a Phearson usiadł i słuchał mojego bełkotu.
– Nie chcemy zrobić ci krzywdy, Harry – powiedział. – Chryste, nie jestem zły, po prostu nie jestem. Walczę w słusznej sprawie, jestem dobry, staram się zrobić coś dobrego. Nie chcemy cię skrzywdzić, ale musisz zrozumieć, że ta sprawa jest ważniejsza od ciebie albo ode mnie, znacznie ważniejsza. Później przynieśli z garażu na parterze kable elektryczne, a Phearson pochylił się nade mną i powiedział: – Nie zmuszaj mnie do tego, Harry. Daj spokój, pomóż nam. Zrobimy razem coś dobrego, ty i ja. Możemy uczynić świat lepszym! Kiedy nie odpowiedziałem, zaaplikowali mi potężną dawkę środków antypsychotycznych i włączyli kable do gniazdka w ścianie. Ale jeden z techników się pomylił, dotknął ręką niewłaściwego końca przewodu i poraził go prąd; wrzasnął na całe gardło i podskoczył na wysokość trzydziestu centymetrów jak bohater kreskówki. Musieli go zabrać na dół, by zrobić mu okład z lodu, i tej nocy nie próbowali stosować elektryczności. – No już, Harry – szepnął Phearson. – Podejmij właściwą decyzję. Wszystko zależy od ciebie, do diabła! Wszystko zależy od ciebie! Roześmiałem się, płynąc w ciepłej fali temazepamu.
Rozdział siedemnasty
Nie wolno ingerować w bieg wydarzeń, bo są zbyt złożone. Było to zawsze mantrą Bractwa Kronosa i w tej chwili ci ją powtarzam. Nie jest to zasada szlachetna, moralna ani ambitna, ale kiedy można wpływać na bieg historii, na samą istotę czasu, staje się zasadą uświęconą, która powinna zostać wyryta nad wejściem do każdej siedziby Bractwa Kronosa. Mówiłem o tym Phearsonowi, ale nie rozumiał. Pisałem wcześniej, że nasze życie składa się z trzech etapów. Najpierw odrzucamy to, czym jesteśmy – zdaje się, że miałem to już za sobą w chwili, gdy Phearson nafaszerował mnie środkami halucynogennymi i psychotropowymi. Moje doświadczenia przez długi czas powstrzymywały mnie od akceptacji, ale sądzę, że – na swój własny sposób – próbowałem badać własną naturę i robiłem
to najlepiej, jak umiałem. W trzecim życiu szukałem odpowiedzi w Bogu, w czwartym – w biologii. Wrócę jeszcze do swojego piątego życia, ale w szóstym, w jego późniejszej fazie, usiłowałem zgłębiać tajemnice naszego istnienia za pomocą fizyki. Musisz rozumieć, że w latach trzydziestych dwudziestego wieku byłem chłopcem. Nie zwykłym chłopcem, tylko bękartem człowieka, który interesował się rozwojem nauk ścisłych równie głęboko, jak ja rodowodem jego ulubionych koni. Nie miałem pojęcia o rewolucji we współczesnej fizyce; nie słyszałem o Einsteinie, Bohrze, Plancku, Hubble’u i Heisenbergu. Miałem dość luźne wyobrażenie o tym, że Ziemia jest okrągła i że jabłko spadające z drzewa jest przyciągane przez masę znajdującą się w dole, ale przez wiele stuleci moich wczesnych żywotów czas wydawał mi się zjawiskiem linearnym, równie nieciekawym jak metalowy przymiar na placu budowy. Idee z lat trzydziestych zacząłem rozumieć dopiero w latach dziewięćdziesiątych – pojąłem ich wpływ nie tylko na otaczający mnie świat, lecz również na to, kim i czym jestem. W szóstym życiu w wieku dwudziestu sześciu lat uzyskałem swój pierwszy doktorat – nie dlatego, że miałem szczególny talent w dziedzinie nauk ścisłych, ale ponieważ mogłem szybko przeskoczyć nudny etap uzyskiwania
wiedzy ogólnej i od razu zająć się problemami, które mnie interesowały. Zaproponowano mi udział w Projekcie Manhattan jako najmłodszemu członkowi zespołu i przez wiele nocy dręczyło mnie pytanie, czy przyjąć zaproszenie. Etyka nie odgrywała roli – bomba atomowa miała i tak zostać zbudowana i zrzucona, niezależnie od moich prywatnych odczuć. Jednak udział w projekcie stwarzał okazję do poznania kilku największych umysłów epoki pracujących nad jednym zagadnieniem. W końcu powstrzymała mnie perspektywa życia w kompleksie odciętym od świata i niechęć do narażania się na niepotrzebne niebezpieczeństwo w czasach, gdy nie stosowano skutecznej ochrony przed promieniowaniem i nie rozumiano idei masy krytycznej; poza tym obawiałem się, że władze zaczną zbyt starannie badać moją przeszłość. Spędziłem resztę wojny, opracowując zaskakująco trafne analizy hitlerowskich badań nad nowymi technologiami, poczynając od zapalników bomb i silników rakietowych, a kończąc na ciężkiej wodzie i próbach stworzenia reaktora jądrowego. Spotkałem Vincenta pod koniec 1945 roku. Ameryka wygrała wojnę, ale racjonowanie produktów żywnościowych ciągle ograniczało menu kolacji. Zdaję sobie sprawę, że to małoduszne, gdy narzekam na niesmaczne jedzenie we wczesnej fazie mojego życia albo
skarżę się, że centralne ogrzewanie rozpowszechniło się tak późno. Byłem wykładowcą w Cambridge i wdałem się w ostre współzawodnictwo o stanowisko profesora, którego nie mogłem uzyskać ze względu na zbyt młody wiek i na które zasługiwałem znacznie bardziej niż mój pięćdziesięciotrzyletni rywal P.L. George, wyróżniający się przede wszystkim złożonością błędów w swoich pracach matematycznych. W końcu nie mianowano mnie profesorem; moje niemodne przywiązanie do idei Wielkiego Wybuchu, którą promowałem zamiast teorii stanu stacjonarnego, a ponadto nierozsądny upór, że teoria falowo-cząsteczkowa jest słuszna, uczyniły mnie bardzo niepopularnym wśród kolegów z refektarza. Istotnie, moje poglądy na obie te kwestie spotkały się ze słuszną krytyką, ponieważ w dużej mierze opierały się na dowodach, których jeszcze nie odkryto, gdyż wymagało to zastosowania nieznanych dotąd technik. Właśnie te problemy sprowadziły Vincenta do mojego domu. – Panie doktorze – rzekł stanowczo – chciałbym porozmawiać o wszechświatach równoległych. Był to raczej niespodziewany sposób nawiązania znajomości. Vincent stał na progu, a ja z niepokojem rejestrowałem, że otwarte drzwi sprawiają, iż ciepłe wnętrze staje się z każdą sekundą coraz chłodniejsze –
zasada entropii była nieubłagana. Nie miał zamiaru odejść, a na dworze padał gęsty śnieg, toteż zaprosiłem go do środka, choć zupełnie nie byłem w nastroju. Vincent Rankis. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, był młodym człowiekiem, zaledwie osiemnastoletnim, lecz wyglądał jak mężczyzna w średnim wieku. Mimo racjonowania żywności był dość pulchny, lecz nie gruby, krągły bez nadmiernej nadwagi, choć nigdy nie nazwałbym go umięśnionym. Włosy mysiego koloru zaczęły mu już rzednąć na czubku głowy, gdzie miała powstać niewielka łysina, a para szarozielonych oczu kontrastowała z twarzą, która wydawała się wyrzeźbiona z mokrej gliny. Podwinięte nogawki spodni świadczyły, że lekceważy konwenanse; poza tym miał na sobie tweedową marynarkę, w której widywałem go zawsze, niezależnie od pory roku. Mógłbym tolerować jego przechwałki, że marynarka wytrzyma tysiąc lat, ale odrzuciłbym wyjaśnienie, że podwinął spodnie, by ułatwić sobie jazdę na rowerze – tego wieczoru na zatłoczonych ulicach Cambridge nie zauważyłem żadnych rowerów. Sapiąc z wysiłku, usiadł przy kominku w bardziej wytartym fotelu. Zanim zdążyłem zająć miejsce naprzeciwko niego, otrząsnąć się z rozleniwiającego ciepła i znowu zacząć myśleć o współczesnej nauce, wykrzyknął: – Filozofom nie wolno pozwalać na analizowanie teorii
wszechświatów równoległych! Kiedy stosują swoje banalne argumenty, podważa to integralność współczesnej nauki! Sięgnąłem po najbliższą szklaneczkę i butelkę szkockiej, zwlekając z odpowiedzią. Jako nauczyciel poczułem pokusę odegrania roli adwokata diabła, lecz zrezygnowałem. – Tak – odparłem. – Zgadzam się. – Równoległe wszechświaty nie mają żadnego związku z indywidualną odpowiedzialnością za ludzkie czyny; stanowią po prostu dość uproszczony paradygmat oparty na rozszerzeniu Newtonowskiej zasady akcji i reakcji. Drugim źródłem tej teorii jest idea, że jeśli nie mamy do czynienia ze stanem absolutnego spoczynku, nie można badać natury cząstki elementarnej, nie zmieniając jej w procesie obserwacji! Znów wydawał się bardzo rozgniewany, więc odpowiedziałem: – Tak. Nieustannie poruszał brwiami. Miał niezwykły talent do wyrażania emocji za pomocą brwi i podbródka, gdy tymczasem reszta ciała pozostawała nieruchoma. – Wobec tego dlaczego zmarnował pan piętnaście stron swojego artykułu na dyskusję na temat etycznych implikacji teorii kwantowej? Popijałem whisky i czekałem, aż brwi Vincenta opadną i znajdą się w naturalnym stanie spoczynku, choć z
pewnością nie w bezruchu. – Nazywa się pan Vincent Rankis – rzekłem w końcu – i wiem o tym tylko dlatego, że podał pan to nazwisko, gdy woźny zwrócił panu uwagę z powodu chodzenia po trawniku. Powiedział mu pan, że nasze społeczeństwo się zmienia i że wkrótce stanie się zbyteczny; przyszłe pokolenia będą się śmiały z ludzi takich jak on. Jeśli dobrze pamiętam, nosił pan tę samą oliwkową koszulę, a ja... – Miał pan na sobie niebieską koszulę, szare skarpetki i togę. Szedł pan szybko w stronę bramy w sposób, który sugerował, że obawia się pan spóźnić na wykład. Brakowało pięciu minut do pełnej godziny, a większość pańskich wykładów odbywa się w salach odległych o dziesięć minut drogi. Znowu spojrzałem na Vincenta i tym razem świadomie zwróciłem uwagę na cechy, które wcześniej zarejestrowałem w sposób nieświadomy. – Bardzo dobrze, Vincent, porozmawiajmy zatem o kwestiach etycznych i metodzie naukowej... – Etyka jest subiektywna, nauka obiektywna. – Skoro ma pan tak kategoryczne poglądy, prawie nie widzę sensu przedstawiania swoich własnych. Uśmiechnął się lekko kącikiem ust i okazał się na tyle łaskawy, że przez chwilę robił zawstydzoną minę. – Proszę mi wybaczyć – odezwał się w końcu. – Wypiłem
coś, idąc tutaj. Wiem, że mogę się wydawać... stanowczy. – Podróżnik w czasie cofa się w przeszłość... – zacząłem, a gdy Vincent natychmiast skrzywił się z niesmakiem, uniosłem rękę i powiedziałem uspokajająco: – To tylko hipoteza, eksperyment myślowy, jeśli pan woli. Podróżnik w czasie cofa się w przeszłość i widzi wydarzenia w odwrotnej kolejności, jak w czasie przewijania filmu. Wychodzi z maszyny czasu... – Natychmiast zmieniając przeszłość! – ...i pierwszą rzeczą, jaką robi, jest wysłanie swojemu młodszemu wcieleniu listy zwycięzców w wyścigach w Newmarket. Rezultat? – Paradoks – oświadczył stanowczo Vincent. – Nie pamięta, że otrzymał te dane; nigdy nie wygrał w Newmarket. Gdyby wygrał, mógłby nie zbudować maszyny czasu i nie cofnąć się w przeszłość, by przekazać sobie listę zwycięzców – logiczna sprzeczność. – Rezultat? – Niemożliwość! – Rozważmy tę hipotezę. Sapnął wściekle, po czym zawołał: – Trzy możliwe scenariusze! Pierwszy: w chwili gdy podejmuje decyzję, by wysłać sobie listę zwycięzców, pamięta, że ją otrzymał, i zmienia się historia jego życia. W ten sposób przedłuża swoją egzystencję, ponieważ bez listy
zwycięzców nie mógłby zbudować maszyny czasu. Paradoks polega tutaj na tym, że nic powstaje z niczego, że jego inicjatywa, wydarzenie będące przyczyną kolejnego wydarzenia jest w istocie rzeczy skutkiem. Dochodzi do sytuacji, że skutek poprzedza przyczynę; moim zdaniem ten scenariusz jest całkowicie sprzeczny z zasadami logiki. Druga możliwość: nagle rozpada się cały wszechświat. Dość melodramatyczne, wiem, ale jeśli uważamy czas za pojęcie skalarne, które nie może mieć wartości ujemnej, nie widzę żadnej innej możliwości. Trochę to dziwne, że niewielki zakład w Newmarket mógłby doprowadzić do końca wszechświata. Trzecia możliwość: w chwili gdy podejmuje decyzję, by wysłać sobie listę, powstaje równoległy wszechświat. W swoim wszechświecie, w swoim życiu wraca do domu i nigdy nie wygrywa niczego w Newmarket, ale w równoległym wszechświecie jego młodszy odpowiednik ze zdziwieniem odkrywa, że jest milionerem i żyje szczęśliwie aż do końca swoich dni. Implikacje? – Nie mam pojęcia – odpowiedziałem pogodnie. – Chciałem się po prostu przekonać, czy jest pan zdolny do równoległego myślenia. Znowu głośno westchnął z irytacją, po czym gniewnie spojrzał w ogień. Następnie powiedział: – Podobał mi się pański artykuł. Jeśli odrzucimy mdłe, nieciekawe rozważania filozoficzne, które w mojej ocenie
graniczyły z teologią, artykuł był nieco bardziej interesujący niż prace zwykle drukowane w czasopismach. Właśnie to chciałem powiedzieć. – Czuję się zaszczycony. Ale jeśli pan twierdzi, że w czystej nauce nie ma miejsca na etykę, obawiam się, że muszę się z panem nie zgodzić. – Naturalnie, że nie ma miejsca! Czysta nauka to po prostu logiczny proces dedukcji i eksperymentów na podstawie zjawisk, które można obserwować. Nie ma w niej niczego dobrego ani złego; twierdzenia naukowe mogą być trafne lub błędne w ścisłym sensie matematycznym. Wykorzystywanie nauki przez ludzi może być przyczyną debat o charakterze etycznym, ale prawdziwy naukowiec nie powinien się tym przejmować. Zostawmy to politykom i filozofom. – Zastrzeliłby pan Hitlera? – spytałem. Zmarszczył brwi. – Zdawało mi się, że już rozmawialiśmy o możliwości zniszczenia wszechświata wskutek ingerencji w przeszłe wydarzenia. – Wysunęliśmy również hipotezę, że mógłby powstać równoległy wszechświat, w którym nie doszłoby do krwawej wojny – odpowiedziałem. – W tym hipotetycznym świecie nawet pan cieszyłby się pokojem, oczywiście pod warunkiem, że zapomnimy na chwilę o paradoksach.
Vincent zaczął bębnić palcami w oparcie fotela, po czym wypalił: – Należy brać pod uwagę również procesy społecznoekonomiczne. Czy Hitler był jedyną przyczyną wojny? Twierdzę, że nie. – Ale kierunek, jaki przybrała wojna... – Właśnie o to chodzi! – zawołał, znowu unosząc brwi. – Jeśli podejmę decyzję, by zastrzelić Hitlera, skąd mam wiedzieć, że w istniejących warunkach nie pojawi się inny, bardziej rozsądny przywódca niemiecki, ktoś, kto nie zechce walczyć z Rosją w środku zimy, oblegać miast o minimalnym znaczeniu strategicznym za cenę życia setek tysięcy żołnierzy albo bombardować Londynu zamiast angielskich lotnisk? – Twierdzi pan, że nie należy ingerować ze względu na złożoność wydarzeń? – Twierdzę... twierdzę... – Jęknął, zdejmując dłonie z poręczy fotela w geście frustracji. – Twierdzę, że to właśnie te hipotetyczne rozważania filozoficzne negatywnie wpłynęły na wartość pańskiego artykułu, poza tym bardzo dobrego! Umilkł. Przez pewien czas sprawiało mi to przyjemność, bo już przed jego przyjściem byłem zmęczony. Patrzył w ogień i wydawało się, że siedzi w moim fotelu przez całe swoje życie, stanowiąc część umeblowania pokoju.
– Nalać panu czegoś mocniejszego? – spytałem w końcu. – Co pan ma? – Szkocką. – Wypiłem już trochę za dużo... – Nie powiem woźnemu. Krótkie wahanie, a potem: – Tak, proszę. Napełniłem szklaneczkę. Wziął ją, a ja powiedziałem: – Proszę mi powiedzieć, panie Rankis, co pana sprowadziło w szacowne mury kolegium? – Szukam odpowiedzi – odrzekł stanowczo. – Mierzalnych, obiektywnych. Co się kryje poza rzeczywistością, co się dzieje w świecie, którego nie możemy obserwować, poza protonami i neutronami, galaktykami i gwiazdami. Skoro czas jest względny, prędkość światła staje się główną miarą wszechświata, ale czy to oznacza, że czas jest tylko zmienną w równaniach opisujących prędkość? – A ja myślałem, że młodzi ludzie interesują się tylko seksem i muzyką. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy dostrzegłem w nim przebłysk autentycznego humoru. – Słyszałem, że ubiega się pan o profesurę. – Nie dostanę jej. – Jasne, że nie – odpowiedział dobrodusznie. – Jest pan
stanowczo za młody. To nie byłoby sprawiedliwe. – Dziękuję za wyraz zaufania. – Nie może pan twierdzić, że nie spodziewa się pan czegoś osiągnąć, a potem wyrażać niezadowolenie, że ktoś się z panem zgadza. – Ma pan rację, to irracjonalne. Jest pan bardzo... bezpośredni... jak na studenta. Wzruszył ramionami. – Nie mogę marnować czasu na bycie młodym. Jest zbyt wiele rzeczy, na które społeczeństwo nie pozwala ludziom poniżej trzydziestki. Jego słowa wywołały we mnie natychmiastową, nieuniknioną reakcję. Przeżyłem dwadzieścia pięć lat jako młody człowiek. – Interesuje się pan czasem? – Złożoność i prostota – odpowiedział. – Czas był prosty, jest prosty. Możemy go dzielić na proste części, mierzyć, jeść obiad o ustalonej godzinie, pić whisky, obserwując upływ czasu. Możemy wykorzystać czas matematycznie, zastosować jako narzędzie do opisu obserwowalnego wszechświata, a jednak gdyby nas poproszono, żebyśmy prostym językiem wytłumaczyli dziecku jego naturę, jesteśmy bezsilni. W istocie rzeczy wydaje się, że potrafimy go tylko marnować. To wychodzi nam najlepiej. Wypowiedziawszy te słowa, uniósł szklaneczkę,
wznosząc toast za moje zdrowie, i opróżnił ją, choć nagle poczułem, że nie jestem w nastroju do picia.
Rozdział osiemnasty
Nie wolno ingerować w bieg wydarzeń, bo są zbyt złożone. Należało wykrzyczeć te słowa do Phearsona, zmusić go do wysłuchania opowieści z przeszłości pamiętanych przez Bractwo Kronosa, opisać katastrofy i masakry wywołane przez członków chcących zmieniać bieg historii. Jednak nie potrafiłem trafnie ocenić ewentualnych skutków jego wpływu na rzeczywistość ani nie przewidywałem, jak daleko może się posunąć, by wydobyć ze mnie więcej informacji, niż chciałem mu przekazać, uważając to za bezpieczne. Kiedy w czwartym życiu Phearson i jego ludzie zaczęli mnie w końcu torturować, by zdobyć wiedzę o przyszłych wydarzeniach, początkowo robili to niepewnie. Nie mieli absolutnie nic przeciwko stosowaniu brutalnej przemocy, by uzyskać potrzebne informacje, ale obawiali się
uszkodzić ich nośnik. Byłem unikatem – trofeum, które można zdobyć tylko raz w życiu – lecz moje możliwości ciągle pozostawały niewiadomą, nikt ich nie zbadał. Wyrządzenie mi trwałych szkód fizycznych lub, co gorsza, psychicznych byłoby niewybaczalnym błędem. Zdając sobie z tego sprawę, starałem się jak najgłośniej wrzeszczeć, kasłałem, plułem i tarzałem się we własnej krwi i sikach. Tak ich to zaniepokoiło, że na chwilę przestali mnie bić, lecz później znów pojawił się Phearson, pochylił się nade mną i powiedział: – Robimy to dla świata, Harry. Robimy to dla przyszłości. Potem zaczęli znowu. Pod koniec drugiego dnia wciągnęli mnie pod prysznic i puścili zimną wodę. Siedziałem na posadzce, zalewany lodowatymi strumieniami, i zastanawiałem się, czy szklane tafle kabiny prysznicowej dadzą się rozbić uderzeniem pięści i ile czasu zajmie mi znalezienie kawałka, którym zdołam podciąć sobie żyły. Trzeciego dnia byli nieco bardziej pewni siebie. Zaangażowanie okazane przez jednego zainspirowało drugiego; zaczęli ze sobą współzawodniczyć jak członkowie jednej drużyny. Phearson unikał przebywania w pomieszczeniu, gdy zabierali się do pracy; zawsze wychodził kilka minut wcześniej i wracał kilka minut
później. Trzeciego dnia na suficie pojawił się odblask różowego poranka. Pozostali wyszli z pokoju, a Phearson usiadł na moim łóżku, wziął mnie za rękę i powiedział: – Jezu, Harry, tak mi przykro. Przykro mi, że to robimy. Chciałbym móc to zatrzymać. Nienawidziłem go i zacząłem płakać. Przycisnąłem twarz do jego ręki, klęczałem u jego stóp i łkałem.
Rozdział dziewiętnasty
Napisałem dwa listy. Droga Jenny! Kocham Cię. Czuję, że powinienem coś dodać, powiedzieć coś jeszcze, ale teraz, gdy piszę do Ciebie, wiem, że chodzi po prostu o to, że Cię kocham. Nie ma innych słów, nie ma prawdy większej, prostszej i bardziej autentycznej. Kocham Cię. Bardzo mi przykro, że Cię przestraszyłem, bardzo mi przykro z powodu wszystkiego, co zostało powiedziane i wszystkiego, co się wydarzyło, a także tego, co musi zostać powiedziane i co musi się wydarzyć. Nie wiem, czy moje postępki mają jakieś znaczenie poza tym życiem, ale jeśli będziesz dalej żyła beze mnie, nie obwiniaj się za to, co usłyszysz, lecz żyj długo, szczęśliwa i wolna. Kocham Cię. To wszystko. Harry
Zaadresowałem kopertę do przyjaciela na wypadek, gdyby ktoś przeglądał korespondencję Jenny. Drugi list napisałem do doktora Simona Ballada, neurologa, z którym okazjonalnie rywalizowałem na polu akademickim, a niekiedy piłem. W końcu staliśmy się przyjaciółmi, choć żaden z nas nie czuł potrzeby, by o tym mówić. List brzmiał: Drogi Simonie! W ostatnich miesiącach słyszałeś o mnie rzeczy, które wzbudziły w Tobie wątpliwości i nasunęły Ci pytania. Ten list tylko pogłębi te wątpliwości i zrodzi kolejne pytania. Muszę Cię za to przeprosić. Nie mogę opisywać tu swojej sytuacji ani wchodzić w szczegóły tego, co chciałbym osiągnąć. Chciałbym Cię po prostu prosić o przysługę. Wybacz mi, że tak niewiele tłumaczę, ale proszę, spełnij moją prośbę w imię naszej przyjaźni, wzajemnego szacunku i wspólnej nadziei, że nadejdą lepsze czasy. Poniżej znajduje się tekst ogłoszenia; chciałbym, żebyś je umieścił w najważniejszych gazetach. Wszystkie anonse powinny się ukazać tego samego dnia, w tej samej chwili. Konkretna data nie ma znaczenia, ale musi to nastąpić szybko. Jeśli będę miał okazję, zwrócę ci wszystkie koszty i postaram się zrewanżować za uprzejmość i stracony czas. Czytając ten list, będziesz miał wątpliwości, czy powinieneś to zrobić. Zaczniesz kwestionować moje motywy, zastanawiać się, czy spełnić moją prośbę. Wiem, że krótki list nie potrafi przekonać
Cię do czegoś, o czym nie jesteś przekonany. Dlatego mogę mieć tylko nadzieję, że wystarczy łącząca nas więź; poza tym daję Ci gwarancję, że działam w dobrej wierze i że cała sprawa zakończy się pomyślnie. Jeśli mi odmówisz, nie wiem, co się ze mną stanie, więc mogę Cię tylko błagać o spełnienie tej prośby, licząc na to, że jednak zdecydujesz się mi pomóc. Przekaż moje pozdrowienia swojej rodzinie. Przesyłam Ci najlepsze życzenia. Twój przyjaciel Harry Pod listem znajdował się tekst ogłoszenia: Bractwo Kronosa. Nazywam się Harry August. 26 kwietnia 1986 roku stopił się rdzeń reaktora numer cztery. Pomóżcie mi. Anons ukazał się w dziale ogłoszeń drobnych „Guardiana” i „Timesa” 28 września 1973 roku. Trzy dni później dane o nim zostały usunięte.
Rozdział dwudziesty
Phearson mnie złamał. Znowu wracam do swojego czwartego życia, zawsze do niego wracam, nawet wtedy, gdy próbuję tego nie robić. Znowu klęczę u stóp Phearsona, szlocham, ściskając jego rękę, i błagam, by kazał im przestać, proszę, proszę, Boże, każ im przestać. Złamał mnie. Zostałem złamany i czułem ulgę. Zmieniłem się w automat, recytowałem nagłówki gazet i artykuły, które czytałem, słowo w słowo, dzień po dniu, sięgając coraz dalej w głąb swoich poprzednich egzystencji. Czasami zaczynałem się posługiwać językami ze swoich podróży, mieszałem opisy masakr i historie obalonych władców z przypowieściami Buddy lub fragmentami sintoistycznych dogmatów. Phearson nigdy mi nie przerywał ani mnie nie poprawiał – siedział w milczeniu, a
tymczasem obok cicho szumiał magnetofon, obracały się dwie wielkie szpule taśmy, które należało zmieniać co dwadzieścia minut. Phearson po mistrzowsku opanował technikę kija i marchewki: zawsze udawał, że chce tylko mojego dobra, i nigdy nie był obecny, gdy mnie torturowano, aż w końcu stał się dla mnie czymś w rodzaju złotego anioła, przynoszącego ciepło i ukojenie po bólu. Powiedziałem mu wszystko: moja pamięć absolutna stała się teraz absolutnym przekleństwem. W końcu, trzy dni później, pojawiła się ona. Mimo wyczerpania i narkotyków wyczułem jej przybycie. W korytarzu rozległ się hałas, a później zabrzmiał władczy kobiecy głos: – Na miłość boską! Znajdowałem się w mniejszym z dwóch saloników. Jak zwykle siedziałem zgarbiony nad magnetofonem i monotonnie recytowałem wspomnienia dotyczące próby zamachu na prezydenta Reagana. Wpadła do środka, trzepocąc długimi, wręcz średniowiecznymi rękawami; siwe kręcone włosy poruszały się na jej głowie jak istota żyjąca własnym życiem. Róż pokrywający policzki wnikał głęboko w zmarszczki w skórze; miała na palcach kilka pierścionków, które błysnęły, gdy uniosła rękę. – Hej, ty! – warknęła w stronę Phearsona, który odruchowo wyłączył magnetofon. – Wynocha!
– Kim pani jest, do cholery?! Uciszyła go władczym ruchem nadgarstka i rzuciła: – Zadzwoń do swojego kontrolera, upiorny mały człowieczku! Boże, co ty właściwie wyrabiasz?! Nie zdajesz sobie sprawy, że to kompletnie bezużyteczne?! – Phearson otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz znowu mu przerwała. – Zjeżdżaj, zjeżdżaj, uciekaj, biegnij telefonować! Zapewne uznawszy, że nie może liczyć na nawiązanie normalnej rozmowy, Phearson wykrzywił się gniewnie i wyszedł z pokoju, niecierpliwie trzaskając drzwiami. Kobieta usiadła naprzeciwko mnie, z roztargnieniem nacisnęła kilka klawiszy magnetofonu, uruchamiając go na chwilę, i zaśmiała się lekko z jego rozmiaru. Wbijałem oczy w podłogę, zgarbiony niczym człowiek oczekujący zemsty, pozbawiony wszelkiej nadziei. – Cóż, koszmarna historia – odezwała się w końcu. – Wyglądasz okropnie. Nazywam się Virginia, jeśli cię to interesuje – a widzę, że interesuje. Zastanawiasz się, kim jestem, prawda? Przemawiała do mnie jak do przerażonego kotka i zdziwienie sprawiło, że uniosłem oczy i zerknąłem na nią. Zauważyłem bransoletki z paciorków i gigantyczny naszyjnik sięgający niemal do pępka. Pochyliła się do przodu, splótłszy dłonie pod brodą, i przez dłuższą chwilę
spoglądała mi prosto w oczy. – Bractwo Kronosa – powiedziała w końcu. – Nazywam się Harry August. Dwudziestego szóstego kwietnia 1986 roku stopił się rdzeń reaktora numer cztery. Pomóżcie mi. Zaparło mi dech w piersiach. Widziała moje ogłoszenie – ale przecież mógł je zobaczyć również Phearson. Podobnie jak każdy czytelnik działów ogłoszeń, w których Simon opublikował moją wiadomość. Pomoc czy odwet? Ocalenie czy pułapka? Tak czy inaczej, co mnie to obchodzi? – Narobiłeś nam strasznych kłopotów – westchnęła. – Oczywiście to nie twoja wina, kotku. Chodzi o to... Spójrz tylko na siebie, to całkowicie zrozumiałe, ale co za koszmar! Kiedy to wszystko się skończy, będziesz potrzebował psychoterapii w związku z zespołem stresu pourazowego. Doskonale wiem, jak trudno coś takiego załatwić. Masz... jakieś pięćdziesiąt lat, prawda? To znaczy, że urodziłeś się w latach dwudziestych – okropne, w latach dwudziestych roiło się od psychoanalityków, wszyscy chcieli sypiać z własnymi matkami. Ale jest wspaniały facet w Finchley, bardzo dobry, świetnie wszystko rozumie, żadnych bzdur o cygarach. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, z moich doświadczeń wynika, że zawsze przydają się lokalni księża, trzeba chodzić do nich do spowiedzi. Czasami kompletnie ich to przeraża! Ale teraz to wykluczone, absolutnie wykluczone.
– Stuknęła w blat stołu palcem wskazującym, aż staw na jego końcu wygiął się do tyłu pod wpływem jej zdecydowania. – Nie wmawiaj sobie, że skoro minęło trochę czasu, nie jesteś w koszmarnym stanie. Jesteś naprawdę w koszmarnym stanie, drogi Harry, i szlachetność w niczym ci nie pomoże. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Czy ta twarz – stara, pokryta makijażem twarz pod masą kołyszących się włosów – oznaczała ratunek? Czy ta kobieta z wielkimi, luźnymi fioletowymi rękawami, w szyfonowym blezerku, obwieszona grzechoczącą biżuterią, z zaokrąglonym brzuchem, należała do tajemniczego Bractwa Kronosa? Nie mogłem zebrać myśli, a cóż dopiero zacząć logicznie rozumować. – Nie ma wpisowego – wyjaśniła, jakby czytała mi w myślach – ale oczekujemy, że wesprzesz następne pokolenie. Dobry obyczaj i tak dalej. Jest tylko jedna nienaruszalna zasada: możesz robić, co chcesz, pod warunkiem, że nie narobisz kłopotów następcom. Więc proszę, żadnych eksplozji jądrowych w Nowym Jorku, żadnego zamachu na Roosevelta, nawet w celach eksperymentalnych. Po prostu nie poradzimy sobie z zamieszaniem. Zakładam, że jesteś zainteresowany – dodała, gdy przez chwilę nie odpowiadałem. – W takim razie uważam, że powinniśmy się znowu spotkać.
Pochyliła się nad stołem. Myślałem, że chce mi wręczyć wizytówkę, ale kiedy uniosła dłoń, zauważyłem w niej niewielki scyzoryk z drewnianą rączką. Jej oczy lśniły. – Co byś powiedział na drugą po południu na Trafalgar Square, pierwszego lipca 1940 roku? – spytała cicho. Popatrzyłem na scyzoryk, na nią i z powrotem na scyzoryk. Zrozumiała i wstała, ciągle się uśmiechając. – Osobiście najbardziej lubię udo – wyjaśniła. – Kąpiel pomaga, ale czasami trzeba się bez niej obejść, prawda? Tra-la-la, doktorze, do widzenia i wszystkiego najlepszego! Wypowiedziawszy te słowa, odeszła z radosną miną. Tej samej nocy przeciąłem sobie tętnicę udową i w ciągu czterech minut wykrwawiłem się na śmierć. Niestety, w tym czasie nie miałem dostępu do łazienki z wanną, ale po pierwszych sześćdziesięciu sekundach tak naprawdę nie zwracałem uwagi na ból, a potoki krwi nawet mi się podobały.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Nie boimy się śmierci. Trwogę budzą ponowne narodziny, którym towarzyszy stały lęk, że niezależnie od tego, jak bardzo odnowią się nasze ciała, nic nie ocali naszych umysłów. W trzecim życiu zdałem sobie sprawę, że jestem nieślubnym dzieckiem. Stałem nad trumną Harriet August, spoglądając na twarz swojego ojca – biologicznego ojca – po drugiej stronie grobu. Kiedy wreszcie zrozumiałem, że nie jestem rodzonym synem Harriet i Patricka, nie odczuwałem gniewu ani oburzenia, lecz wdzięczność, że mnie wychowali. Smutkowi towarzyszył racjonalny namysł. Przyglądałem się chłodno swojemu biologicznemu rodzicowi, jakbym badał próbkę leku, podejrzewając, że w istocie rzeczy jest to tylko placebo. Nie zastanawiałem się, dlaczego ani jak do tego doszło, ale co z tego wynika. A jeśli jest podobny do
mnie? Muszę przyznać, że niewiele się dowiedziałem. Po śmierci Harriet mój przybrany ojciec coraz bardziej pogrążał się w samotności i smutku, a ja stopniowo przejmowałem jego obowiązki. W końcu zupełnie porzuciłem szkołę i stałem się nowym ogrodnikiem w posiadłości, chłopcem od wszystkiego. Nadszedł wielki kryzys, inwestycje rodziny Hulne’ów okazały się nieudane. Moja babka Constance odznaczała się gospodarnością i zapobiegliwością, lecz była bardzo dumną kobietą, co prowadziło do sprzecznych zachowań. Oszczędzała na węglu i naprawach na terenie posiadłości, liczyła każdy grosz, unikała jakichkolwiek wydatków, a jednak raz w roku wydawała przyjęcie dla wszystkich krewnych i dalekich przyjaciół rodziny Hulne’ów, którzy polowali na terenie posiadłości – uroczystość ta kosztowała ją dwa razy więcej, niż zdołała zaoszczędzić przez cały rok. Moja ciotka Alexandra poślubiła miłego, lecz w sumie bezbarwnego urzędnika państwowego, a jej siostra Victoria prowadziła życie pełne ekscesów i skandali, czego babka nie chciała akceptować. Lodowaty chłód istniejący między moim biologicznym ojcem a jego żoną powstrzymywał oboje przed wielkimi wydatkami. Ona spędzała większość czasu w Londynie, co nie budziło niczyjego sprzeciwu, gdyż trwoniła własne pieniądze lub pieniądze swojej rodziny, on
zaś najczęściej przebywał na wsi albo nierozsądnie próbował włączać się do lokalnej polityki. Kiedy oboje mieszkali pod jednym dachem albo dzielili łóżko, ich zachowanie miało w sobie coś kojarzącego się z dorocznymi przyjęciami babki – tę samą sztywną skuteczność i obojętny rygor. Sytuacja rodziny stopniowo się pogarszała; najpierw odchodzili pojedynczy służący i nikim ich nie zastępowano, po czym zniknęli zupełnie. Mojego przybranego ojca zatrzymano częściowo z litości, a częściowo z powodu usług, jakie oddał rodzinie; później zdałem sobie sprawę, że Hulne’owie mieli wobec niego dług pieniężny związany z moim wychowaniem, on zaś nie domagał się jego zwrotu. Pracowałem jako ogrodnik, podobnie jak w swoim pierwszym życiu. Obecnie, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, stałem się jeszcze bardziej użyteczny. Znałem posiadłość prawie lepiej od ojca i z czasem nauczyłem się wielu rzeczy: umiałem naprawić silnik, załatać rurę, odnaleźć zepsuty kabel elektryczny biegnący do domu, co w owych czasach wydawało się cudownymi talentami technicznymi, zwłaszcza w przypadku nastolatka. Starałem się być wszędzie i nigdzie, niezbędny i niewidzialny; rozpraszałem w ten sposób monotonię swojego życia i obserwowałem ludzi, o których wiedziałem, że stanowią moją biologiczną rodzinę. Babka ostentacyjnie mnie ignorowała; Alexandra zbyt rzadko przebywała w
domu, by mnie zauważać; Victoria nie zwracała na mnie uwagi w naturalny sposób, a mój ojciec Rory patrzył na mnie aż do chwili, gdy go na tym przyłapywałem. Nie wiem, czy jego spojrzenia wynikały z ciekawości, czy poczucia winy. Patrzyłem na tego człowieka, elegancko ubranego i wyniosłego, z cienkim wąsikiem nad górną wargą, na który w tajemnicy nakładał małą zieloną siateczkę, i zastanawiałem się, czy jest podobny do mnie. Kiedy zwolniono ochmistrza, pełniłem funkcję taniego lokaja – stałem za krzesłem Rory’ego u szczytu stołu i patrzyłem, jak kroi rozgotowanego kurczaka na coraz drobniejsze cząstki. Zaczynał je jeść, dopiero gdy każdy kawałek był idealnie kwadratowy. Obserwowałem, jak ceremonialnie cmoka żonę w policzek po jej przyjeździe do domu, a później ceremonialnie cmoka ją w drugi policzek, gdy wyjeżdża następnego dnia, uzupełniwszy garderobę przed kolejnym pobytem w Londynie. Kiedy zrobiło się zimno, podsłuchałem, jak ciotka Victoria szepce do Rory’ego, że ma doskonałe lekarstwo na bóle w biodrze, w miejscu gdzie w czasie wojny odniósł niewielką kontuzję, po czym zaczął ją wyolbrzymiać i uważał za poważną ranę – doskonale go rozumiałem, bo ja również uczestniczyłem w wojnie i wiedziałem, jaka jest potęga wyobraźni. Ciotka Victoria znała śmiesznego człowieczka z Alnwick, który z kolei znał
fantastycznego faceta z Leeds, a ten regularnie otrzymywał z Liverpoolu nowo wynaleziony lek, diacetylomorfinę, coś wspaniałego, co powinno mu pomóc. Kiedy mój ojciec po raz pierwszy zażył to lekarstwo, obserwowałem go przez drzwi i widziałem, że dygoce, dostaje drgawek i nieruchomieje – z otwartych ust po policzku ciekła mu ślina i zbierała się koło ucha. Później ciotka przyłapała mnie na podpatrywaniu, wrzasnęła, że jestem głupim, niemądrym chłopcem, uderzyła mnie w twarz wierzchem dłoni i zatrzasnęła drzwi. Trzy dni później policja aresztowała człowieczka z Alnwick. Otrzymała anonimowy list napisany niewyraźnym, męskim charakterem pisma. Później nadszedł jeszcze jeden anonim napisany tą samą ręką, który donosił, że pan Traynor, handlarz boksytem, lubi dotykać małych chłopców. W załączeniu znajdowała się relacja „chłopca H”, który to potwierdzał. Gdyby policja zasięgnęła opinii grafologów, zauważyliby oni wyraźne podobieństwo między charakterem pisma dorosłego i chłopca. Okazało się, że kiedy pana Traynora wezwano na przesłuchanie, na jego kciuku znajdowały się ślady dziecięcych ugryzień. Chociaż nie nadeszły żadne nowe anonimy, policja zasugerowała, by jak najszybciej opuścił miasto. Jeśli nawet w mym pierwszym życiu biologiczny ojciec
przejawiał jakieś zainteresowanie moją osobą – zresztą niczego takiego nie zauważyłem – nigdy nie posuwał się do tego, by okazywać je bezpośrednio. W drugim życiu byłem zbyt zajęty popełnianiem samobójstwa, by zajmować się takimi sprawami, ale w trzecim moje zachowanie na tyle się zmieniło, że on również się zmienił. Chociaż z perspektywy moich przyszłych dróg życiowych może się to wydawać nieprawdopodobne, najsilniej połączyło nas uczestnictwo w nabożeństwach kościelnych. Hulne’owie byli katolikami, a w ostatnich latach ich dziedziczny wstyd z tego powodu zmienił się w dość wyraźną dumę. W posiadłości wybudowano kaplicę i utrzymywano ją na koszt rodziny. Hulne’owie korzystali z niej wraz z okolicznymi mieszkańcami, którzy przychodzili ze względu na bliskość, nie przejmując się różnicami wyznaniowymi. Wielebny Shaeffer odprawiający msze wychował się w surowej rodzinie hugenockiej, lecz jako dorosły wyrzekł się dawnej wiary dla spektakularnych zalet katolicyzmu i związanych z nim korzyści. Wszystkie wykonywane przez niego czynności liturgiczne miały w sobie coś radosnego, jakby, uwolniony od konieczności noszenia czarnej sutanny, postanowił zawsze chodzić ubrany w fiolet. Ojciec i ja unikaliśmy pojawiania się w kaplicy, gdy wydawało się prawdopodobne, że później będziemy musieli z nim rozmawiać, co sprawiało, że zamiast tego rozmawialiśmy
ze sobą. Nasze kontakty rozwijały się powoli. Podczas kilku pierwszych spotkań w kaplicy milczeliśmy, spoglądaliśmy na siebie i nawet nie pozdrawialiśmy się skinieniem głowy. Jeśli ojciec się zastanawiał, dlaczego w wieku ośmiu lat przychodzę do kaplicy, prawdopodobnie składał to na karb żałoby. Ja z kolei zastanawiałem się, czy jedną z przyczyn jego pobożności nie jest poczucie winy. Na początku obecność ojca w kaplicy coraz bardziej mnie irytowała, lecz później zaczęła budzić moją ciekawość, ponieważ próbując zrozumieć własną naturę, zacząłem robić coś wyjątkowo banalnego – usiłowałem nawiązać kontakt duchowy z jakąś istotą o charakterze nadprzyrodzonym. Rozumowałem w sposób typowy dla ouroboran, ludzi przeżywających to samo życie wielokrotnie. Nie potrafiłem znaleźć żadnego wytłumaczenia tego stanu, a poza tym nigdy nie spotkałem nikogo mającego podobne doświadczenia, toteż doszedłem do wniosku, że, logicznie rzecz biorąc, albo jestem wybrykiem natury, albo kieruje mną siła znajdująca się poza granicami mego pojmowania. W trzecim życiu nie miałem żadnego wykształcenia naukowego i cała moja wiedza pochodziła z popularnych artykułów w kolorowych czasopismach z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, poświęconych groźbie zagłady nuklearnej, toteż nie potrafiłem sobie
wyobrazić naukowego wyjaśnienia fenomenu swojego życia. Dlaczego ja?! Czemu cała natura się sprzysięgła, bym musiał cierpieć coś takiego?! Czy w moim życiu nie ma czegoś wyjątkowego, specjalnego, co sugeruje istnienie jakiegoś wyższego celu, który nie jest tylko skutkiem przypadkowego ruchu atomów? Przyjąwszy to jako przesłankę, skierowałem myśli w stronę najpopularniejszego dostępnego wyjaśnienia nadprzyrodzonego i zacząłem szukać odpowiedzi w religii. Przeczytałem od deski do deski Biblię, ale idea zmartwychwstania nie wyjaśniała mojej sytuacji, chyba że byłem prorokiem albo potępionym, lecz brakowało danych, by ustalić, o który przypadek chodzi. Próbowałem poznawać inne religie, ale w tym czasie i w tym miejscu trudno było zbierać informacje na temat cudzoziemskich wierzeń, zwłaszcza dziecku, o którym ludzie myśleli, że ledwo potrafi nabazgrać swoje imię. W tej sytuacji, bardziej z wrodzonej wygody niż szczególnej inklinacji, zwróciłem się w stronę chrześcijańskiego Boga, nie mając innego wyboru. Dlatego można mnie było spotkać w kaplicy, gdzie modliłem się o odpowiedź na nieme pytanie, gdy nagle: – Widzę, że często tu przychodzisz... Mój ojciec. Zastanawiałem się, czy mogłem to po nim odziedziczyć. Ale jeśli tak, czy nigdy by o tym nie wspomniał? Czy można
być tak płytkim, tak skrępowanym dumą i konwenansami epoki, by nie powiedzieć synowi o straszliwej tragedii łączącej członków rodziny? Lecz nawet gdyby przyjąć, że odziedziczyłem cechy po ojcu, dlaczego zachowywałby się w tak stały sposób, skoro wiedza powinna wywoływać zmianę? – Tak, proszę pana. Instynktowna odpowiedź, instynktownie udzielona. Jako dziecko najchętniej grzecznie potwierdzam niemądre i często błędne teorie dorosłych. Wiem z doświadczenia, że kiedy kilka razy próbowałem się buntować, uznano mnie za bezczelnego, niegrzecznego, a czasem wymierzano mi chłostę. „Tak, proszę pana” brzmi neutralnie, lecz sytuuje rozmówców w różnych sferach, toteż rozmowa się nie kleiła. – Modlisz się do Boga? – spytał w końcu. Muszę przyznać, że dopiero po chwili dotarła do mnie banalność jego słów. Czy ten człowiek, posiadacz połowy mojego materiału genetycznego, nie mógł się zdobyć na nic więcej? Chcąc jeszcze bardziej zagmatwać skomplikowaną sytuację, odpowiedziałem raz jeszcze: – Tak, proszę pana. – Doskonale. Dobrze cię wychowano. Wydawał się usatysfakcjonowany, co z nadmiaru entuzjazmu zinterpretowałem zbyt swobodnie jako
ojcowskie zadowolenie. Wydawało się, że rozmowa dobiega końca i że wkrótce odejdzie, toteż spytałem: – O co się pan modli, proszę pana? Gdyby to pytanie zadał dorosły, zabrzmiałoby obcesowo i niedyskretnie. Przypuszczam, że w ustach dziecka, niezdolnego do zrozumienia odpowiedzi, jaka mogła paść, mogło się wydawać wręcz słodkie. Odgrywałem swoją rolę, przybierając najbardziej niewinną minę, jaką wcześniej ćwiczyłem przed lustrem. Niestety, sam młody wiek nigdy nie gwarantował mi aury naiwności. Zastanawiał się przez dłuższy czas, nie nad odpowiedzią, ale nad tym, czy zwierzyć się obcemu dziecku, po czym uśmiechnął się i wybrał banalną opcję. – O to samo, co wszyscy. Dobrą pogodę, dobre jedzenie i szczęście rodziny. Podejrzewam, że na mojej twarzy widać było niedowierzanie, ponieważ skrzywił się lekko, zdając sobie sprawę z fiaska. Aby zamaskować zmieszanie, pogładził mnie po włosach, niezgrabnie, szybko, po czym nagle cofnął rękę. Była to moja pierwsza znacząca rozmowa z biologicznym ojcem i nie zapowiadała niczego dobrego.
Rozdział dwudziesty drugi
Bractwo Kronosa jest potężne. Właśnie taka jest prawda, pamiętaj. Nie wykorzystuje wszystkich swoich możliwości z powodu lenistwa, apatii i braku zainteresowania. Zapewne również ze strachu. Strachu przed tym, co było i będzie. Twierdzenie, że kalaczakra mogą przeżyć swoje życie bez żadnych konsekwencji, nie jest zupełnie zgodne z prawdą. W czwartym życiu popełniłem samobójstwo, by uciec przed Phearsonem i jego taśmą magnetofonową, a w piątym naprawdę zacząłem szukać pomocy, jak sugerowała Virginia. Nie odzyskuję świadomości natychmiast. Pamięć przeszłych żywotów nie pojawia się w jednej chwili jako coś w rodzaju iluminacji, lecz jest to stopniowy proces, który zaczyna się w dniu moich trzecich urodzin i kończy po upływie roku. Harriet opowiadała, że we wczesnych latach mojego piątego życia dużo płakałem. Mówiła, że nigdy nie
widziała takiego smutnego dziecka. Zdaję sobie teraz sprawę, że proces przypominania sobie mojej poprzedniej śmierci stał się prawie rzeczywistym jej przeżywaniem jeszcze raz, krok po kroku, gdy mój umysł odzyskiwał świadomość tego, kim jestem. Jak wspomniałem, zacząłem szukać pomocy. Virginia miała rację, że nie należy liczyć na psychologów, a nasz kapelan okazał się kompletnie bezużyteczny. Kiedy przypomniałem sobie, kim jestem i skąd pochodzę, zacząłem dostrzegać początki choroby Harriet i widziałem na wychudzonej twarzy Patricka świadomość zbliżającego się końca: żona więdła na jego oczach. Rak jest procesem, na który zdrowi nie mają żadnego wpływu. Byłem dzieckiem i nie potrafiłem wyrazić swoich uczuć do tych dwojga ludzi, których na swój sposób z czasem pokochałem. Potrzebowałem pomocy obcego człowieka, potrzebowałem sposobu, by wyrazić swoje uczucia wobec kogoś innego. Napisałem do ojca. Wybór takiego powiernika może się wydawać nieprawdopodobny, niezwykły. Tak czy inaczej, nie mogłem mu powiedzieć wszystkiego – wspomnieć o swojej prawdziwej naturze, opisać przyszłości ani podać swego wieku. Pisałem sztywnym charakterem pisma dorosłego, przedstawiając się jako szeregowy Harry Brookes, żołnierz
dawnej dywizji ojca. Udawałem, że chcę się usprawiedliwić, zwierzyć; stwierdziłem, że na pewno mnie nie pamięta, ale ja jego pamiętam i mam nadzieję, że mnie zrozumie, wysłucha. Napisałem, że w czasie pierwszej wojny światowej dostałem się do niewoli; szczegóły zaczerpnąłem z przeczytanych książek i zasłyszanych opowieści. Zrelacjonowałem, jak mnie przesłuchiwano, i w tym momencie niczego nie ukrywałem: opisałem bicie i ból, upokorzenia i rozpacz, delirium, narkotyki i chwilę, gdy próbowałem ze sobą skończyć. W ciągu kilku miesięcy wysłałem wiele listów, w których opowiedziałem wszystko, zmieniając tylko nazwy i niektóre realia, by pasowały do moich zwierzeń; poza tym zmieniłem udane samobójstwo w nieudaną próbę samobójczą. „Niech pan mi wybaczy. Nie sądziłem, że się załamię” – napisałem na końcu. Bardzo długo nie odpowiadał. Podałem całkowicie fikcyjny adres, doskonale wiedząc, że to ja zostanę wysłany na pocztę, by nadać list. Szeregowy Harry Brookes otworzył serce przed prawie nieznajomym człowiekiem, który nie odpowiedział. Mimo to zdawałem sobie sprawę, że zależy mi nie tyle na komentarzach ojca, ile na możliwości opowiedzenia swojej historii. Najważniejsze były moje wyznania; odpowiedź miała jedynie charakter grzecznościowy.
Jednak marzyłem o otrzymaniu odpowiedzi z dziecinną namiętnością, której nie mogłem przypisać tylko działaniu hormonów produkowanych przez młode ciało. Zacząłem się irytować w obecności ojca, wiedząc, że otrzymał listy szeregowca Brookesa i przeczytał je; dziwiłem się, że nie płacze i że potrafi utrzymać taką kamienną twarz, mając do czynienia z autentycznym cierpieniem. Na moim obliczu musiał się chwilami pojawiać wyraz furii, ponieważ babka wykrzyknęła raz w czasie rozmowy z Harriet: – Twój chłopak to podstępny mały łobuz! Patrzy na nas wilczym wzrokiem! Harriet udzieliła mi reprymendy, ale chyba bardziej niż inni wyczuwała, że jest we mnie coś, co próbuję wyrazić i czego nie ośmielam się powiedzieć głośno. Nawet Patrick, chętnie sięgający po wierzbową rózgę, w tamtym życiu bił mnie mniej za moje przewinienia, a mój kuzyn Clement, zwykle terroryzujący młodsze dzieci, ukrywał się przede mną w domu. Wreszcie ojciec odpowiedział. Ukradłem list ze srebrnej tacy przy drzwiach, nim zdążył go zobaczyć któryś z domowników, i pobiegłem do lasu, by go przeczytać. Rozwścieczyło mnie, że ma charakter pisma bardzo podobny do mojego. To nie do zniesienia, że odziedziczyłem tyle cech po tym zadowolonym z siebie mężczyźnie. Później przeczytałem
list i mój gniew się zmniejszył. Szanowny Panie! Otrzymałem Pańskie listy i z zainteresowaniem je przeczytałem. Chciałbym serdecznie podziękować Panu za odwagę i hart ducha, za to, że wytrzymał Pan to, co Pana spotkało, i za to, iż opowiedział Pan prawdę jednemu ze swoich przełożonych. Może Pan być pewny, że nie obwiniam Pana o zdradzenie nieprzyjacielowi żadnych tajemnic, ponieważ nikt nie zdołałby znieść tak straszliwych mąk. Uważam, że nie powinien Pan mieć wyrzutów sumienia, i składam Panu hołd. Widzieliśmy rzeczy nienazywalne. Nauczyliśmy się, Pan i ja, mówić językiem przemocy i rozlewu krwi. Słowa nie sięgają dostatecznie głęboko, muzyka staje się pustym dźwiękiem, uśmiechy nieznajomych wydają się fałszywe. Musimy mówić i nie ośmielamy się tego zrobić, chyba że w błocie i wśród ludzkich krzyków. Nie mamy przyjaciół oprócz podobnych sobie, bo miłość do matek i żon każe nam je chronić przed tym, co wiemy. Staliśmy się bractwem złożonym z obcych ludzi, którzy znają niewyrażalną tajemnicę. Jesteśmy złamani, zdruzgotani, puści i samotni. Pstre kukiełki grające swoje role w teatrzyku życia, istniejemy tylko dla ludzi, których kochamy, i w nich musimy odnaleźć sens i nadzieję. Wierzę, że znajdzie Pan kogoś, kto ofiaruje Panu ten sens. Pański serdeczny przyjaciel major R.E. Hulne
Spaliłem list po przeczytaniu i rozsypałem popiół pod drzewami. Szeregowy Harry Brookes nie pisał więcej do mojego ojca.
Rozdział dwudziesty trzeci
Poruszanie się po Londynie podczas nalotów niemieckich w czasie drugiej wojny światowej to specjalny rodzaj sztuki. Niektóre zasady są oczywiste: należy unikać Bethnal Green, okolic stacji metra Balham, podobnie jak większości Wapping, Silvertown oraz Isle of Dogs. Im dalej na zachód, tym bezpieczniej można się poruszać późno w nocy, mając rozsądną pewność, że nie zostanie się trafionym przez bombę, ale jeśli mijasz obszar, który odwiedziłeś ostatnio w latach siedemdziesiątych, i było to wówczas miejskie osiedle mieszkaniowe, zwykle oznacza to, że należy się trzymać z dala od tego rejonu. Bombardowania niemieckie wpływają na ogólne funkcjonowanie miasta na trzy sposoby. Pierwszy jest przyziemny: zablokowane ulice, odwołane kursy autobusów, zatłoczone szpitale, zmęczeni strażacy, zirytowani policjanci i trudności z zakupem chleba. Kolejki
stają się nużącą codziennością, a młody człowiek bez munduru prędzej czy później musi czekać w ogonku po tygodniowy przydział mięsa, które należy jeść powoli, po jednym kęsie, a tymczasem gapią się na niego w milczeniu starsze kobiety, zastanawiając się, dlaczego nie służy w wojsku. Po drugie, dochodzi do stopniowej erozji duchowej, z początku prawie niezauważalnej, lecz nabierającej coraz większej siły. Zaczyna się subtelnie, od ukradkowego spojrzenia na zrujnowaną ulicę, gdzie ludzie, którzy stracili krewnych w nocnym nalocie, siedzą milczący i odrętwiali na przekrzywionych resztkach łóżka. Nie musi to być nawet widok ludzi: aby wywołać w duszy jakieś bezimienne uczucie, czasem wystarcza dziecięca koszula nocna wisząca na kominie, gdzie cisnął ją wybuch bomby. Matka, która nie może odnaleźć córki, albo twarze ewakuowanych mieszkańców przyciśnięte do okien przejeżdżającego pociągu. To postępująca śmierć duszy, a wycie bomb lecących z nieba przypomina śmiech oprawcy torturującego ofiarę. A później nadchodzi nieunikniony wstrząs. Pewnego dnia ginie twój sąsiad, bo poszedł naprawić rower w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze. Kolega nagle przestaje przychodzić do pracy albo okazuje się, że pożar całkowicie strawił twoje biuro, toteż stoisz na ulicy i myślisz: co mam teraz zrobić? Opowiada się wiele kłamstw
na temat bohaterstwa londyńczyków podczas nalotów niemieckich: tworzy się legendy o ludziach śpiewających w tunelach metra, o tym, że Brytyjczycy okazywali męstwo w imię przyjaźni, rodziny i ojczyzny. Tak naprawdę wszystko było znacznie prostsze. Okazywali męstwo, bo nie mieli innego wyjścia. Co zresztą nie umniejsza ich chwały. Pierwszego lipca 1940 roku panowała piękna pogoda, co wydawało się w jakiś sposób perwersyjne. Gdyby nie wiatr, byłoby zbyt ciepło; gdyby nie słońce, wiatr byłby zbyt zimny, ale tego dnia wszystkie te elementy połączyły się w idealnej harmonii. Niebo było jasnobłękitne, w nocy świecił księżyc w pełni, a mężczyźni i kobiety przechodzący przez Trafalgar Square mieli przygnębione miny – przeklinali półgłosem pogodę i modlili się o mgłę i deszcz. Siedziałem na północnym skraju placu ponad schodami prowadzącymi do fontann i czekałem. Przybyłem przed czasem – prawie pół godziny przed drugą po południu, o której byliśmy umówieni – i obserwowałem otoczenie, szukając oznak niebezpieczeństwa. Miałem nadzieję, że zdołałbym je rozpoznać. Byłem dezerterem. W 1939 roku otrzymałem powołanie do wojska, ale ponieważ pamiętałem o spotkaniu z Virginią, uciekłem z domu, przynosząc wstyd Patrickowi i być może mojemu ojcu. Podobnie jak wielu naszych współbraci, w czwartym życiu zapamiętałem kilka użytecznych wydarzeń, w tym zwycięzców najważniejszych
wyścigów konnych i zawodów sportowych: zakłady bukmacherskie są standardowym sposobem pozyskiwania przez nas środków finansowych. Nie zdobyłem dzięki tej wiedzy ogromnego majątku; almanach sportowy wydany w 1957 roku pozwolił mi prowadzić wygodne, uporządkowane życie, co wydawało się ważną cechą człowieka ubiegającego się o dobrą, stabilną posadę. Zacząłem mówić z akcentem, który był równie groteskowy jak wyszukana angielszczyzna Phearsona – starałem się przekonać potencjalnych pracodawców, że bardzo dbam o językowe atrybuty pozycji społecznej, i mój naturalny akcent stale się zmieniał zależnie od potrzeb. W gruncie rzeczy podróże, upływ czasu i opanowane języki tak go zniekształciły, że często wręcz parodiowałem swoich rozmówców, nieświadomie imitując ich słownictwo i wymowę. Do Patricka przemawiałem jak mieszkaniec północnej Anglii, do miejscowego sklepikarza niczym rodowity londyńczyk, a do kolegów jak człowiek marzący o posadzie spikera BBC. Okazało się, że Virginii to nie przeszkadza. – Witaj, drogi chłopcze! – zawołała. Natychmiast ją poznałem, choć minęły dwadzieścia dwa lata od chwili, gdy ukradkiem wręczyła mi scyzoryk w domu na północy Anglii. Była młodsza, czterdziestokilkuletnia, ale ciągle ubrana jak na przyjęcie, gdzie przystojni mężczyźni będą tańczyć przy akompaniamencie dobrej orkiestry jazzowej.
Wojenna teraźniejszość w ogóle nie wpłynęła na jej wygląd. Natychmiast zerwałem się niezgrabnie z miejsca, a Virginia ujęła mnie za ramiona i cmoknęła w oba policzki, choć moda na takie bezceremonialne gesty miała dopiero nadejść. – Harry! – zawołała. – Wielkie nieba, ależ ty jesteś młody! Miałem dwadzieścia dwa lata i ubierałem się w taki sposób, by przekonać wszystkich, że jestem młodzieńczo wyglądającym dwudziestodziewięciolatkiem zasługującym na całkowite zaufanie. Przypominałem trochę chłopca przebranego w garnitur ojca; w tamtym czasie jeszcze nie uzyskałem całkowitej kontroli nad własnym ciałem. Virginia wzięła mnie pod rękę i poszliśmy razem w stronę pałacu Buckingham – jeszcze nieuszkodzonego przez bombowiec dornier, który w końcu uderzył w Victoria Station, ale to wydarzenie miało nastąpić dopiero za kilka miesięcy. – Jak tam twoje ostatnie życie? – spytała pogodnie Virginia, prowadząc mnie wzdłuż The Mall niczym kuzyna ze wsi, który przybył do miasta na wakacje do rodziny. – Z tętnicy udowej tryska ogromna fontanna krwi, kiedy się już ją przetnie, ale jest tam mało zakończeń nerwowych. Chciałam ci przynieść jakiś środek przeciwbólowy, ale robiłam wszystko w strasznym pośpiechu! Koszmarne zamieszanie!
– Czy musiałem umrzeć? – spytałem słabym głosem. – Mój kochany! – zawołała. – Znowu by cię wytropili i dalej przesłuchiwali! Szczerze mówiąc, nie dalibyśmy sobie z tym rady. Poza tym... – Nagłe szturchnięcie łokciem, które prawie przewróciło mnie na ziemię. – Gdybyś nie przyszedł na dzisiejsze spotkanie, skąd mielibyśmy wiedzieć, że jesteś naprawdę jednym z nas? Zaczerpnąłem powoli tchu, by się uspokoić. To spotkanie – dość dziwne spotkanie – sprawiło, że zginąłem, tracąc dwadzieścia dwa lata życia. – Wolno spytać, czy w ciągu następnego kwadransa zamierzasz nagle odejść? Ciekawi mnie to dlatego, bo mam pytania, których zadanie zajmie kilkaset lat, i chciałbym wiedzieć, czy powinienem zacząć od najważniejszych. Poklepała mnie żartobliwie po ramieniu i odrzekła: – Drogi chłopcze, zostało ci wiele stuleci, gdy będziesz mógł pytać, o co chcesz.
Rozdział dwudziesty czwarty
Bractwo Kronosa. Ty i ja tak się o nie sprzeczaliśmy. Nikt nie wie, kto je założył. A raczej, ściśle biorąc, nikt nie wie, kto wpadł na ten pomysł. Podobno powstało w Babilonie około trzech tysięcy lat przed naszą erą. Wiemy o tym, ponieważ założyciele wznieśli na pustyni obelisk, położony w bezimiennej dolinie, na którym wykuto ich imiona i wiadomość dla przyszłych pokoleń. Później członkowie Bractwa również wznosili obeliski, na których umieszczali rady, na przykład takie: STRZEŻ SIĘ SAMOTNOŚCI SZUKAJ UKOJENIA MIEJ WIARĘ
lub podobne teksty. Czasem, gdy założyciele czuli mniejszy szacunek dla przyszłych czytelników, umieszczali na obelisku sprośny żart. Niekiedy same obeliski stawały się przedmiotem dowcipów. Jedno z pokoleń członków Bractwa Kronosa ukrywało go w innym miejscu, po czym prosiło swoich potomków, by go odnaleźli. Obelisk pozostawał w ukryciu przez setki lat, aż wreszcie odkopywali go przedsiębiorczy archeolodzy i oni również pozostawiali na nim wiadomości wyryte w kamieniu, na przykład: Z CZASEM WSZYSTKO WYCHODZI NA JAW lub inne, niekiedy bardzo przyziemne: ODKOPAŁ MNIE HARRY Same obeliski są w każdym pokoleniu inne: w dziewiętnastym wieku jeden z nich zniszczyli purytańscy wiktorianie, gdyż miał zanadto falliczny kształt; inny zatonął w morzu w czasie transportu do Ameryki. Tak czy inaczej, monument ten stanowi wiadomość od przeszłych pokoleń dla wszystkich przyszłych członków Bractwa Kronosa, którzy powinni wiedzieć, że pierwsi ouroboranie pojawili się trzy tysiące lat przed naszą erą i że istnieją we
wszystkich epokach. Jednakże krążą plotki, że prawdziwą założycielką Bractwa Kronosa nie była osoba żyjąca w odległej przeszłości, lecz ouroboranka o nazwisku Sarah Sioban Grey, urodzona w latach czterdziestych osiemnastego wieku. Jako pierwsza zaczęła aktywnie poszukiwać współbraci, po czym w ciągu kilkunastu żywotów, trwających łącznie kilkaset lat, odkryła, którzy mieszkańcy jej rodzinnego Bostonu również są kalaczakrami. Należy doceniać to, że udało jej się odnaleźć aż kilkudziesięciu, ponieważ jeden ouroboranin zwykle przypada na pół miliona zwykłych śmiertelników. Sarah Sioban Grey szybko zrozumiała, że tych kilkudziesięciu kalaczakrów nie stanowi zamkniętej grupy: ludzie o podobnych właściwościach muszą istnieć we wcześniejszych i późniejszych epokach. Sarah spojrzała na swoich towarzyszy i zauważyła, że najstarszy ma blisko dziewięćdziesiąt lat, co oznacza, że jako dziecko żył na przełomie siedemnastego i osiemnastego wieku, gdy ona sama jeszcze się nie urodziła. Najmłodszy miał zaledwie dziesięć lat i żył jeszcze w czasach amerykańskiej wojny secesyjnej, która rozpoczęła się długo po jej śmierci. Powiedziała starcowi z przeszłości: „Oto moja wiedza na temat przyszłości – a teraz idź i zdobądź fortunę”. I rzeczywiście, kiedy urodziła się znowu w latach
czterdziestych osiemnastego wieku, stary człowiek zapukał do jej drzwi i powiedział: „Witaj, młoda Sarah Sioban Grey! Skorzystałem z twojej rady i zdobyłem fortunę, więc już nigdy będziesz musiała pracować”. Później Sarah wyświadczyła przysługę dziecku, które miało dożyć wojny secesyjnej. Powiedziała mu: „Zainwestuję dla ciebie te pieniądze. Kiedy dorośniesz i staniesz się starcem, będzie to fortuna i już nigdy nie będziesz musiał pracować. W zamian proszę cię tylko, byś wyświadczył tę samą przysługę innym naszym współbraciom, których spotkasz w przyszłości, aby żyli bezpiecznie i wygodnie w tym trudnym świecie”. I w ten sposób Bractwo Kronosa się rozszerzało, każde pokolenie inwestowało dla dobra przyszłych członków. Rozwój ten obejmował nie tylko przyszłość, lecz również przeszłość; dzisiejsze dzieci mówiły do wczorajszych dziadków: „Bractwo Kronosa to stowarzyszenie ludzi połączonych wspólnym przeznaczeniem: odnajdźcie współbraci, którzy w czasie waszego dzieciństwa byli starcami, i powiedzcie im, jak powinni postępować”. W ten sposób każde pokolenie odnajdowało następnych ouroboran i w ciągu kilku cyklów życia i śmierci Bractwo rozprzestrzeniło się nie tylko w przestrzeni, lecz również w czasie, dotarło do dwudziestego wieku i cofnęło się do średniowiecza, a śmierć każdego członka sprawiała, że zdobyta przez niego
wiedza stawała się własnością starców żyjących w jego dzieciństwie i dzieci żyjących w chwili, gdy zbliżał się do kresu egzystencji. Oczywiście jest bardzo prawdopodobne, że historia Sarah Sioban Grey to mit, ponieważ działo się to tak dawno temu, że żaden z członków bostońskiej filii Bractwa już tego nie pamięta, a sama Sarah dawno zniknęła. Virginia opowiadała mi o tym wszystkim, usadziwszy mnie w niebieskim fotelu pod portretem dawno nieżyjącego członka w tak zwanej czerwonej sali londyńskiej filii Bractwa Kronosa, i czułem, że sprawia jej to przyjemność. Oddziały Bractwa Kronosa nie są na stałe osadzone w czasie i to samo dotyczy przestrzeni. Londyńska filia nie należała do wyjątków. – Przez kilkaset lat mieliśmy siedzibę w dzielnicy St James’s – wyjaśniła Virginia, nalewając mi kolejną szklaneczkę najlepszej brandy dostępnej na czarnym rynku. – Czasem jednak kończymy w Westminster, a niekiedy w Soho. To dzieło zarządu z lat dwudziestych dziewiętnastego wieku! Tak ich nudzi pozostawanie w tym samym miejscu, że zmieniają siedzibę, a potem mamy kłopoty, bo musimy zgadywać, dokąd ją przenieśli. Aktualna siedziba londyńskiej filii bractwa mieściła się kilka ulic na północ od St James’s Park, na południe od Piccadilly, między eleganckimi zakładami krawieckimi a
rezydencjami dekadenckich bogaczy. Na drzwiach znajdowała się mosiężna tabliczka z napisem: CZAS UCIEKA. KOMIWOJAŻEROM DZIĘKUJEMY. – To żart – wyjaśniła Virginia, gdy ją o to spytałem. – Wymyślili go członkowie z lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku. Wszyscy zawsze zostawiają krótkie listy dla potomności. Ja sama zakopałam raz w 1925 roku kapsułę czasową z ważną wiadomością dla członków Bractwa za pięćset lat. – Co zawierała? – spytałem. – Przepis na dobry sorbet cytrynowy. – Zauważyła moją minę i rozłożyła ręce w wylewnym geście. – Nikt nie twierdzi, że łatwo żyć w sposób linearny! Wypiłem łyk brandy i znów rozejrzałem się po sali. Podobnie jak wiele ogromnych rezydencji w bogatych dzielnicach Londynu, pochodziła ona z czasów, gdy dominowały żywe kolory, kultywowano surowe obyczaje i gzymsy kominków zawsze wykonywano z marmuru. Na ścianach wisiały portrety mężczyzn i kobiet w eleganckich strojach z epoki („Kiedyś chyba będą coś warte. Sama nie wiem, czemu nie kupiłam obrazu Picassa!”), kojarząc się z tablicami pamiątkowymi ludzi spalonych w krematorium. Aksamitne fotele wydawały się nieco zakurzone, a wysokie, wąskie okna miały szyby oklejone taśmą. „Chodzi o to, by uspokoić okolicznych mieszkańców, kochany. Nie spadnie
tu żadna bomba, ale członkowie obrony przeciwlotniczej stale robią nam awantury!”. W korytarzach panowała cisza. Kiedy nad miastem przelatywały samoloty, pod sufitem kołysały się kryształowe żyrandole, wydając cichutki brzęk. W kilku salach płonął ogień na kominkach, lecz wszędzie było pusto. – Wszyscy są na wsi – wyjaśniła pogodnie Virginia. – Większość wyjeżdża przed lipcem 1939 roku. Nie chodzi o bombardowania, wiesz, lecz raczej tę okropną, przytłaczającą atmosferę. Nasi członkowie tyle razy przeżyli wojnę, że mają jej serdecznie dość, więc wynoszą się do milszych, weselszych miejsc o miłym klimacie, gdzie nie muszą zawracać sobie głowy nudną wojną. Wielu wyjeżdża do Kanady, zwłaszcza z niezbyt przyjemnych miast – Warszawy, Berlina, Hanoweru, Petersburga, podobnych miejsc. Kilku zwykle zostaje dla zabawy, ale nie zwracam na nich uwagi. Więc dlaczego tu przebywała? – Ktoś musi sterować okrętem, drogi chłopcze! Przyszła moja kolej, by odnajdować naszych najmłodszych członków. Nawiasem mówiąc, chodzi o ciebie – jesteś naszym pierwszym członkiem od sześciuset lat. Ale kilku ma się urodzić mniej więcej w tej chwili – ich matki traktują udział mężów w wojnie w sposób tak sentymentalny, że, co
tu dużo gadać, stają się trochę niedyskretne. W większości przypadków problemy daje się rozwiązać za pomocą pieniędzy, ale czasami... – w zamyśleniu wypiła łyk trunku – ...trzeba podjąć specjalne działania. Ewakuacja, takie rzeczy. Rodzice potrafią być straszliwie nudni. – Właśnie tym się zajmujesz? – spytałem. – Opiekujesz się członkami w okresie dzieciństwa? – To jedno z naszych głównych zadań – odpowiedziała beztrosko. – Dzieciństwo to najtrudniejszy okres w naszym życiu, chyba że problem szybko znika, bo ktoś jest obciążony dziedzicznie i umiera okropną śmiercią albo zapada na chorobę genetyczną. Wszyscy mamy wiedzę i doświadczenie kilkunastu żywotów, ale jeśli mówisz jakiemuś nudnemu linearnemu dorosłemu, żeby inwestował w syntetyczną gumę, bo to świetny interes, wtedy ludzie głaszczą cię po głowie i wołają: „Daj spokój, Harry, idź się bawić kolejką” lub coś w tym rodzaju. Wielu naszych członków rodzi się w ubogich rodzinach, więc dobrze wiedzieć, że istnieje stowarzyszenie doskonale rozumiejących się ludzi, którzy zadbają, żebyś miał porządne skarpetki i nie musiał tracić kilkunastu lat życia, każdego kolejnego życia, na nudną naukę podstawowych rzeczy. Nie chodzi tylko o pieniądze, lecz także o posiadanie towarzyszy – zakończyła z zadowoleniem. W mojej głowie krążyły setki, tysiące pytań, ale nie
byłem w stanie sformułować żadnego z nich i odezwałem się słabym głosem: – Czy są jakieś zasady, które powinienem znać? – Nie próbuj wpływać na bieg historii – odpowiedziała zdecydowanym tonem. – Sprawiłeś nam trochę kłopotów w swoim ostatnim życiu, Harry, oczywiście nie ze swojej winy, bynajmniej. Wszyscy znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, bo Phearson miał dość informacji, by zmienić przyszłość, a tak naprawdę nie możemy do tego dopuścić. Nie chodzi o to, że nas to nie interesuje; problem polega na tym, że nie można do końca przewidzieć skutków. – Coś jeszcze? – Nie wyrządzaj szkody innym kalaczakrom. W gruncie rzeczy nie obchodzi nas, co robisz innym ludziom, jeśli nie jest to szczególnie ohydne i nie zwraca na nas uwagi, ale przecież wszystko pamiętamy, więc trzeba unikać pewnych rzeczy. Bądź dobry! – Wspomniałaś o przekazywaniu pieniędzy... – Tak, jeśli będziesz miał okazję zdobyć ogromny, nieprzyzwoicie wielki majątek, podaruj pewną kwotę naszemu funduszowi dobroczynnemu zajmującemu się opieką nad dziećmi. Przyszłe pokolenia potrafią to docenić. Czy to wszystko? Nie, niezupełnie. – Nie jest to reguła, drogi Harry, lecz raczej dobra rada –
ciągnęła. – Nie podawaj nikomu miejsca ani daty urodzenia. Nie zdradzaj żadnych szczegółów na temat swoich prawdziwych rodziców. – Dlaczego? – Bo ktoś mógłby cię zabić – odpowiedziała radosnym tonem. – Oczywiście jestem pewna, że nikt tego nie zrobi – wydajesz się czarującym młodym człowiekiem – ale takie rzeczy już się zdarzały, więc trzeba ukrywać te informacje. Nie pytaj, nie mów; taką mamy politykę. Wyjaśniła, o co chodzi.
Rozdział dwudziesty piąty
Pierwszy kataklizm rozpoczął się w 1642 roku, w Paryżu. Człowiekiem, który go wywołał, był skromny mężczyzna nazywający się Victor Hoeness. Jako ouroboranin przeżył ciężkie chwile w początkowej fazie swojej egzystencji, po czym odnalazła go miejscowa filia Bractwa Kronosa. Hoenessa uspokojono i wyjaśniono mu, że nikt nie uważa go za opętanego ani przeklętego. Był synem rusznikarza i świadkiem najkrwawszego etapu wojny trzydziestoletniej, konfliktu wywołanego przez przyczyny społecznoekonomiczne, który później zmienił się w wojnę religijną. Jedna religia pozwala zabijać, a druga nakazuje niszczyć. Łatwo zgadnąć, że w czasie podobnego konfliktu większość członków Bractwa Kronosa chętnie przenosi się do spokojniejszych części świata, na przykład do stabilnej azjatyckiej części imperium osmańskiego, gdzie sułtanowie bywają szaleńcami, lecz przynajmniej ich matki
zachowują rozsądek. Jednakże Victor Hoeness odmówił i postanowił pozostać na terytorium Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Odradzono mu wtrącanie się do konfliktu i przysiągł, że będzie tylko biernym obserwatorem, dokumentującym to, co zobaczy. I rzeczywiście, przez kilka żywotów notatki Victora Hoenessa stanowiły doskonałe źródło historyczne, a kilku kalaczakrów nawet nie zdawało sobie sprawy, iż staranna dokumentacja przebiegu wojny trzydziestoletniej, klasyczna kronika tego okresu, to dzieło jednego ze współbraci. Inni członkowie Bractwa Kronosa byli zaniepokojeni: nie chodziło o to, że Hoeness jest niezrównoważony; wydawał się raczej zbyt spokojny, zbyt skupiony. Obserwował cierpienia, zniszczenia i tragedie, dokumentując wszystko, co widzi, i zachowywał się jak obłok mgły płynący przez las. Nie szukał niczyjego towarzystwa, nie stawał po niczyjej stronie, nie zawierał znajomości, unikał niebezpieczeństw, gdy było to możliwe, a kiedy kilkakrotnie zginął podczas wojny – nikt nie był w stanie w pełni przewidzieć rozwoju wypadków w tej krwawej epoce – przyjął to ze spokojem i rezygnacją, niemal z wdziękiem. Oświadczył później, że żałuje, iż nie przekupił kata, by ukrył ładunek prochu w stosie, na którym go spalono; zauważył również, że śmierć od ciosu włóczni jest znacznie szybsza, jeśli dochodzi do przecięcia wątroby, a nie tylko przebicia jelit. Jego koledzy znaleźli się
w dość trudnej sytuacji, bo jak można powiedzieć człowiekowi, że jego pozorne zrównoważenie i samokontrola wydają się irracjonalne, nieludzkie i stanowią symptom ukrytej choroby, choć brakuje jakichkolwiek dowodów na jej istnienie? Z czasem niezwykła użyteczność Hoenessa jako podstawowego źródła historycznego doprowadziła do nawiązania przezeń korespondencji z przyszłymi członkami Bractwa Kronosa. Na początku dziewiętnastego lub dwudziestego wieku formułowano pytania, które później przekazywano w przeszłość. Dziecko urodzone w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku zadawało je starcowi, który był dzieckiem w 1780 roku, po czym ten z kolei przekazywał je starcowi urodzonemu w drugiej dekadzie osiemnastego wieku i tak dalej. Liczbę pokoleń starano się maksymalnie ograniczyć, by wiadomość nie uległa zniekształceniu, aż wreszcie osoba żyjąca w siedemnastym wieku mogła zadać pytanie bezpośrednio Hoenessowi. Zapisywał on odpowiedź na materiale trudnym do zniszczenia i oddawał Bractwu Kronosa, które przekazywało ją korespondentowi z przyszłości i następnym generacjom. Techniką tą posługuje się wielu kalaczakrów zajmujących się badaniami naukowymi. Bywa ona często nadużywana dla kariery akademickiej – w sytuacji, gdy brakuje źródeł historycznych dotyczących danego okresu, uprzejme
zapytanie i prośba przekazana przez kilka pokoleń Bractwa prowadzi nie tylko do uzyskania odpowiedzi, lecz również do zdobycia autentycznych dokumentów z epoki, które akceptują koledzy naukowcy obdarzeni mniejszą dozą wyobraźni. Ceną, jakiej zażądał Hoeness za dostarczanie tak znakomitych materiałów źródłowych, była możliwość zadawania pytań. Przekazywał przyszłym pokoleniom listy albo, jeśli istniały obawy, że papier może ulec zniszczeniu, kamienie z wyrytymi wiadomościami – umieszczano je w uzgodnionych miejscach, które miały pozostać nienaruszone w wyniku wojen, rozwoju miast i powiększania obszaru upraw rolnych. Hoeness zaczął pytać o przyszłość i otrzymał niejasne odpowiedzi, przypominające szepty w chińskim teatrze cieni. Dowiedział się o bitwie pod Wiedniem, upadku imperium osmańskiego, wojnie o sukcesję hiszpańską, rewolucji francuskiej, rewolucji amerykańskiej, a nawet o wydarzeniach z jeszcze odleglejszej przyszłości – o pogromach, masakrach i świecie, w którym bogactwo stało się synonimem wolności, a dzieci straszono imieniem Boga. Przyjął te wiadomości z taką samą chłodną obojętnością, jak widok dzieci zarzynanych na oczach matek lub szeregów knechtów stojących w odległości trzydziestu
pięciu metrów, strzelających do siebie z muszkietów i zagrzewanych przez dowódców. Uważano to za dziwne – nawet niezwykłe – lecz po pewnym czasie wszelkie próby zrozumienia psychiki Victora Hoenessa spaliły na panewce, a ouroboranie pogrążyli się w apatii i znużeniu, przekleństwie wielu naszych współbraci. Aż nagle pewnego dnia Hoeness pojechał do Paryża. Dysponował tylko siłą przekonywania, lecz udało mu się dostać na dwór króla Francji. – Nazywam się Victor Hoeness i przybyłem opowiedzieć wam o przyszłości – oświadczył. I zaczął mówić. Kiedy dworzanie pytali, dlaczego postanowił zdradzić tajemnice przyszłości właśnie im, odpowiedział: – Mimo konfliktów wewnętrznych naród francuski jest ciągle najpotężniejszy w Europie. Cesarstwo Rzymskie jest słabe, król Hiszpanii to mięczak, a papież jest bezsilny w obliczu potęgi militarnej. Potrzebuję silnego władcy. Opowiem wam o ideach, które dopiero się pojawią, o filozofiach, które nie mają jeszcze nazwy. Dostarczę wam broni, strategii, lekarstw; przekażę wiedzę o waszych wrogach i dalekich krainach, ponieważ dotarłem nad Pacyfik i widziałem wschód słońca nad Oceanem Indyjskim. Jadłem posiłki z mogołami i mandarynami, słyszałem szum wody rzeki Kongo, czułem woń korzeni na
bazarach i jadłem mięso rekinów wyłowionych spod kry lodowej. Stwórzmy razem nowy świat. Stwórzmy lepszy świat. Mimo zrozumiałego sceptycyzmu król Francji wysłuchał Victora i świat zaczął się zmieniać. Hoeness nie miał złudzeń co do natury swojego projektu – musiała polać się krew, a poza tym było niezwykle prawdopodobne, że rewolucja, zachodząca w skali globalnej, zniszczy swoich twórców. Karol II umarł, nim zdążył odzyskać koronę Anglii, a wojna trzydziestoletnia nagle się zakończyła dzięki interwencji połączonych armii francuskich katolików i hugenotów, uzbrojonych w gwintowane karabiny i posługujących się taktyką Napoleona. Victor wiedział, że to wszystko, co może osiągnąć. Nawet dbając o zdrowie, mógł dożyć zaledwie sześćdziesięciu lat, a nie chciał tracić czasu i energii na podróż do Stambułu, Waranasi i Pekinu albo rejs przez Atlantyk do kolonii Nowego Świata. Postanowił skupić wszystkie wysiłki na niewielkim obszarze i próbować zmienić świat, poczynając od Europy. Wiedział, że nie dożyje końca zapoczątkowanej przez siebie rewolucji, która, jak to precyzyjnie obliczył, powinna doprowadzić do jakiejś formy stabilizacji po stu dwudziestu latach, toteż użył dwóch środków, by zapewnić realizację swoich planów w gwałtownie zmieniającym się świecie. Jedna z metod polegała na angażowaniu pomocy
członków Bractwa Kronosa, którzy zrozumieli, co się dzieje, i podzielili się prawie dokładnie po połowie na jego zwolenników i przeciwników. Tych, którzy chcieli mu pomóc, nazywał awangardą przyszłości. Tych, którzy odmawiali, więził w najgłębszych lochach. Nie zabijał ich, podkreślał to, lecz trzymał w zamknięciu, aby mogli jak najdłużej żyć w nowym świecie i może doczekać przed śmiercią jego sukcesu. Kiedy w końcu umarł, mapa Europy zupełnie się zmieniła. Francja panowała nad obszarem rozciągającym się od Lizbony do Krakowa, od Calais do Budapesztu. Imperium osmańskie poprosiło o pokój i zrezygnowało z kolonii w Afryce Północnej, próbując zjednać sobie króla Francji. Parlament angielski, nie mając innego wyboru, zaproponował koronę Ludwikowi XVI, co prędko doprowadziło do rebelii, krwawo stłumionej przez nowego monarchę. Ale najbardziej niszczące skutki dla historii świata miał postęp technologiczny. Idee rodziły następne idee, a Victor, w większości bezwiednie, dzięki swojej wiedzy o przyszłych wynalazkach zapoczątkował proces, który zmienił oblicze planety. W 1693 roku pierwsza lokomotywa parowa odbyła próbną jazdę między Paryżem a Wersalem; w 1701 roku pancernik zniszczył berberyjskich piratów po trwającym zaledwie dwie i pół godziny ostrzale w rejonie Algieru. Miażdżąca przewaga technologiczna
sprawiała, że armie szły w rozsypkę, a władcy prosili o pokój. Jednak miejscowe narody stawiały opór najeźdźcom. Przyczyny były różne – religia, chęć posiadania ziemi, duma, język ojczysty. W końcu opór stał się powszechny i ludzie, jak to często się zdarza, przejęli broń swoich ciemiężycieli i zaczęli ją ulepszać. W czasie wojny technologia rozwijała się coraz szybciej, powstawały kolejne wynalazki – w trakcie bombardowania Edo w 1768 roku działa przeciwlotnicze zdołały zestrzelić jedną trzecią atakujących samolotów. W końcu, w 1802 roku załogom podziemnych bunkrów wydano przez radio rozkaz: „Walczyć do ostatniego człowieka!”. Victor Hoeness nie dożył chwili, gdy świat jego marzeń przestał istnieć. Nastąpiło to osiemnastego listopada 1937 roku, gdy grupa terrorystów o nazwie Prorocy Nowego Świtu opanowała podziemną wyrzutnię rakietową w południowej Australii i wystrzeliła trzy pociski, co doprowadziło do masowego ataku odwetowego. Zapanowała zima nuklearna i na niebie zgasło słońce. W 1953 roku z powierzchni planety zniknęły wszelkie ślady życia i cały proces zaczął się pod nowa.
Rozdział dwudziesty szósty
Victor Hoeness nie uwierzył w koniec świata, gdy dowiedział się o nim od swoich współbraci. Kiedy oznajmili, że członkowie Bractwa Kronosa przekazują sobie przez stulecia taką informację, po prostu zażądał dokładniejszych danych, by podjąć próbę samodzielnego rozwiązania problemu. Ale Bractwo Kronosa miało do rozwiązania znacznie poważniejszy problem. Zdaniem członków stowarzyszenia Victor Hoeness popełnił masowe morderstwo. Nie chodziło tylko o ludzkość – był to jeden z wariantów rozwoju rzeczywistości, jedno życie, w którym wszystko umarło. Grzech Hoenessa wydawał się znacznie większy, ponieważ wskutek jego czynów nie narodziły się całe pokolenia kalaczakrów. – To nie zasada, tylko dobra rada, drogi Harry – wyjaśniła Victoria. – Nie mów nikomu, gdzie i kiedy się
urodziłeś. Tamtego wieczoru w Londynie patrzyłem na nią, gdy obracała w palcach szklaneczkę brandy. Spoglądała w przestrzeń, a tymczasem niebo ciemniało i miasto pogrążało się w mroku. – Są dwa rodzaje śmierci – ciągnęła. – Nie mam na myśli dość nudnej śmierci, którą musimy znosić w każdym życiu, bynajmniej. Chodzi o prawdziwą śmierć, jedyną mającą jakieś znaczenie. Pierwszy rodzaj to amnezja. Można ją wywołać chemicznie, chirurgicznie lub za pomocą elektryczności; polega na całkowitym skasowaniu zawartości umysłu. Później nie pamiętasz swojego nazwiska, miejsca urodzenia, pierwszej dziewczyny, którą pocałowałeś. Czy nie jest to dla nas prawdziwa śmierć? Czysta karta, szansa, by znowu stać się niewinnym, nieskażonym. Oczywiście natychmiast zabijamy każdego, kto doznał amnezji, tak że nie zaczyna następnego życia, nie wiedząc, kim naprawdę jest. Kiedy taka osoba umiera i rodzi się ponownie, od razu się pojawiamy, by jej pomóc. Przyzwyczajamy ją do pogodzenia się z tym, kim jest, i dzięki temu nie musi już przechodzić fazy szaleństwa kończącej się samobójstwem wskutek buntu przeciwko swojej naturze. Wielu z nas ma za sobą przynajmniej jedną amnezję, chociaż, biorąc pod uwagę związane z tym trudności, nie zawsze się ona udaje. Podobno... – brandy
zakołysała się lekko w szklaneczce – ...przeżyłam już jedną amnezję. Ale wszyscy wydają się zawstydzeni, gdy to mówią. Trunek w szklaneczce Virginii znieruchomiał. Przez ułamek sekundy usiłowała sobie przypomnieć, co właściwie chciała zapomnieć. – Nie ma straty, jeśli ktoś nie pamięta, co stracił – wyjaśniła w końcu. – Osobiście odczuwam wielką ulgę. Znikają blizny i wspomnienia poprzedniego życia. Znika poczucie winy. Oczywiście nie twierdzę, że dopuściłam się czegoś, co powinno wywoływać we mnie poczucie winy; po prostu milczenie moich współbraci źle świadczy o tym, czego nie pamiętam. Tik-tak, tik-tak, tik-tak – tykanie dużego stojącego zegara stojącego w holu. Wkrótce rozlegną się syreny, po czym umilkną i mieszkańcy miasta będą słuchać głuchego buczenia bombowców, przypominającego odchrząkiwanie człowieka, który ma zamiar zacząć śpiewać. – Drugi rodzaj śmierci – ciągnęła Virginia – polega na tym, że człowiek nie może się urodzić. To dość kontrowersyjna sprawa, ponieważ podaje w wątpliwość aktualne teorie na temat naszej natury. Zauważono, że jeśli w jednym życiu kalaczakra umiera przed dniem swoich narodzin, na przykład wskutek aborcji, później nigdy już nie przychodzi na świat. To prawdziwa śmierć, zniszczenie
zarówno ciała, jak i umysłu, w odróżnieniu od amnezji coś nieodwracalnego, zagłada całej istoty człowieka. Po prostu koniec. A zatem widzisz, drogi Harry, nie ma dla nas cenniejszej informacji niż to, kim naprawdę jesteśmy, kim są nasi rodzice, gdzie i kiedy się urodziliśmy. Mając te dane, można kogoś zniszczyć. Oczywiście pewnego dnia możesz zapragnąć śmierci. Albo amnezji. Umysł próbuje odtworzyć radość pierwszego pocałunku, lecz w jakiś sposób z uderzającą wyrazistością pamięta strach, ból, wstydliwe upokorzenia i brzemię winy. Franklin Phearson. Walczę w słusznej sprawie, Harry. Walczę w pieprzonej słusznej sprawie! Spoglądając wstecz, zadaję sobie pytanie, kto dokładnie zna okoliczności moich narodzin. Nawet uwzględniając tylko ludzi prowadzących normalne, linearne życie, jest to niewiele osób: mój ojciec, przybrani rodzice, ciotki, babka Constance i może kilku krewnych po stronie matki, którzy coś podejrzewali, lecz nie mieli pewności co do mojego pochodzenia. Były to moje nieuniknione słabe punkty, powstałe na długo przed moimi narodzinami, lecz to, że jestem bękartem, doskonale mnie zabezpieczyło. Pierwsze oficjalne dokumenty dotyczące moich narodzin i pochodzenia pojawiły się, dopiero gdy miałem siedem lub osiem lat, ponieważ nadgorliwa wychowawczyni szkolna
zauważyła lukę w papierach, ale w owym czasie byłem już na tyle duży, by przy pierwszej okazji usunąć jej notatki. W latach dwudziestych dwudziestego wieku pochodzenie z nieprawego łoża było rzeczą wstydliwą, zwłaszcza w rodzinie wyznającej tradycyjne wartości, toteż dyskusje o mojej genealogii toczyły się w wąskim kręgu, a gdy główni aktorzy poumierali, nie było żadnego powodu, by o tym mówić, chyba że sam tego chciałem. Jako małe dziecko jestem raczej niewysoki, co trwa do dziesiątego roku życia, po czym zaczynam gwałtownie rosnąć – utrudnia to odgadnięcie mojej dokładnej daty urodzenia. Kiedy osiągam dojrzałość, charakterystyczne rysy twarzy mojego ojca stopniowo się zacierają pod wpływem genów matki, toteż w dowolnej chwili mogę uchodzić za człowieka zarówno w wieku dwudziestu dwóch, jak i trzydziestu dziewięciu lat, pod warunkiem że starannie dobieram ubrania. Siwieję w ciągu jednego dnia, ponieważ stres wpływa na moją fizjologię. W późniejszych latach życia również trudno odgadnąć moją dokładną datę urodzenia, a liczne podróże tak zniekształciły mój akcent, że w tej chwili prawie nie mówię w naturalny sposób, lecz dostosowuję się do miejscowych wymagań z łatwością graniczącą z lizusostwem. Krótko mówiąc, to, co w normalnym życiu (jeśli mamy to tak nazywać) byłoby wadą, jest błogosławieństwem chroniącym sekrety mojej egzystencji i
kiedy Virginia opowiadała o ostatnich dniach Victora Hoenessa, rozparłem się w fotelu, czując, że jestem względnie bezpieczny. – Victor strasznie wszystko spieprzył – wyjaśniła. – Całe pokolenia ouroboran po prostu się nie narodziły i znikły z powierzchni ziemi. Świat odrodził się w normalnej postaci, ponieważ eksperyment Hoenessa zakończył się w chwili jego śmierci, lecz nieliczni szczęśliwcy, którzy przeżyli przyszłą apokalipsę, zaczęli domagać się zemsty: mówili o zniszczeniu całych filii Bractwa, o tysiącach lat historii i kultury, które trzeba odbudować od podstaw. Oczywiście nie wspominając o przedwczesnym zniszczeniu planety i wszystkiego, co na niej istniało, ale to dość nieistotne. Nie kwestionowałem tego poglądu, bo dlaczego miałbym to robić? Victor Hoeness sprawił, że przez czterysta lat trwały wojny, które doprowadziły do niewyobrażalnych cierpień, a potem umarł i straciło to wszelkie znaczenie, bo po jego ponownych narodzinach świat wrócił do pierwotnego stanu. Znajdowałem się w siedzibie Bractwa Kronosa, przeszłość i przyszłość były bardzo niedaleko i czułem, że za chwilę mogę zrozumieć sekret swojego życia. Reszta to tylko słowa. – Tamta epoka była brutalna – wyjaśniła Virginia. – Nie mogliśmy działać w białych rękawiczkach. Victora Hoenessa wytropiono w Linzu, gdy miał
jedenaście lat i przygotowywał się do kolejnej próby zmiany natury wszechświata. Porwano go z domu i torturowano przez jedenaście dni. Dwunastego się załamał i podał swoje prawdziwe miejsce i datę urodzenia, opowiedział o rodzicach, domu. Umieszczono go w areszcie i przeprowadzono skrupulatną weryfikację prawdziwości jego zeznań. Kiedy udało się je potwierdzić, członkowie Bractwa Kronosa zebrali się, by podjąć decyzję, co z nim zrobić. – Brutalna epoka, brutalna epoka! – zawołała Virginia. Doszli do wniosku, że nie wystarczy natychmiastowe zabicie Hoenessa. Wiadomo że ouroboranie nie boją się śmierci, gdyż dotyczy tylko powłoki cielesnej. Źródłem tego, czym jesteśmy, jest umysł; dlatego postanowili zniszczyć umysł Victora. Wtrącili go do lochu, nie tylko odizolowali od społeczeństwa, lecz całkowicie unieruchomili pod względem fizycznym, ubrawszy w prymitywny średniowieczny kaftan bezpieczeństwa wykonany z metalu. Odcięli mu język, uszy, wyłupili oczy, a kiedy rany się zagoiły, odrąbali stopy i dłonie, by mieć pewność, że nie ucieknie. Karmili go przymusowo za pomocą drewnianej rury umieszczonej w gardle, utrzymując go przy życiu w jego własnym niemym, ślepym, oszalałym świecie. Robili to przez dziewięć lat, nim w końcu zadławił się i umarł.
Podobno skonał z uśmiechem na ustach. Miał dwadzieścia lat. Ale zemsta Bractwa Kronosa sięgała dalej, poza śmierć. Kiedy urodził się znowu w tym samym miejscu i czasie, porwano go z kołyski i uwięziono. W wieku czterech lat odzyskał świadomość, a członkowie Bractwa Kronosa zbadali go i doszli do wniosku, że zachował pamięć i że jest ciągle odpowiedzialny za swoje czyny. Wszystko zaczęło się od nowa: oczy, uszy, język, dłonie, stopy. Kolejne operacje przeprowadzano z chirurgiczną precyzją, dbając, by Hoeness nie umarł, lecz oczywiście nie stosowano środków przeciwbólowych. Tym razem udało się go utrzymać przy życiu przez siedem lat; zmarł jako jedenastolatek. – Zdumiewająco trudno mieć do kogoś pretensje przez kilkaset lat – wyjaśniła Virginia. – Hoeness umarł jako jedenastolatek, ale ludzie, którzy go schwytali, żyli jeszcze trzy, cztery, może pięć dekad. Po pewnym czasie obowiązek torturowania Victora Hoenessa zajmował coraz niższe miejsce na liście priorytetów, zwłaszcza że należało to robić w następnym życiu, aż w końcu, szczerze mówiąc, zaczęło się to wydawać nudne. Mimo to nie rezygnowali i znów zbadali Hoenessa w dzieciństwie, szukając śladów dawnej psychiki. Jednak tym razem mały Victor, choć urodził się z normalnie rozwiniętymi rękami, uszami i oczyma, nie potrafił się
nimi posługiwać. Jeszcze zanim uzyskał pełną świadomość jako dziecko, uznano go za kalekę i rodzice zastanawiali się, czy nie oddać go do przytułku albo po prostu nie wyrzucić na ulicę, gdzie czekałby go nędzny los. Czasy były ciężkie – brutalne, jak określała to Virginia. Członkowie Bractwa Kronosa znów zebrali się, by podjąć decyzję, i wszyscy z wyjątkiem jednego głosowali za ostatecznym zniszczeniem Hoenessa: należało przerwać ciążę jego matki, nim się urodził, i zakończyć cykl zemsty. Sprzeciwił się tylko ouroboranin nazwiskiem Koch, człowiek... – Obdarzony pamięcią absolutną – wyjaśniła Virginia. – Tacy ludzie pamiętają wszystko z fotograficzną dokładnością. Myślę, że po tych słowach zauważyła błysk w moich oczach, gdy obróciłem twarz w jej stronę. Jeśli zrozumiała moją reakcję, miała dość delikatności, by tego nie okazać. – Większość ouroboran zaczyna zapominać po kilkuset latach. Doprawdy, to całkowicie zrozumiałe: mózg ma ograniczoną pojemność i jego sprawność pogarsza się z wiekiem. Zwykle zaczynam cierpieć na demencję, gdy mam około sześćdziesięciu siedmiu lat. Muszę ci wyznać, że przezwyciężanie tych symptomów w dzieciństwie jest kompletnie demoralizujące. Choroba psychiczna to śmiertelne zagrożenie dla ouroboran. Gdybyś znalazł się w
tej sytuacji, szukaj pomocy lekarskiej, proszę cię, Harry. – Pisałem listy do swojego ojca – odezwałem się prawie niedosłyszalnym szeptem. – Cudownie! Naprawdę cudownie! Pozytywne podejście. Naturalnie jedną z zalet niedoskonałej pamięci jest to, że ciągle można odczuwać zdziwienie. Druga to zdolność przezwyciężania przeszłości. Przekonujesz się, że ciągle pamiętasz fakty i dane, zwłaszcza jeśli specjalnie próbujesz je sobie przypomnieć, ale gwałtowne emocje, które niegdyś odczuwałeś, zaczynają stopniowo blaknąć, zanikać. Ale nie zawsze. Jeśli jesteś dumnym człowiekiem, ciągle będziesz przeżywać afronty, jakie cię spotkały, i nic na to nie poradzisz, chyba że wreszcie o nich zapomnisz. Jeśli jesteś wyjątkowo sentymentalny, ciągle będziesz żałować straconej miłości, nawet po upływie kilku żywotów. Ale z moich doświadczeń wynika, że czas zawsze leczy rany. Po upływie wielu lat człowiek zaczyna patrzeć na siebie w sposób bardziej neutralny, zrównoważony; nieustanne powtórzenia sprawiają, że rozumie, iż afront nie był taki wielki, a miłość była tylko kaprysem. Mamy honor i przywilej oglądania teraźniejszości przez pryzmat mądrości zdobytej w przeszłości i, szczerze mówiąc, sprawia to, że bardzo trudno traktować cokolwiek poważnie. Koch był nietypowym kalaczakrą, pamiętał wszystko, co
przeżył, w tym rzeczy zapomniane przez innych. – Ludzie obdarzeni pamięcią absolutną bywają dość dziwni – zauważyła Virginia. Moje serce, ściśnięte w piersi. Przebyłem długą drogę, by odnaleźć swoich współbraci, i usłyszałem zdanie wypowiedziane niewinnym tonem. Ludzie obdarzeni pamięcią absolutną bywają dość dziwni. W pewnej klasie społecznej, w pewnym zakątku Anglii nie ma większego grzechu. – Kiedy członkowie Bractwa dyskutowali, co zrobić z Hoenessem, Koch zabrał głos – ciągnęła Victoria. – „To nie pierwszy kataklizm, tylko drugi”, powiedział. „Nie pamiętacie go, bo doszło do niego tysiąc lat temu, setki żywotów przed naszym urodzeniem. A jeśli pamiętacie, to jako mroczny punkt w głębi swoich umysłów, odległe wspomnienie. Wiem o tym kataklizmie, bo go przeżyłem. Przed tysiącem lat jeden z naszych współbraci zrobił dokładnie to samo co Hoeness i rozciął przyszłość na dwie połowy, jakby uderzył szablą w coś miękkiego. Jak długo mamy żyć, nim dojdziemy do jednego z dwóch możliwych wniosków? Jeśli świat ma się kiedykolwiek zmienić, musimy być gotowi do poświęceń i rozpocząć walkę ze sztywnym systemem, w którym żyjemy. A jeśli ma się nigdy nic nie zmieniać, powinniśmy nieustannie obserwować swoich współbraci, bezlitośnie ich karać i nie
mieć skrupułów. Już podjęliście decyzję, jaki ma być los Hoenessa, ale niechaj moje słowa będą dla was przestrogą”. Ouroboranie mogli się nieco przestraszyć, gdy to wszystko usłyszeli. A może, co osobiście uważam za bardziej prawdopodobne, uznali to po prostu za napuszoną gadaninę nieokrzesanego członka swojego stowarzyszenia. Tak czy inaczej, podjęto decyzję i w nocy przebito szpadą serce ślepego, niemego i głuchego Hoenessa, pozbawionego dłoni i stóp. Później zabójca spokojnie żył, aż wreszcie umarł, po czym w chwili śmierci narodził się ponownie około piętnastu lat przed urodzeniem Hoenessa. W wieku czternastu lat pojechał do Linzu, gdzie miał przyjść na świat Hoeness. Zatrudnił się jako służący w domu Hoenessów, po czym obserwował ojca i matkę w okresie dziewięciu miesięcy przed urodzeniem dziecka. Kiedy zauważył, że matka jest w ciąży, podał jej wywar z kory cisu. Niestety, miał on tak obrzydliwy smak, że kobieta wypiła zaledwie kilka łyków i wypluła resztę. Z tego powodu zabójca Victora Hoenessa zrealizował brzydki plan awaryjny – wyciągnął nóż, przycisnął matkę do podłogi i poderżnął jej gardło. Pozostał na miejscu na tyle długo, by mieć pewność, że ofiara nie żyje, po czym obmył się z krwi, przygotował zwłoki do pogrzebu, zostawił mężowi kilka monet i odszedł. W ten sposób Victor Hoeness nigdy się nie narodził.
Rozdział dwudziesty siódmy
Jestem obdarzony pamięcią absolutną. Pamiętam wszystko. Musisz to wiedzieć, jeśli chcesz zrozumieć decyzje, jakie zamierzałem podjąć. Przez pewien czas miałem wątpliwości, zastanawiałem się, czy nie jest to pamięć absolutna, tylko talent do fantazjowania, umiejętność tworzenia obrazów dowolnego miejsca, dowolnego czasu, by wypełnić luki pasujące do własnego wyobrażenia o sobie. Ale to, w co wierzę, potwierdza zbyt wiele dowodów i teraz zdaję sobie sprawę, że na krańcu tej drogi znajduje się tylko bezczynność i szaleństwo. Setki lat wcześniej, tysiące żywotów przed moim urodzeniem człowiek o nazwisku Koch stwierdził, że my, Bractwo Kronosa, powinniśmy zmieniać świat albo staniemy się brutalnymi kontrolerami nas samych.
Zastanawiam się, co wcześniej widział, że był tak pewny swojego wyboru, i czy pozostała mu zdolność do przebaczania innym i samemu sobie. Wszystko to przenosi nas z powrotem do punktu wyjścia. Jak zawsze umierałem na tę samą chorobę, pogrążając się w ciepłej morfinowej mgiełce, a ona nagle zakłóciła moją agonię, czarująca jak grzechotnik w puchowej pościeli. Miała siedem lat, ja siedemdziesiąt osiem. Przysiadła na skraju mojego łóżka i machała nogami. Spojrzała na monitor pracy serca, którego czujniki przymocowano do mojej piersi, zauważyła, że wyłączyłem alarm, zbadała mi puls i powiedziała: – O mało mi nie umarłeś, doktorze. Na brzegu łóżka siedziała Christa, mówiąca berliner Hohdeutsch, i opowiadała o zniszczeniu planety: – Świat się kończy. Wiadomość z przyszłości pokonała tysiąclecie, przekazywana z pokolenia na pokolenie między dziećmi a dorosłymi. Świat się kończy i nie możemy temu zapobiec. Teraz wszystko zależy od ciebie.
Rozdział dwudziesty ósmy
– Przeprowadźmy eksperyment myślowy – zawołał Vincent, mój dawny student w Cambridge. – Sama idea podróży w czasie to paradoks. Wyobraźmy sobie, że konstruuję maszynę czasu (co jest teoretycznie niemożliwe), cofam się w czasie, powiedzmy, do 1500 roku (co również jest teoretycznie niemożliwe) i wychodzę z maszyny. Z nikim nie rozmawiam, nic nie robię, spędzam w przeszłości zaledwie dziesięć sekund, a następnie wracam w przyszłość (kolejna niemożliwość). Co osiągnąłem? – Bardzo niewiele, choć wydałeś mnóstwo pieniędzy – zasugerowałem, nalewając sobie kolejną szklaneczkę whisky. Działo się to w moim szóstym życiu. Nawet jeśli z początku odczuwałem niepokój, że przyszłemu profesorowi nie wypada spędzać większości czasu na
dyskusjach ze studentem i że powinienem siedzieć w milczeniu w refektarzu wraz z innymi wykładowcami, szybko o tym zapomniałem, bo lepiej poznałem Vincenta. Jego całkowity brak zainteresowania moim oficjalnym statusem sprawił, że ja również przestałem zwracać na to uwagę. Wydawał się jedyną osobą w Cambridge przejawiającą jakiekolwiek zainteresowanie niemodnymi, nowoczesnymi ideami, którymi dręczyłem środowisko uniwersyteckie lat czterdziestych. – Spędzając dziesięć sekund w przeszłości, nasz teoretycznie niemożliwy podróżnik w czasie wciągnął do płuc osiem litrów powietrza, złożonego z jednej części tlenu i czterech części azotu, i jego płuca opuściło osiem litrów powietrza z minimalnie zwiększoną zawartością dwutlenku węgla. Stał na błotnistej łące na pustkowiu i zauważył go tylko wróbel, który spłoszył się i odleciał. Podróżnik zgniótł butem jedną stokrotkę. – Ach, ale ta stokrotka... – zawołałem, naśladując manierę Vincenta. – Ach, ale ten wróbel... – odparował. – Przestraszony wróbel odleciał, a sokół, który miał zanurkować i pochwycić go, zmienił kierunek lotu. Sokolnik musiał pobiec dalej, by wezwać ptaka, a gdy to zrobił... – Zauważył córkę swojego pana in flagranti z synem rzeźnika! – dokończyłem żałobnym tonem. – Przyłapując
ich na gorącym uczynku, zawołał: „Och, rozpustnicy!”, po czym para odsunęła się od siebie i córka, która miała zajść w ciążę, wcale w nią nie zaszła... – I nie urodziła dziecka! – A dziecko, które się nie urodziło, nie miało kolejnego dziecka! – I sto pokoleń później nasz dzielny podróżnik w czasie przestaje istnieć, bo to właśnie jedną z jego antenatek przyłapano z synem rzeźnika. W ten sposób, ponieważ nie istnieje, nie może cofnąć się w czasie, by zapobiec własnym narodzinom przez spłoszenie wróbla, z czego wynika, że jednak się rodzi, toteż może wrócić i zapobiec własnym narodzinom... Czy nie powinniśmy założyć istnienia Boga? – spytał nagle Vincent. – Czy to jedyne wyjście z pułapki? – Boga? – zdziwiłem się. – Musimy przyjąć, że istnieją tylko dwa rozwiązania tego paradoksu – odpowiedział, po czym usiadł w drugim z moich ulubionych foteli, w którym odcisnął się zarys jego zaskakująco zwinnego, choć wcale nie chudego ciała. – Pierwsze z nich polega na tym, że wszechświat nie jest w stanie wytrzymać tak wielkiego ciężaru i po prostu przestaje istnieć. Drugie natomiast, że wszechświat, ciągle nieco rozdygotany, naprawia się w jakiś cudowny, niepojęty dla nas sposób. To wyraźne zainteresowanie życiem naszego podróżnika w czasie może sugerować
istnienie świadomości i myśli będącej czymś więcej niż prosty efekt łączenia się cząsteczek materii. Czy nie powinniśmy założyć istnienia Boga? – Myślałem, że uznaliśmy tę hipotezę za fałszywą? – Harry! – rzucił Vincent, unosząc ramiona. – Jak długo tu siedzimy? – Zakładam, że nie pytasz o jakąś arbitralną miarę czasu, lecz raczej o to, jak dawno temu po raz pierwszy wszedłeś do mojego mieszkania, by obalić moje błędne teorie? – Kiedy tylko dochodzimy do trudnych, wątpliwych kwestii związanych z życiem, kiedy zaczynamy rozważać różne hipotetyczne możliwości, natychmiast się wycofujesz, unikasz dyskusji. Zachowujesz się jak cocker spaniel, który boi się odebrać kość buldogowi! – Nie widzę sensu prowadzenia dyskusji, jeśli nie istnieją żadne naukowe metody pozwalające uzyskać dane, które mogłyby dostarczyć rozwiązanie – odpowiedziałem. – Nie potrafimy mierzyć grawitacji, nie da się tego zrobić w żaden praktyczny sposób – odparował Vincent, robiąc nieco nadąsaną minę. – Nie umiemy określić jej korelacji z czasem, nie wiemy nawet, czym jest, a jednak wierzysz w jej istnienie równie mocno jak w... – Dzięki skutkom, które można obserwować. – Więc chcesz, by o zakresie naszych dyskusji decydowały dostępne narzędzia badawcze?
– Rozumowanie naukowe wymaga jakichś danych empirycznych i choćby wątłych podstaw teoretycznych, bo inaczej nie jest rozumowaniem naukowym, tylko dyskusją filozoficzną – odpowiedziałem. – To nie moja specjalność. Vincent chwycił poręcze fotela, jakby tylko jego namacalna obecność powstrzymywała go od zerwania się z miejsca w przypływie furii. Czekałem, aż się uspokoi. – Eksperyment myślowy – rzekł w końcu. – Możesz to znieść? Skinąłem niezobowiązująco dłonią nad kieliszkiem, sugerując, że przynajmniej raz jestem w stanie się zgodzić. – Narzędzie badawcze – zaczął Vincent. – Służące do obserwacji wszystkiego. Czekałem. Wydawało się, że nic więcej nie powie. – A zatem? – spytałem w końcu. – Czekam na dalszy ciąg rozumowania. – Akceptujemy istnienie grawitacji nie dlatego, że ją widzimy, dotykamy albo potrafimy wyjaśnić jej naturę, ale dlatego, że skutki jej działania można obserwować i przewidzieć na podstawie spójnych modeli teoretycznych, prawda? – Tak – zgodziłem się, czekając na haczyk. – Na podstawie zjawisk dających się obserwować przewidujemy skutki, których obserwować nie można.
Widzimy spadające jabłko i mówimy: „To grawitacja”. Patrzymy na załamanie światła w pryzmacie i stwierdzamy, że to na pewno fala – i na podstawie tej dedukcji tworzymy kolejne dedukcje dotyczące zachowania promieni świetlnych, amplitudy, energii. W ten sposób przy niewielkim nakładzie pracy można szybko opracować teorię sięgającą bardzo daleko, opartą na dość prymitywnych obserwacjach zjawisk. To, co widzimy, musi po prostu pasować do teorii, prawda? – Czyżbyś zamierzał zaproponować coś lepszego od metody naukowej? Potrząsnął głową. – Narzędzie – powtórzył stanowczo. – Narzędzie mogące wydedukować... wszystko. Jeśli weźmiemy jeden z podstawowych klocków stanowiących budulec wszechświata, powiedzmy, atom, i stwierdzimy, że możemy obserwować skutki jego istnienia – grawitację, elekromagnetyzm, silne i słabe oddziaływania jądrowe – a następnie uznamy to za cztery fundamentalne siły spajające wszechświat, to czy wówczas nie jest teoretycznie możliwe dokonanie ekstrapolacji całego funkcjonowania bytu na podstawie tego mikroskopijnego obiektu, który zawiera w sobie podstawy wszystkiego? – Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zapuszczamy się na terytorium Boga – przypomniałem Vincentowi.
– Czym jest nauka, jeśli nie wszechmocą? – Zależy ci na odpowiedzi o charakterze etycznym czy ekonomicznym? – Harry! – zawołał, po czym zerwał się na równe nogi i zaczął chodzić tam i z powrotem po wąskim skrawku podłogi, który kilka miesięcy wcześniej właśnie w tym celu starannie oczyściłem z książek. – Zawsze unikasz odpowiedzi na to pytanie! Dlaczego tak się obawiasz tych idei? Wyprostowałem się na fotelu. Irytacja Vincenta osiągnęła prawie niespotykany poziom. Było coś dziwnego w tym, co mówił; w moim umyśle zapaliło się światełko ostrzegawcze i dobierałem słowa powoli, ostrożniej niż zwykle. – Zdefiniować „wszystko” – rzekłem w końcu. – Zakładam, że twoje... narzędzie, jak je nazywasz, twoje hipotetyczne, teoretycznie niemożliwe narzędzie byłoby w stanie wydedukować stan całej materii we wszechświecie, a także stany przeszłe i przyszłe? – To rozsądne założenie, tak! – Pozwoliłoby ci widzieć wszystko, co było, co jest i co będzie? – Jeśli uznamy, że czas nie ma charakteru absolutnego. Tak, myślę, że to również rozsądne założenie. Uniosłem dłonie w uspokajającym geście, próbując
przemyśleć problem. W moim umyśle rozlegały się dzwonki alarmowe; czułem narastający niepokój, który wypełniał gardło i paraliżował język. Zacząłem mówić bardzo ostrożnie. – Ale przecież zmieniasz przyszłość przez sam akt jej obserwowania. I w ten sposób wracamy do naszego podróżnika w czasie, który opuścił maszynę i zobaczył przeszłość. Ty, ujrzawszy przyszłość, zaczniesz inaczej kształtować swoje zachowanie: w chwili gdy poznasz przyszłość, zaczniesz na nią wpływać, zmienisz ją przez sam akt obserwacji i znowu wracamy do paradoksu, do wszechświata, który nie może istnieć. Nawet gdyby tego było mało, z pewnością musimy zadać sobie pytanie, jak wykorzystać wiedzę o przyszłości. Co zrobią ludzie, gdy zaczną patrzeć na świat jak bogowie i go... i... Odstawiłem szklaneczkę whisky. Vincent ciągle stał na środku pokoju odwrócony do mnie bokiem, z palcami przyciśniętymi do boków, sztywny i wyprostowany. – Poza tym – ciągnąłem łagodnie – nawet gdyby możliwość osiągnięcia przez ludzi boskości nie wywoływała zaniepokojenia, jest jeszcze jedna kwestia: silne oddziaływania jądrowe, na których opiera się twoja hipoteza, zostaną odkryte dopiero za trzydzieści lat. Milczenie. Wstałem z fotela, czując strach z powodu nieruchomości
Vincenta. Widziałem wypukłe, napięte mięśnie jego pleców i ramion. – Kwarki – powiedziałem. Brak reakcji. – Bozony Higgsa, ciemna materia, Apollo 11! Nic. – Vincent, chcę ci pomóc – szepnąłem łagodnie, wyciągając rękę w stronę jego ramienia. Wzdrygnął się, gdy go dotknąłem, i myślę, że obaj poczuliśmy gwałtowny skok poziomu adrenaliny, jak w obliczu nagłego niebezpieczeństwa. Po chwili trochę się odprężył, zgarbił plecy, leciutko pokiwał głową i z nieobecnym wyrazem twarzy uśmiechnął się w stronę podłogi do niewidzialnej myśli. – Zastanawiałem się – rzekł w końcu – ale miałem nadzieję, że nie masz z tym nic wspólnego. – Obrócił się, szybko, gwałtownie, i spojrzał mi prosto w oczy. – Jesteś jednym z nich? – spytał. – Należysz do Bractwa Kronosa? – Słyszałeś o Bractwie Kronosa? – Tak, słyszałem. – Dlaczego nic... – Należysz do Bractwa Kronosa? Na litość boską, odpowiedz, Harry! – Należę – wymamrotałem. – Tak, oczywiście, ale to nie... Uderzył mnie.
Myślę, że moje zdziwienie było większe od bólu. Oczywiście wcześniej doświadczyłem przemocy i cierpienia, ale w tym życiu prowadziłem taką wygodną egzystencję, że prawie zapomniałem, jak to jest. Gdybym był przygotowany na cios, mógłbym utrzymać równowagę, ale szok sprawił, że upadłem plecami na stos książek. Czułem w ustach smak krwi i gdy dotknąłem językiem jednego z zębów, okazało się, że się chwieje. Popatrzyłem na twarz Vincenta i zobaczyłem w niej chłód zmieszany z odrobiną żalu – chyba że to tylko moja wyobraźnia. Później znów zamachnął się pięścią i tym razem nie miałem czasu nawet się zdziwić.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
– Zadam to pytanie, choć zupełnie nie mam ochoty tego robić – powiedziała. – Skoro świat się kończy, co tak naprawdę powinniśmy zrobić? Dwunaste życie. W wieku sześciu lat napisałem list do londyńskiej filii Bractwa Kronosa, prosząc o pieniądze na podróż do Londynu i standardowy list z zaproszeniem do podjęcia nauki w prestiżowej szkole. Na moją prośbę pieniądze pozostawiono w skrzynce kontaktowej w wiosce o nazwie Hoxley, do której wiele żywotów wcześniej uciekłem w świetle księżyca przed Phearsonem. Napisałem list do Patricka i umierającej Harriet, w którym życzyłem im wszystkiego najlepszego i podziękowałem za poświęcony mi czas, po czym wyruszyłem w drogę. W Hoxley zabrałem pieniądze ze skrytki w metalowej puszce zakopanej pod leszczyną i
kupiłem bilet do Londynu. Na ulicy uśmiechnął się do mnie idący z przeciwka piekarz, a ja czułem w żołądku Phearsona, słyszałem odgłos jego kroków i przycisnąłem się do ściany, zastanawiając się, dlaczego moje ciało nie chce niczego zapomnieć, choć mój umysł już dawno temu podążył dalej. Pojechałem wozem do Newcastle, a kiedy konduktor pociągu spytał, czy ktoś mi towarzyszy, pokazałem list zapraszający do podjęcia nauki w szkole i powiedziałem, że w Londynie czeka na mnie ciocia. W tym życiu rolę cioci odgrywała Charity Hazelmere. – Otóż i on! – zawołała wesoło, gdy konduktor ostrożnie pomógł mi wysiąść z pociągu. – Witaj, Harry! Chodź do mnie natychmiast! Istnieje wiele sposobów odebrania dziecka linearnym rodzicom. Powszechnie akceptowana, popularna metoda polega na pozostawieniu listu, o którym wspomniałem, w martwej skrzynce kontaktowej, wpłaceniu wymaganej kwoty pieniędzy i przygotowaniu niezbędnych dokumentów. Ouroboranin może dzięki temu dotrzeć samodzielnie do najbliższej filii Bractwa Kronosa, nie ujawniając wrażliwych informacji na temat miejsca swojego urodzenia i wychowania. Metoda ta stwarza jednak pewne niebezpieczeństwo, gdyż pozwala zawęzić
obszar poszukiwań. Z tego powodu najczęściej stosowany sposób polega na wykorzystaniu martwej skrzynki kontaktowej poza rodzinną miejscowością kalaczakry, w miejscu, do którego rodzice zabiorą go w dzieciństwie – pozwala to otrzymać przesyłkę od Bractwa Kronosa, a jednocześnie zachować tajemnicę. Jedyną wadą tego rozwiązania jest to, że rodzina może nie spełnić oczekiwań. Jeśli dyskrecja nie jest problemem – a dlaczego miałaby być problemem dla najbardziej sympatycznych i niewinnych spośród naszych współbraci? – dopuszczalna jest również bezpośrednia interwencja. Nikt nie potrafi w tym dorównać Charity Hazelmere. Jej patrycjuszowski nos, głos śpiewaczki operowej i kolekcja sztywnych czarnych gorsetów, w każdym życiu dokładnie takich samych, sprawiają, że kojarzy się z dyrektorką szkoły z koszmarnego snu, a jej szybkie spojrzenie, rzucone znad półkolistych okularów na łańcuszku, noszonych na czubku nosa, doprowadza zwykłych śmiertelników do stanu drżączki, wywołując paniczny lęk. Odbiera dzieci rodzicom, stosując wiele różnych sposobów – namowy, groźby, szantaż, przekupstwo – a niekiedy wręcz porywa małych kalaczakrów sprzed nosa przerażonych ojców i matek, by zapewnić swoim podopiecznym spokojne życie. Charity ma nadzieję, że w przyszłości inni ouroboranie okażą dość rozsądku, aby zrobić to samo dla kolejnych
pokoleń naszych współbraci. Mimo wszystko poglądy Charity są jednak nieco zaściankowe. – Łatwo prosić, żebyśmy się zaangażowali! – wykrzyknęła. – Ale jak? Dwunaste życie. Zebranie Bractwa Kronosa to rzadkie zjawisko. W siedzibie stowarzyszenia ciągle są obecni jacyś członkowie, ale walne zgromadzenie całego regionu – zwołane za pomocą zaproszeń ze złotymi lamówkami; porządek dzienny: dyskusja o końcu świata – to niezwykły widok. Miałem sześć lat i byłem najmłodszy, a osiemdziesięciodwuletni Wilbur Mawn najstarszy. W dzieciństwie Wilbur poznał księcia Wellingtona, a jako młody człowiek w Londynie wymieniał wizytówki z uczestnikami wojen napoleońskich. Teraz miał zostać naszym następnym posłańcem; zbliżał się moment jego śmierci, po czym mógł przekazać wiadomość ouroboranom żyjącym w 1844 roku. Świat się kończy, ale nie wiemy dlaczego. Co powinniśmy zrobić? – Nic! – oświadczył Phillip Hopper, syn farmera z hrabstwa Devon. Jego zamiłowanie do przygód sprawiło, że sześciokrotnie zginął w czasie drugiej wojny światowej, dwa razy w Korei i raz w Wietnamie. Za każdym razem był
starszym wiekiem korespondentem wojennym, którego nie powinna zatrudnić żadna armia. – Mamy zbyt mało danych, są zbyt niekonkretne! Potrzebujemy więcej informacji, na razie nie jesteśmy w stanie określić, co się właściwie dzieje. Nie mamy podstaw do działania. – Myślę, że najważniejsze jest przyśpieszenie – zasugerowała Ania, biała uciekinierka z Rosji, która w 1904 roku z westchnieniem ulgi opuszczała imperium carskie, wybierając wygodniejsze życie za granicą. – Koniec świata następuje coraz szybciej, w każdym życiu wcześniej. To sugeruje, że zmienia się przyczyna, więc należy się zastanowić, co jest przyczyną zmiany. Wszyscy spojrzeli na mnie. Pełniłem rolę posłańca i, jako najmłodszy, powszechnie uchodziłem za najlepszego specjalistę od współczesnych teorii naukowych związanych z tym problemem, oczywiście jeśli uznać lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku za współczesność. – W każdym życiu, jakie prowadzimy, niezależnie od każdej śmierci, której doświadczamy, otaczający nas świat się nie zmienia – powiedziałem. – W 1917 roku zawsze wybucha rewolucja, a w 1939 roku wojna, zawsze ginie Kennedy i pociągi zawsze się spóźniają. Ten linearny ciąg wydarzeń nie ulega zmianie w żadnym życiu; przynajmniej niczego takiego nie zauważamy. Jedynymi zmiennymi czynnikami jesteśmy my. Jeżeli świat się zmienia, to
właśnie my go zmieniamy. – Wbrew zasadom Bractwa Kronosa! – przerwała wściekle Charity, której nigdy nie obchodziło spojrzenie z szerszej perspektywy. – Najważniejszy problem nie polega zatem na tym, dlaczego świat się kończy, ale kto do tego doprowadza – ciągnąłem, siedząc na krześle i machając nogami.
Rozdział trzydziesty
Zabicie ouroboranina jest trudne, ale moim zdaniem zabicie linearnego śmiertelnika często bywa jeszcze trudniejsze, ponieważ nie wystarcza po prostu nie dopuścić do jego narodzin w jednym życiu, by przestał istnieć. Normalnych ludzi trzeba zabijać w każdym życiu, aż staje się to rutyną podobną do mycia zębów albo obcinania paznokci. Najważniejsza jest konsekwencja. Był rok 1951 i mieszkałem w Londynie. Nazywała się Rosemary Dawsett, miała dwadzieścia jeden lat i lubiła pieniądze. Byłem samotny i czułem do niej sympatię. Nie zamierzam udawać, że był to głęboki związek, ale na swój sposób uczciwy. Nie żądałem wyłączności, a ona nie próbowała wyciągać ode mnie zbyt dużo pieniędzy, chociaż zdawała sobie sprawę, że jestem dość zamożny. Później któregoś dnia nie pojawiła się na spotkaniu, a ja poszedłem do jej mieszkania i znalazłem ją
w wannie z podciętymi żyłami. Policja uznała to za samobójstwo, traktując sprawę jako kolejny przypadek śmierci prostytutki, ale przyjrzałem się uważnie i zrozumiałem. Ostrze wniknęło zbyt głęboko w prawy nadgarstek, przecinając ścięgna; nie zdołałaby utrzymać noża, by przeciąć żyły lewej ręki. Poza tym nie było żadnych próbnych cięć, oznak wahania, wątpliwości, żadnego listu pożegnalnego, śladów świadczących, że próbowała wybrać odpowiedni kąt lub dodać sobie odwagi. Jako człowiek wyćwiczony w sztuce autodestrukcji natychmiast zrozumiałem, że to morderstwo. Policja odmówiła wszczęcia śledztwa, więc sam je przeprowadziłem. Wytropienie mordercy okazało się niewiarygodnie łatwe, bo natychmiast znalazłem pozostawione przez niego ślady. Odciski palców, jeden we krwi, a burdelmama na parterze miała listę wszystkich regularnych klientów Rosemary i przypomniała sobie, że gdy wróciła do domu, zauważyła niejakiego Richarda Lisle’a, który akurat wychodził. Ustalenie jego adresu wymagało kilku kurtuazyjnych telefonów. Odciski palców zdobyłem, nawiązując z nim rozmowę w pubie, stawiając mu kilka szklanek piwa i słuchając jego bezładnej gadaniny – najpierw opowiadał o malarstwie, cytując podręcznik akademicki, a później zaczął głośno wyrażać głęboką niechęć do parszywych Pakistańczyków i innych
kolorowych. Mówił pretensjonalnym akcentem klas wyższych używanym przez ludzi należących do klasy średniej, gdy chcą zamanifestować swoje aspiracje; nauczył się go na lekcjach wymowy. Za trzydzieści lat akcent ten miał być parodiowany przez komików, wcielających się w smutną, stereotypową postać samotnego człowieka, który uważa wyścigi konne w Ascot za szczyt elegancji, lecz nie stać go na bilet. Gdybym był w miłosiernym nastroju, mógłbym współczuć temu człowieczkowi, marzącemu o akceptacji przez ludzi, którzy nawet go nie ignorowali – w ogóle nie wiedzieli, że są szczytem jego aspiracji. Później zabrałem do domu jego szklankę i sprawdziłem odciski palców. Jeden z nich pokrywał się z odciskiem znalezionym przeze mnie na obudowie wanny i wszelkie współczucie natychmiast mnie opuściło. Wysłałem dowody – szklankę po piwie, analizę śladów krwi, odcisk palca znaleziony na wannie – do Scotland Yardu, do detektywa o nazwisku Cutter, który miał opinię człowieka rozsądnego i obdarzonego wyobraźnią. Dwa dni później przesłuchał Lisle’a i, jak zdołałem się zorientować, na tym się skończyło. Za kolejne dwa dni powiesiła się inna prostytutka; na jej nadgarstkach i rękach znajdowały się obrażenia świadczące o walce z napastnikiem, a krew zawierała wodzian chloralu. Tym razem jednak, mając się na baczności po odwiedzinach policji, Lisle był ostrożny i
nie zostawił odcisków palców. W owym czasie jeszcze nigdy nie popełniłem morderstwa, choć zabiłem już kilku ludzi, sześciu w czasie drugiej wojny światowej, a jednego w samoobronie. Według moich obliczeń przyczyniłem się również do śmierci setek innych wskutek banalnych czynności, jak naprawa koła bombowca B-52 lub udoskonalenie zapalnika czasowego, który wykorzystano później w bombach. Zastanawiałem się, czy jestem dość odważny, by z zimną krwią popełnić rzeczywiste morderstwo, i z lekkim żalem doszedłem do wniosku, że tak. To, że zachowałem pewną dozę przyzwoitości i odczuwam wstyd, stanowiło niewielką pociechę, bo miałem pewność, że wkrótce popełnię zbrodnię. Zamierzałem zabić Richarda Lisle’a. Przygotowałem się starannie. Kupiłem motorówkę, rejestrując ją na fałszywe nazwisko i płacąc gotówką – była to brzydka metalowa łódź z dolnym pokładem i kadłubem cuchnącym wilgotną pleśnią. Zdobyłem benzynę i żywność, kwas solny i piłę do metalu, nabywając je w miejscach jak najbardziej oddalonych od siebie. Zaopatrzyłem się w rękawice i gumowy fartuch, przestudiowałem tabelę pływów na Tamizie i obserwowałem ruch statków w ciągu nocy. Kupiłem kilka fiolek benzodiazepiny i wynająłem pokój naprzeciwko pubu, w którym zdobyłem odciski palców Richarda Lisle’a. Obserwowałem pub aż do dnia –
był wtorek, wszędzie unosił się gęsty, zielonkawy smog – gdy wieczorem pojawił się Lisle, by się napić, i wszedł do lokalu. Podszedłem do niego, przypomniałem naszą starą znajomość i spytałem, jak się miewa. Promieniał, był w znakomitym nastroju, twarz lśniła mu od potu i mówił nieco histerycznym tonem, który natychmiast uruchomił dzwonki alarmowe w moim mózgu. Co sprawiło, że jest taki zadowolony? Obejrzałem go od stóp do głów, szukając oznak czegoś nietypowego, i poczułem świeży zapach szamponu do włosów. Zauważyłem, że ma starannie wyszorowane paznokcie, że mimo późnej pory nosi świeże, czyste ubranie, po czym irracjonalna część mojego umysłu, której istnieniu zawsze zaprzeczamy z racjonalnych pobudek, zrozumiała, że dopadłem go kilka godzin za późno. Ogarnęła mnie wściekłość i natychmiast zapomniałem o swoim planie, skutecznym, starannie przemyślanym sposobie działania. Dalej się uśmiechałem i uśmiechałem, wyszliśmy razem tuż przed zamknięciem lokalu, otoczyły nas fale smogu cuchnącego spalenizną, obejmowaliśmy się za szyję jak najlepsi przyjaciele, na naszej skórze osiadał czarny pył unoszący się w powietrzu, które wdychaliśmy. Kiedy szliśmy, zataczając się, jednym z niewielkich zaułków, wzdłuż szeregów maleńkich domów, jakie ciągle można było spotkać w East Endzie, Lisle spojrzał nagle w niebo i wybuchnął śmiechem, a ja
uderzyłem go pięścią w twarz, raz, a potem znowu, a kiedy upadł, stanąłem nad nim, chwyciłem go za gardło i wrzasnąłem: – Gdzie ona jest?! Kto to był tym razem?! Odurzony adrenaliną, wściekły, duszony przez smog i ukryty w mroku, zapomniałem o wszystkich swoich starannie opracowanych, przemyślanych planach. Prawie nie czułem bólu w knykciach, gdy masakrowałem mu pięściami twarz. Nie zauważyłem również noża sprężynowego, który przebił mi brzuch i dotarł do dna lewego płuca, lecz po chwili, próbując zaczerpnąć tchu i zadać następny cios, zdałem sobie sprawę, że nie mogę oddychać. Jego twarz przypominała galaretę, ale ja nie żyłem. Odepchnął mnie, po czym runąłem bezwładnie do rynsztoka w kałużę brudnej wody, która ochlapała mi twarz. Podczołgał się do mnie, oddychając chrapliwie; ze zmiażdżonego nosa kapała mu krew i tworzyły się na nim różowe bąble. Zauważyłem nóż w jego ręce i zdałem sobie sprawę, że mnie ugodził, po czym poczułem trzy następne ciosy w pierś. Później przestałem cokolwiek czuć.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Wiele, wiele żywotów później siedziałem naprzeciwko Virginii w sali klubowej w siedzibie Bractwa Kronosa i powiedziałem: – Nazywa się Vincent. – Kochany, to bardzo słaby punkt zaczepienia... – To jeden z nas. Ouroboranin. Spytałem go o Bractwo Kronosa, a on mnie uderzył i uciekł. – Wyjątkowo niedojrzałe. – Jest ambitny. Virginia doskonale potrafiła okazywać brak zainteresowania, kiedy chciała. Teraz chciała. Gapiła się w sufit, jakby było to najciekawsze miejsce na świecie, i czekała na dalszy ciąg. – Przyszłe pokolenia ciągle przekazują nam jedną wiadomość: świat się kończy, świat się kończy. W ustalonym, linearnym ciągu zdarzeń nic się nie zmienia.
Nic oprócz nas. – Sugerujesz... że Vincent... że to on może stać za tym wszystkim? – Ja... nie. Nie wiem. Sugeruję, że ktoś podobny do niego, ktoś, kto jest jednym z nas, a jednak nie należy do Bractwa, szuka odpowiedzi... niezależnie od konsekwencji... Właśnie to sugeruję. – Wygląda na to, że masz jakiś pomysł, co dalej robić, Harry – mruknęła. – Szukamy anomalii – wyjaśniłem stanowczym tonem. – Bractwo Kronosa szuka wydarzeń, które nie powinny mieć miejsca w danym okresie historycznym, zmian w normalnym biegu wypadków. Chyba znaleźliśmy coś takiego. – Gdzie? – W Rosji. Delikatnie zacisnęła wargi na przednich zębach. – Rozmawiałeś z członkami Bractwa? W Moskwie, Petersburgu, to znaczy Leningradzie. Chyba musimy tak mówić, choć ta nazwa jest okropna. – Wysłałem im wiadomość przez Helsinki. Jutro rano lecę do Finlandii. – Skoro się tym zajmujesz, dlaczego mi o tym mówisz? Zawahałem się, po czym odpowiedziałem: – Gdyby zdarzyło się jakieś nieszczęście, proszę, byś
przekazała moje podejrzenia innym. Ale... – Obawiasz się, że jeśli jeden z nas zmienia utrwalony bieg historii, może mieć informatorów w Bractwie. – Westchnęła. Zastanawiałem się, kiedy przyszła jej do głowy ta myśl i ilu ouroboran również bierze ją pod uwagę. Czy wszyscy do tego stopnia przywykliśmy do apatii i dwulicowości, że nikt nie zawracał sobie głowy zadawaniem tego pytania? Czy uważaliśmy zdradę za coś oczywistego? Ale co tak naprawdę mogliśmy zrobić? Rzucanie podejrzeń na współbraci do niczego nie prowadziło. – Ty, drogi chłopcze, ufasz mi na tyle mocno, by opowiedzieć o rzeczach, które budzą twój niepokój, lecz Moskwa i Petersburg nie – ciągnęła, trochę się rozpogadzając. – Ach, Harry, twoja praca w wywiadzie w ogóle nie wpłynęła na twoją reputację światowca. – Nie wiedziałem, że mam reputację światowca. – Ale tak jest, Harry. – W głosie Virginii pojawiło się coś, co, jak sądzę, można by uznać za autentyczną troskę. – Rozumiem, jakie to ekscytujące, gdy ktoś otrzymuje informację, że świat się kończy. Musisz to uważać za fantastyczną przygodę. Powtórzenia są nudne; stymulacja pozwala odwlec chwilę utraty zdolności intelektualnych i woli. Ale prosta, matematyczna prawda sprowadza się do tego, że między nami a rozwijającymi się wydarzeniami z przyszłości istnieje niemal nieskończona gama możliwych
wariantów i permutacji. Myślenie, że możemy na nie wpłynąć w jakiś sensowny sposób, jest nie tylko śmieszne, lecz, doprawdy, dość dziecinne. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś zrobił to, co chcesz zrobić, Harry – to w końcu twoje życie i wiem, że nie przyniesiesz Bractwu żadnego szczególnego wstydu – ale nie chcę, żebyś się zbytnio angażował emocjonalnie. Zastanawiałem się nad słowami Virginii. Była starsza ode mnie pod względem fizycznym, ale po kilku zgonach takie rzeczy rzadko mają jakieś znaczenie. Choć wydawało się bardzo prawdopodobne, że żyła więcej razy ode mnie, to po kilku pierwszych stuleciach większość kalaczakrów osiąga stan stabilizacji, w którym czas nie ma prawie żadnego znaczenia, a psychika niemal się nie zmienia. Jednak Virginia zawsze wydawała mi się kimś starszym ode mnie: uratowała mnie przed Phearsonem, wprowadziła mnie do Bractwa. Z czasem wspomnienia tych wydarzeń musiały dla niej zblaknąć i nasze stosunki mogły się zmienić, lecz ja pamiętałem je z niezwykłą wyrazistością. Pamiętałem Christę stojącą obok mojego łóżka w Berlinie. W 1924 roku pojechałem do Liverpoolu, by wykonać podobne zadanie. Konający mężczyzna nazywał się Joseph Kirkbriar Shotbolt. Urodził się w 1851 roku i zazwyczaj
umierał w latach 1917–1927. Statystycznie najczęstszą przyczyną zgonu była hiszpanka, która zabijała również trzech członków jego bliskiej rodziny, dwunastu krewnych i około dwudziestu pięciu procent mieszkańców nadmorskiego kurortu, gdzie niekiedy osiedlał się na emeryturze. Raz, gdy udało mu się przeżyć epidemię, słyszałem, jak wykrzyknął: „Nie mogę się uwolnić od tego świństwa! Ta przeklęta grypa wszędzie za mną chodzi!”. Tym razem uniknął hiszpanki, podjąwszy rozsądny środek ostrożności – spędził ostatnie trzy lata wojny na wyspie w Mikronezji, która nie figurowała jeszcze na mapach. W języku tubylców nosiła ona nazwę Błogosławieństwo Łez. Mniej szczęśliwy skutek ucieczki przed grypą polegał na tym, że zaraził się chorobą pasożytniczą, która spowodowała, że jego stopy spuchły do przerażających rozmiarów i wylewały się ze skarpetek, czerwone i zniekształcone, a poza tym larwy pasożytów zagnieździły się w nerkach i wątrobie, wywołując sepsę. Kiedy w końcu go spotkałem, był już bliski śmierci. Kalaczakra zwykle rozpoznaje swoich współbraci – niekoniecznie dzięki instynktowi, jak dowiodły moje kontakty z Vincentem, lecz raczej wskutek absurdalnych okoliczności spotkania. Sześcioletni chłopiec odwiedzający starca, który umiera na nieuleczalną chorobę pasożytniczą w białym pomieszczeniu szpitala w Liverpoolu, jest
widokiem tak dziwnym, że od razu wiadomo, o co chodzi, i nie trzeba się przedstawiać. Shotbolt był niegdyś olbrzymim mężczyzną, lecz agonia sprawiła, że jego ciało skurczyło się i pomarszczyło jak skórka owocu. Stawy rąk i nóg miał powykręcane jak przez artretyzm, pod skórą rysowały się ścięgna, a silne środki przeciwbólowe, które mu podawano, szybko doprowadziły do niewydolności wątroby – jego skóra nabierała wyraźnego żółtego zabarwienia. Wypadły mu włosy, brwi i rzęsy. Umierał w samotności na szpitalnym łóżku i ściskał kościstymi dłońmi białe prześcieradło, dręczony przez ból, którego nie mógł uśmierzyć żaden lekarz. Wcześniej spotkałem Shotbolta tylko kilka razy. Nie pamiętał mnie, ale natychmiast się domyślił, kim jestem. – Z Bractwa, tak? – warknął zaskakująco donośnie, jak na człowieka tak bliskiego śmierci. – Powiedz im, że jeśli jest na to lekarstwo, nie chcę go. Potrzeba mi tylko cholernego laudanum. Przejrzałem kartę pacjenta wiszącą w nogach łóżka. W kroplówkach podawano mu głównie sól fizjologiczną: po zaprzestaniu pracy jego układu trawiennego próbowano przynajmniej uzupełniać elektrolity. Butelki były wykonane z grubego, masywnego szkła; jedna z nich przeciekała z powodu pęknięcia gumowej osłonki na szyjce. – O Boże! – jęknął Shotbolt, widząc, że czytam kartę. –
Byłeś już kiedyś lekarzem, prawda? Nie znoszę przeklętych lekarzy, zwłaszcza pięcioletnich! – Sześcioletnich – poprawiłem. – Nie martw się, za tydzień będziesz martwy. – Tydzień! Nie mogę tu leżeć przez cały cholerny tydzień! Wiesz, że te sukinsyny nie chcą nawet dać mi czegoś ciekawego do czytania? Mówią, że nie powinienem się denerwować. „Panie Shotbolt, czy może pan skorzystać z nocnika?”. Nocnika! Czy jestem jakimś cholernym trzylatkiem?! Przez całe swoje życie nigdy nie byłem bardziej upokorzony. Sposób, w jaki mówił, świadczył, że w przeszłości dość często przeżywał podobne nieprzyjemne epizody i prawdopodobnie będą się one powtarzać. Postanowiłem nie dyskutować na ten temat, zadowolony, że mimo przyjmowania tylu lekarstw Shotbolt ciągle zachował jaką taką przytomność umysłu. Usiadłem na skraju łóżka i powiedziałem: – Chciałbym przekazać wiadomość. – Tylko nie pytaj o tę przeklętą królową Wiktorię! – warknął. – Mam już po dziurki w nosie profesorów, którzy chcieliby znać rozmiar jej pończoch. – To nie pytanie – powtórzyłem cierpliwie. – Raczej ostrzeżenie. Przekazywano je z pokolenia na pokolenie, pochodzi z odległej przyszłości.
– Co zrobiliśmy tym razem? – mruknął. – Za dużo lodu i za mało ognia? – Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej – mówiąc ci to, czuję się trochę zawstydzony – najwyraźniej świat się kończy. Samo w sobie nie jest to wielką niespodzianką. Jednak koniec świata zbliża się coraz szybciej. A to prawdziwy kłopot. Shotbolt zastanawiał się przez chwilę nad moimi słowami, wciąż ściskając w dłoniach skraj prześcieradła. – Nareszcie! – wykrzyknął w końcu. – Coś nowego, o czym można rozmawiać! Prawie trzydzieści lat później wsiadłem do samolotu na lotnisku Heathrow i poleciałem do Berlina. Po przejściu przez kontrolę celną na lotnisku Tempelhof zmieniłem paszport i podążyłem na wschód w poszukiwaniu czegoś nowego.
Rozdział trzydziesty drugi
Udane oszustwo wymaga zastosowania skutecznych metod, a moja ulubiona polega na tym, by trzymać się tego, co się wie. Nie chodzi o okraszanie kłamstw odrobiną prawdy, lecz raczej o to, że wiarygodne kłamstwo wymaga dobrego przygotowania. W 1956 roku obywatel państw zachodnich mógł odwiedzić Europę Wschodnią – w istocie rzeczy było to znacznie łatwiejsze niż podróż mieszkańca Europy Wschodniej na Zachód – ale jeśli robił to otwarcie, natychmiast ściągał na siebie uwagę, narażał się na inwigilację. Czułem, że nie mogę sobie na to pozwolić. W dwunastym życiu, otrzymawszy wiadomość od Christy, zacząłem prowadzić życie międzynarodowego inwestora giełdowego w stylu lat dziewięćdziesiątych. Nieustannie podróżowałem, podając się za biznesmena, i nawiązywałem współpracę z różnymi służbami wywiadowczymi, które mogły ułatwić zdobywanie
informacji na temat wydarzeń rozgrywających się na świecie. W 1929 roku, w wieku jedenastu lat, zacząłem kupować akcje po krachu na giełdzie, i w 1933 roku stałem się jedynym udziałowcem jednego z najszybciej rozwijających się funduszy inwestycyjnych na półkuli zachodniej. Zaangażowałem aktora Cyrila Handly’ego, który otrzymywał bardzo pokaźne honorarium za udawanie prezesa firmy, ponieważ nie mogłem występować w tej roli jako piętnastoletni chłopiec. Prezentował się idealnie – wyglądał dostojnie, był dobrze zbudowany, mówił pięknym, kulturalnym językiem, odznaczał się wyrafinowanym smakiem i miał wydatny, lecz nieprzesadnie wielki brzuch. Stosowana przez niego technika polegająca na tym, że na przemian milczał z mądrą miną lub gwałtownie strofował podwładnych, dobrze sprawdzała się w biurze aż do 1936 roku, gdy trudno go było dłużej tolerować – w czasie posiedzeń zarządu zaczął zwalniać z pracy porządnych pracowników. Przeniosłem firmę do Szwajcarii, kupiłem Cyrilowi dom na Bali, gdzie miał spędzić emeryturę, po czym zatrudniłem znacznie młodszego aktora, by udawał mojego syna, który niedawno awansował na stanowisko prezesa firmy. Zdobyłem jego lojalność, wypłacając mu wysokie honorarium. Ku mojemu zdziwieniu poprosił mnie, bym udzielał mu regularnych lekcji z zakresu ekonomii,
finansów i księgowości, aż wreszcie w 1938 roku był w stanie kierować przedsiębiorstwem prawie bez mojego nadzoru. – Inwestuj w amerykańskie firmy zbrojeniowe, stal, chemikalia i ropę naftową – doradziłem mu w 1938 roku, gdy zbliżała się wojna światowa. – Sprzedaj akcje fabryki zbrojeniowej Skoda i wycofaj wszystkich pracowników z Singapuru. W 1948 roku firma Waterbrooke & Smith – wybrałem te nazwiska tylko dlatego, że nie miały żadnego związku ze mną – była jednym z najlepiej prosperujących przedsiębiorstw na półkuli zachodniej, z licznymi, niekiedy nielegalnymi, kontaktami w południowo-wschodniej Azji i Afryce. Poza tym prowadziła interesy w Chile, Wenezueli i na Kubie, choć musiałem po cichu odradzić zarządowi to posunięcie. Firma odnosiła sukcesy, lekceważyła zasady etyczne i zapewniała mi stały dopływ gotówki – niewielki procent zysków – a także wgląd w informacje pochodzące z całego świata bez konieczności ujawniania mojej tożsamości. Pojechałem do Rosji z powodu jednego z raportów, krótkiej notatki wśród setek innych, które co tydzień dostarczano mi do domu. Jej tytuł brzmiał: „Ryzyko inwestycyjne związane z przenośnym radiem PJC/9000 (produkt komercyjny)”.
Dokument, opracowany przez jednego z analityków, zawierał krótki opis niedawnej inwestycji dokonanej przez firmę, która nabyła prawa do urządzenia nadawczoodbiorczego wprowadzonego dwa miesiące wcześniej na rynek w Niemczech Zachodnich. Zasięg i jakość sygnału emitowanego przez urządzenie były tak dobre, że w zeszłym tygodniu podpisano kontrakt z siłami powietrznymi, które miały wyposażyć swoje jednostki w nowy sprzęt. Do raportu dołączono dane techniczne. Przeglądając je, z początku nie zauważyłem niczego szczególnego, aż wreszcie, przebiegając wzrokiem jedną ze stron, spostrzegłem częstotliwość operacyjną nadajnika. Różniła się o około dwustu tysięcy herców od normalnych częstotliwości urządzeń z tego okresu. Ta względnie niska częstotliwość radiowa sama w sobie nie uruchomiła jeszcze dzwonków alarmowych w mojej głowie, jednak technika służąca do jej generowania powinna zostać wynaleziona dopiero za trzynaście lat, toteż taka aparatura nie mogła być dostępna na rynku komercyjnym.
Rozdział trzydziesty trzeci
Kiedy myślimy o Niemczech Wschodnich w latach pięćdziesiątych, nie przychodzą nam do głowy malownicze obrazy. Druga wojna światowa nie była łaskawa; sowieckie czołgi prące w kierunku Berlina nie były łaskawe. Lata niepewności przed wyborami w 1948 roku, gdy wszystko stało się wręcz zanadto pewne, również nie były łaskawe, a początek lat pięćdziesiątych przyniósł coś w rodzaju szarej rezygnacji. Płaski krajobraz nie pozwalał ukryć surowej rzeczywistości; intelektualizm traktowano jako cechę burżuazyjną, pracę uważano za wyzwolenie, a braterstwo stało się obowiązkowe. Ludziom obiecano samochody, po czym zaczęto masowo produkować zawodne małe pudełka podobne do kartonowych trumienek, które podskakiwały niczym zdenerwowane hipopotamy na każdej dziurze na drodze, a pasażerowie ściśnięci na tylnych siedzeniach uderzali głowami w dachy. Ludziom obiecano jedzenie,
więc wycinano lasy i siano pszenicę w miejscach, gdzie nigdy nie chciałby jej uprawiać żaden rolnik, a tymczasem nieruchome wody jezior na północy kraju pokryły się brązowym kożuchem glonów od nawozów sztucznych. A jednak, mimo wszystko, ocalały dwa bastiony tradycji, przede wszystkim wskutek niedopatrzenia ze strony władz. Po wojnie Sowieci skonfiskowali ogromną ilość niemieckiego wyposażenia technicznego, poczynając od maszyn należących do fabryk, a kończąc na najmniejszych wiejskich furgonetkach. Na wsi żyła masa zahartowanych owdowiałych kobiet, które pracowały na polach, ścinając zboże sierpami. Obwiązywały głowy kolorowymi chustkami i dźwigały na plecach ciężkie kosze z produktami rolnymi. Na pierwszy rzut oka można by uznać, że to sielska idylla, lecz po chwili okazywało się, że z oczu kobiet wyziera głód i że uginają się pod ciężarem ładunków noszonych na ramionach. Jechałem na spotkanie z Danielem van Thielem. Kupując firmę, która sprzedawała niezwykłe radio, uzyskałem informacje o pochodzeniu wynalazku. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że dokonano go w Niemczech Wschodnich, a przełomowe odkrycie przypisywano van Thielowi, dawnemu inżynierowi służb łączności Wehrmachtu, który w wieku dziewiętnastu lat jako jeden z nielicznych zdołał uciec z kotła pod Stalingradem, gdyż
wywieziono go samolotem ze względu na „wyjątkowe umiejętności”. Jego ewakuacja była jednym z nielicznych przypadków, gdy niemieckie wyższe dowództwo przyznało, że armia otoczona w mieście nad Wołgą jest skazana na zagładę. Przeszło dziesięć lat później van Thiel odkrył, że jest gorliwym komunistą, kształcił się nie tylko w NRD, lecz również w Moskwie, po czym po pięciu latach studiów wrócił do kraju, przywożąc projekt, który moja firma reklamowała jako „rewolucję w sferze komunikacji”, choć osobiście uważałem, że ciągle wymaga on udoskonalenia. Van Thiel przypominał starożytnego architekta, który nagle dowiedział się o istnieniu koła, wykorzystał je do budowy piramidy, lecz nie wpadł na to, że można go również użyć do skonstruowania rydwanu. Podróżowałem jako Sebastian Grunwald, dziennikarz pracujący nad artykułem zatytułowanym Przyszli bohaterowie rewolucji socjalistycznej. Van Thiel mieszkał w jednym z nielicznych miast wschodnioniemieckich, które można by prawie nazwać malowniczymi, ponieważ industrializacja nie osiągnęła jeszcze apogeum, toteż zachowały się w nim szare kamienne domy, wąskie, kręte uliczki i kaplica z czarnego kamienia z cudownie ocalałym witrażem przedstawiającym Chrystusa na Górze Oliwnej. Van Thiel mieszkał z siostrą, która włożyła swoje najlepsze, spłowiałe ubranie i podała nam domowe ciasteczka i
austriacką kawę. Siedzieliśmy w niewielkim, pomalowanym na niebiesko saloniku domu van Thiela. – Kawa to prezent z Wiednia – wyjaśnił, gdy dla zachowania pozorów przed przeprowadzeniem wywiadu otworzyłem notatnik. – Teraz dobrze nam się żyje. Wschodnioniemieckie produkty są znakomite. Jeśli w tym okresie prowadziło się z kimś oficjalną rozmowę, zawsze mówił, że żyje mu się dobrze. Przyczyny i skutki nie zawsze do siebie pasowały – przyczyna nie musiała mieć bezpośredniego związku ze skutkiem, dopóki był nim dobrobyt i szczęście mieszkańców komunistycznego NRD. Zadawałem pytania, ostrożnie ukrywając w powodzi banałów to, czego naprawdę chciałem się dowiedzieć. Od jak dawna interesuje się odbiornikami radiowymi? Och, doprawdy? Ojciec był krótkofalowcem amatorem? ...słuchał radia podczas bombardowań, z wyprzedzeniem dowiadywał się o nalotach, gdy nie działały syreny... Jak wpłynął na niego sukces? Dumny, dumny, że jest Niemcem, dumny, że jest komunistą, naturalnie. Czy jego siostra też jest dumna? Czy zamierza założyć rodzinę? Nad czym będzie teraz pracować dla dobra kraju?
Czy ma jakieś inne zainteresowania albo hobby? Nie, naturalnie, że nie, poświęca cały swój czas na badania, ideał uczonego... ...a pobyt w Rosji? Musiał być bardzo ciekawy? – Niewiarygodny, niewiarygodny! – zawołał. – Wszyscy byli tacy gościnni, tacy mili, w ogóle się tego nie spodziewałem. „Towarzyszu, nie ma Niemców ani Rosjan. Wszyscy jesteśmy komunistami”. – Wypowiedział te słowa, naśladując rosyjski akcent, co trochę mnie zdetonowało. Mówię po niemiecku jak rodowity mieszkaniec tego kraju, lecz brak praktyki wpływa nawet na ludzi obdarzonych pamięcią absolutną, a dostrojenie ucha i głosu do regionalnego akcentu zajmuje trochę czasu, co pozostawia niewiele miejsca na komedię. A idea urządzenia? Skąd się wzięła? Na twarzy Daniela pojawił się psotny wyraz. – Pracowałem z kilkoma wielkimi ludźmi – wyjaśnił. – Zjednoczyła nas wspólna sprawa. Był to slogan, tak oczywisty banał, że musiałem się uśmiechnąć, a van Thiel natychmiast odwzajemnił uśmiech, zdając sobie sprawę z pustki własnych słów i bawiąc się tym, jakie zrobiły na mnie wrażenie. Po chwili wyciągnął rękę, wyjął mi ołówek z dłoni, odsunął notatnik leżący na stole i zamknął go. – Rosjanie nie potrafią za cholerę gotować i cuchnie im z
ust – powiedział. – Ale ich nauka... To dzięki nauce wygrali wojnę. – Żartujecie, towarzyszu, na pewno żartujecie – zawołałem. – Liczba ludności, siła ideologii, baza przemysłowa... – Gówno prawda! Spotkałem tam ludzi, mężczyzn i kobiety, którzy robili rzeczy... Sowieci widzą przyszłość, właśnie dlatego zwyciężają, dlatego zawsze będą zwyciężać. Moja praca... kropla w morzu. Przyszłość? Jaką przyszłość widzą Rosjanie? Odpowiedź mogła być ciekawa. Roześmiał się; w innym czasie i miejscu mógłby w tym momencie przyłożyć palec do bocznej części nosa. Wystarczy powiedzieć, że tworzą przyszłość. – Dajcie spokój, towarzyszu – szepnąłem – dajcie spokój! Wyświadczcie przysługę pismakowi, który musi dbać, by jego szefowie byli zadowoleni. Podajcie mi nazwisko, tylko jedno nazwisko – człowieka, którego poznaliście w Rosji i który was zainspirował. Zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko. – W porządku – powiedział. – Ale to nie ja udzieliłem wam tej informacji. Człowiek, którego powinniście odszukać, który wszystko zmieni... nazywa się Witalij Karpienko. Jeśli pojedziecie do Moskwy, towarzyszu, i
kiedykolwiek go spotkacie, pamiętajcie: to człowiek, który zmieni świat. Uśmiechnąłem się, a potem wybuchnąłem śmiechem. Wzruszyłem ramionami na znak niedowierzania, wziąłem z powrotem notatnik i wróciłem do zadawania pustych pytań, które wcześniej przygotowałem. Kiedy wychodziłem, van Thiel uścisnął mi rękę, mrugnął i powiedział, że mam szansę zdobyć temat na świetny artykuł. Niemcy zawsze potrzebują ludzi rozumiejących wielkie idee. Cztery dni później znaleziono go powieszonego na starej konopnej linie na ozdobnym belkowaniu tradycyjnego drewnianego domu. Na biurku leżał list, który stwierdzał, że van Thiel zdradził swój kraj, ujawniał tajemnice i zaprzedał swoją duszę wrogom, więc nie może dłużej żyć z powodu wyrzutów sumienia. Orzeczono, że popełnił samobójstwo, a siniaki w rejonie żeber i na rękach uznano za przypadkowe obrażenia odniesione po śmierci, gdy policja odcięła wiszące zwłoki. Dwa dni później wszedłem na pokład frachtowca wiozącego węgiel do Leningradu. Nazywałem się Kostia Prekowski. Jeden zestaw dokumentów podróżnych znajdował się w mojej kieszeni, a drugi w skrytce na dnie torby. W opuszczonej budce dróżnika tuż za dworcem Fińskim spoczywał paszport umożliwiający ucieczkę z Rosji; mogłem go użyć w razie potrzeby. Szukałem Witalija
Karpienki, człowieka mającego zmienić przyszłość.
Rozdział trzydziesty czwarty
To nie ja jadę nocnym pociągiem przez Europę, tylko on. Może czują to wszyscy podróżni – formułuję ten sąd jedynie na podstawie własnych przeżyć – ale w środku nocy nadchodzi chwila, kiedy człowiek siedzi na peronie na pustym dworcu, czekając na ostatni pociąg w czasie długiej podróży, i niezależnie od swoich osobistych doświadczeń przestaje myśleć o sobie „ja” i staje się „nim”. Może w tym martwym miejscu jest jeszcze inna istota: zgarbiony podróżny z oczami zbyt zmęczonymi, by czytać książkę; partyjny aparatczyk wracający z nieudanego spotkania, by otrzymać z samego rana reprymendę; dwóch lub trzech nieznajomych zebranych pod białymi, syczącymi lampami, które są niesłyszalne w ciągu dnia, gdy przez dworzec przejeżdżają pociągi i słychać trzask zamykanych drzwi, ale nocą stają się głównym dźwiękiem wszechświata. Kiedy pojawia się pociąg, wydaje się, że był nieobecny przez całą
wieczność; jest zaskakująco długi. Ciężkie, nieporęczne drzwi składają się w połowie długości, gdy się je otwiera. Toalety śmierdzą moczem, siatki nad siedzeniami obwisły od ciężkich bagaży i wstrząsów w czasie długich podróży. Do ostatniego pociągu do Leningradu wsiada troje ludzi; nikt nie wysiada. Siedzę przy oknie z fałszywym paszportem, w umyśle miesza mi się kilkanaście języków, nie jestem pewien, który z nich pojawi się w moich ustach, spoglądam na swoje odbicie w szybie i widzę obcą osobę. Ktoś inny podróżuje nocnym pociągiem przez Rosję, samotny wśród turkotu kół na szynach. Cudza twarz wydaje się zbyt biała na tle czerni na zewnątrz. Cudza głowa uderza w zimne okno w chwili każdego szarpnięcia lokomotywy, każdego pisku hamulców. W takich chwilach myśli nie przybierają kształtu słów, lecz opowieści na temat cudzego życia. Do mężczyzny umierającego w Berlinie przyszła dziewczynka, która powiedziała, że świat się kończy, lecz słowa te absolutnie nic nie znaczyły. Człowieka zawsze czeka śmierć, bo jest to nieuniknione; szczerze mówiąc, człowiek powinien interesować się śmiercią mniej więcej tak samo jak dziwnym tropikalnym chrząszczem, choć śmierć znowu przynosi nudę młodości. Spadły bomby i zginęli ludzie – dlaczego zmiana w procesie tych wydarzeń miałaby
kogokolwiek interesować, skoro rezultat jest zawsze identyczny? I znowu to samo. Vincent Rankis uderzył w Cambridge profesora, zadał mu cios w szczękę. Dlaczego? Z powodu dwóch słów wypowiedzianych z nadzieją – Bractwo Kronosa. Dziecko wyskoczyło z drugiego piętra zakładu psychiatrycznego; wędrowny mnich spytał chińskiego szpiega, jak umrze, a Vincent Rankis opowiadał o cudach wszechświata i chciał więcej. O co panu chodzi? Mężczyzna w pociągu do Leningradu słyszy w głowie głos Franklina Phearsona i przez moment patrzy ze zdziwieniem na własną twarz odbitą w szybie. Co to takiego? Ból z powodu nieprzyjemnego wspomnienia? Poczucie winy? Żal? O co panu chodzi, doktorze August? Myśli pan, że to wszystko było tylko snem? Dyskusja z Vincentem w moim mieszkaniu w Cambridge. Wysunęliśmy również hipotezę, że mógłby powstać równoległy wszechświat, w którym nie doszłoby do krwawej wojny. W tym hipotetycznym świecie nawet pan cieszyłby się pokojem, oczywiście pod warunkiem, że zapomnimy na chwilę o paradoksach.
Kiedy jestem w optymistycznym nastroju, wolę wierzyć, że każde życie, jakie prowadziłem, wszystkie decyzje, jakie podejmowałem, miały sens. Że nie jestem jednym Harrym Augustem, ale wieloma, że mój umysł przenosi się między równoległymi liniami życia, że kiedy umieram, świat istnieje dalej beze mnie, zmieniony moimi działaniami, noszący ślady mojej obecności. Później przypominam sobie rzeczy, które zrobiłem i – co może jeszcze ważniejsze z powodu mojej sytuacji – których nie zrobiłem, po czym popadam w przygnębienie i odrzucam tę hipotezę jako mało wiarygodną. Jaki jest sens mojego istnienia? Albo zmieniam świat – wiele, wiele światów, każdy noszący ślady wyborów podejmowanych przeze mnie w życiu, ponieważ każdy czyn ma sens, w każdej miłości i w każdym smutku kryje się prawda – albo nie robię nic. Nieznajomy wsiada do pociągu do Leningradu.
Rozdział trzydziesty piąty
Historycy często zapominają o oblężeniu Leningradu, skupiając się na jego południowym odpowiedniku, Stalingradzie. Klęska Niemców pod Stalingradem jest powszechnie uważana za punkt zwrotny wojny, toteż jest to zrozumiałe, ale w rezultacie łatwo przeoczyć oblężenie Leningradu, pięknego miasta szerokich promenad i archaicznych, dzwoniących tramwajów. Bezlitosna walka trwała przez osiemset siedemdziesiąt jeden dni. Leningrad był niegdyś siedzibą carów, a później ogniskiem rewolucji i uważałem za niezwykłe, że po wszystkich klęskach, jakie go spotkały, ciągle zachował jakiekolwiek podobieństwo do dawnego królewskiego miasta. I rzeczywiście, od przedmieść aż do samego śródmieścia triumfowała architektura pragmatyzmu i szybkości – kwadraty, prostokąty i szary asfalt między brązowymi murami. Sowieci nie interesowali się historią,
chyba że była to historia ich własnych sukcesów, i jakby zawstydzeni widokiem pięknych starych domów, które ciągle stały nad kanałami, umieścili na ich wysokich murach niezliczone plakaty z hasłami w rodzaju: RAZEM DO ZWYCIĘSTWA!, NIECH ŻYJE KOMUNIZM!, ŁĄCZMY SIĘ W PRACY, TOWARZYSZE! lub podobnymi mądrościami. Obok tych brzydkich deklaracji dobrych intencji wznosił się Pałac Zimowy, niezręczny pomnik minionej epoki i pamiątka obalonego reżimu. Podkreślanie urody Pałacu Zimowego w jakiś paradoksalny sposób gloryfikowałoby dawnych władców Rosji, ale jego zniszczenie znieważałoby rewolucjonistów, którzy w 1917 roku walczyli przeciwko caratowi, toteż Pałac Zimowy i większość budynków historycznego Leningradu pozostawiono w niezmienionym stanie, a kule i lodowaty mróz nie wyrządziły większych szkód grubym murom. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że siedziba leningradzkiej filii Bractwa Kronosa nie znajduje się w jednym z wielkich gmachów starego miasta, lecz w znacznie mniejszym, skromnym domu czynszowym na tyłach cmentarza żydowskiego. Macewy dawno temu pokrył mech, a nad wysokim szarym murem kirkutu kołysały się gałęzie drzew. Otworzyła mi drzwi kobieta, która okazała się jednym z ostatnich członków Bractwa w Leningradzie.
– Nazywam się Olga – przedstawiła się. – Ty na pewno jesteś Harry. Masz złe buty, to niebezpieczne! Nie stój tu, wejdź! Olga miała pięćdziesiąt dziewięć lat i siwe warkocze opadające do bioder. Lekko się garbiła, a to sprawiało, że mimo woli wysuwała do przodu podbródek, co nie pasowało do jej twarzy. Mogła być kiedyś piękną młodą kobietą, której drobne kroki wywoływały bicie serca wielu arystokratów, ale teraz, mrucząc z niezadowoleniem i patrząc z pogardą na stare rury na ścianach klatki schodowej domu czynszowego, kojarzyła się z karykaturalnym, dziecięcym wyobrażeniem jędzy. Jedyną ozdobę domu stanowiła zielona terakota na podłodze i spłowiałe niebieskie malowidła na ścianach, a drzwi prowadzące do kręconej klatki schodowej były zamknięte. – Trzeba dbać, by nie uciekało ciepło! Był marzec i chociaż ciągle panował chłód, śnieg zaczynał topnieć, a biel ustępowała szarości; na ulicach pojawiał się pięciomiesięczny osad brudu i sadzy, widoczny obok śnieżnych zasp na poboczach. Z dachów spadły już największe sople, ale masy odgarniętego śniegu w dalszym ciągu leżały na chodnikach niczym pomniki odchodzącej zimy, która nie chciała dać o sobie zapomnieć. – Mam whisky – powiedziała Olga, wskazując mi fotel obok piecyka elektrycznego żarzącego się pomarańczowo. –
Ale powinieneś napić się wódki i być wdzięczny. – Napiję się wódki i będę wdzięczny – odpowiedziałem, siadając z ulgą na miękkim fotelu. – Mówisz po rosyjsku ze wschodnim akcentem. Gdzie się go nauczyłeś? – W Komsomolsku, kilka żywotów wcześniej – wyjaśniłem. – Powinieneś mówić z zachodnim akcentem, bo wyglądasz na mięczaka – skarciła mnie. – Inaczej ludzie będą się dziwić. Twoje buty są stanowczo zbyt nowe. – Przez pokój przeleciał metalowy przedmiot i wylądował mi na kolanach. Była to tarka do sera. – Zachowujesz się, jakbyś nigdy wcześniej nie odwiedzał Rosji! – rzuciła. – Robisz wszystko źle! – Nie posługiwałem się rosyjskimi dokumentami – przyznałem. – Miałem paszport amerykański, brytyjski, szwajcarski, niemiecki... – Nie, nie, nie, nie! Wszystko źle! Zacznij od początku! – Wybacz mi – powiedziałem, gdy Olga usiadła naprzeciwko mnie z butelką wódki bez etykiety i dwiema niepokojąco dużymi szklankami, po czym zacząłem niszczyć swoje buty tarką do sera. – Spodziewałem się, że wasza filia Bractwa będzie miała więcej członków. Gdzie reszta? – Kilku śpi na górze – odpowiedziała burkliwie – a Masza
znowu zabawia się ze swoim chłopakiem, choć ja tego nie pochwalam. Od czasu do czasu wpadają tutaj, ale w tej chwili właśnie tak się zachowują – tylko wpadają. Nie jak za dawnych czasów. Kiedy Olga wspomniała dawne czasy, jej oczy się zamgliły i zapalił się w nich dziwny błysk, lecz wkrótce znów skupiła się na najważniejszych sprawach: piciu i karceniu mnie. – Twoje włosy są ohydne – zauważyła. – Jaki to kolor? Marchewka? Musisz je natychmiast przefarbować. – Zamierzałem... – zacząłem słabym głosem. – Spal papiery, z którymi tu przyjechałeś! – Już je wyrzuciłem do... – Nie wyrzucaj, tylko spal! Nie chcemy, żeby przychodzili tu ludzie i sprawiali nam kłopoty! Bractwo ma niewielu członków i panuje straszna, straszna biurokracja! – Wybacz, że pytam, ale jaki jest status leningradzkiej filii Bractwa? – odezwałem się. – Kiedy byłem tu po raz ostatni, panowała głasnost, ale teraz... Prychnęła pogardliwie. – Bractwo siedzi po uszy w gównie – wyjaśniła, stukając butelką w stół przy każdym słowie. – Nikt nie chce tu mieszkać, nikt! W dawnych czasach kilka osób zawsze dochodziło do wyższych stanowisk partyjnych, żeby każdy nowy ouroboranin urodzony w Leningradzie miał
przyjaciół we władzach, ale teraz? Wszyscy jęczą: „To zbyt niebezpieczne, pani Olgo. Niezależnie od tego, co robimy, niezależnie od tego, po czyjej jesteśmy stronie, zaczynają się czystki i zostajemy rozstrzelani, to po prostu niewarte zachodu. Jeśli nie w czystkach w latach trzydziestych, to w czystkach w czasie wojny; jeśli nie w czasie wojny, to w epoce Chruszczowa. Nudzi nas ta zabawa”. Nędzne małe dupki! Po prostu nie potrafią się utrzymać na stanowiskach! Czasami mówią: „Chcemy prowadzić przyjemne życie, pani Olgo, zobaczyć świat”, a ja krzyczę: „Jesteście Rosjanami! Możecie przeżyć sto żywotów i nigdy nie zobaczycie całej Rosji!”. Ale nie potrafię ich przekonać. – W jej głosie zabrzmiała pogarda. – Nie chcą marnować czasu i energii na życie w rodzinnym kraju, więc przekraczają granicę i emigrują, lecz mimo to ciągle spodziewają się opieki, gdy się znowu urodzą, bezczelni mali smarkacze! Żachnąłem się, gdy znów walnęła butelką w blat stołu, co groziło zniszczeniem zarówno mebla, jak i szklanek. – Tylko ja tu zostałam, tylko ja opiekuję się naszymi nowymi członkami! Wiesz, że muszę dostawać pieniądze z innych filii Bractwa? Z Paryża, Nowego Jorku, Tokio. Wprowadziłam zasadę, że jeśli ktoś przejmuje jednego z moich członków, a potem wpłacają jakieś pieniądze, powinny one trafiać prosto do mnie! Nikt się nie
sprzeciwia, bo wszyscy wiedzą, że mam rację – dodała z zadowoleniem. – W tej chwili jedyną ciekawą rzeczą są tylko goście, którzy tu przyjeżdżają. – A ty? – zadałem ryzykowne pytanie. – Jaka jest twoja historia? Wyprostowała podbródek i przez ułamek sekundy pod warstwami ciepłych wełnianych swetrów ukazała się dawna Olga, piękna młoda kobieta. – Byłam białą Rosjanką – oświadczyła. – Zastrzelono mnie w 1928 roku – dodała, prostując się lekko na to wspomnienie – ponieważ odkryli, że urodziłam się jako księżniczka. Powiedzieli mi, że muszę napisać samokrytykę i ogłosić, że jestem burżuazyjną świnią, a potem podjąć pracę w kołchozie, lecz odmówiłam. Torturowali mnie, żebym się przyznała, ale nawet kiedy lała się ze mnie krew, unosiłam dumnie głowę i mówiłam: „Jestem córką tego pięknego kraju i nigdy nie poprę waszego ohydnego reżimu!”. Kiedy mnie zastrzelili, czułam się cudownie. – Westchnęła, przypominając sobie tę miłą chwilę. – Teraz oczywiście rozumiem ich punkt widzenia – dodała burkliwym tonem. – Trzeba przeżyć rewolucję, żeby zauważyć, jaki głód cierpią chłopi, jak wściekli są robotnicy, gdy zaczyna im brakować chleba, ale wtedy, gdy umieścili opaskę na mojej zakrwawionej twarzy, wiedziałam, że mam rację. Bieg historii! Słyszałam
tyle nonsensów na temat biegu historii. – Rozumiem, że Bractwo nie ma wielu kontaktów w administracji. – Było to dla mnie rozczarowanie. Podczas pracy w SIS dowiedziałem się między innymi, że w tym okresie prawie nikt nie miał dobrych źródeł w sowieckich strukturach władzy, częściowo z powodu cyklicznie powtarzających się czystek opisanych przez Olgę, a częściowo wskutek braku determinacji, by zwerbować wysoko postawionych agentów. Nawet Waterbrooke & Smith miało w Rosji bardzo mało kontaktów i liczyłem, że Bractwo Kronosa pomoże mi w ich nawiązaniu. Olga uśmiechnęła się. – Kontaktów? – spytała zrzędliwym tonem. – Kto potrzebuje kontaktów? To Rosja! Tu nikt nie prosi ludzi o pomoc, tylko rozkazuje. W 1961 roku komisarz mieszkający w sąsiedztwie zostaje aresztowany za trzymanie męskiej prostytutki na daczy nad rzeką; chłopak mieszkał tam przez dziesięć lat i mieszka do dzisiaj! W 1971 roku na skraju ogrodu rzeźnika odkrywają grób jego żony, która „zniknęła” w 1949 roku; nie miał pojęcia, co się z nią stało. Za trzy lata aresztują komisarza milicji na podstawie zeznań jego zastępcy, który potrzebuje większego domu, bo jego żona jest w ciąży po romansie z sierżantem... Nic się nie zmienia. Nie potrzeba kontaktów, tylko pieniędzy i brudów.
– Masz jakieś brudy, które mogłyby mi pomóc? – spytałem. – Szefa instytutu fizyki w akademii nauk – odpowiedziała szybko. – Interesuje się wszechświatem, chce odkryć, skąd pochodzimy. Od pięciu lat koresponduje w tajemnicy z profesorem astronomii z MIT-u. Wymieniają listy za pośrednictwem wspólnego przyjaciela w Stambule, który przekazuje je kuzynowi szmuglującemu do Rosji mydło i wywożącemu bimber sprzedawany potem na tureckim czarnym rynku. Nic politycznego, ale to wystarczy. – Korzystałaś wcześniej z tej drogi? Olga wzruszyła ramionami. – Czasami. Czasem się zgadza, czasem nie. Dwa razy go postrzelono, trzy razy zesłano do gułagu, ale zwykle nie robi trudności, jeśli zastosować właściwe podejście. Jak coś sknocisz, będzie to twoja własna wina. – Cóż, w takim razie lepiej, żebym niczego nie sknocił.
Rozdział trzydziesty szósty
Posługiwanie się szantażem jest zaskakująco trudne. Sztuka polega na przekonaniu ofiary, że szkody, jakie sama sobie wyrządza – ponieważ z definicji wymuszamy posłuszeństwo, a nie posługujemy się argumentami – są mniejsze od szkód wywołanych ujawnieniem tajemnic, które ma. Często się zdarza, że szantażysta zbyt wysoko ocenia wartość swoich kart, i koniec okazuje się żałosny. Kluczem do osiągnięcia sukcesu jest finezja i, co ważniejsze, rozumienie, kiedy należy się cofnąć. Stosowałem wiele brudnych sztuczek, by osiągnąć swoje cele; trudniej ich używać wobec ludzi, których lubię. Lubiłem profesora Gułakowa. Lubiłem go od chwili, gdy z grzecznym, pytającym uśmiechem otworzył drzwi swojego mieszkania, zaprosił mnie do pokoju wypełnionego ukradzionymi, wyżebranymi i pożyczonymi książkami, a potem zaproponował wodnistą kawę rozpuszczalną w
porcelanowej filiżance grubości paznokcia. W innym życiu jego towarzystwo mogłoby sprawiać mi przyjemność: rozmawialibyśmy o nauce i jej perspektywach, tworzyli hipotezy, dyskutowali. Ale odwiedziłem go w konkretnym celu i był tylko środkiem do jego osiągnięcia. – Szukam człowieka o nazwisku Witalij Karpienko, profesorze – powiedziałem. – Czy może go pan dla mnie znaleźć? – Nie znam go – odpowiedział. – Dlaczego chce się pan z nim zobaczyć? – Niedawno zmarł jego krewny. Jego adwokat kazał mi znaleźć Karpienkę. Ma dostać jakieś pieniądze. – Oczywiście pomógłbym panu, gdybym mógł... – Podobno Karpienko to naukowiec. – Nie znam wszystkich naukowców w Rosji! – Roześmiał się i z niepewną miną zaczął mieszać kawę w filiżance, wprawiając płyn w ruch wirowy. – Ale mógłby pan go znaleźć. – Cóż... mógłbym spytać kilku kolegów. – Dyskretnie. Jak wspomniałem, w grę wchodzą pieniądze, a jego krewny nie zmarł w Rosji. – Gułakow nerwowo się skrzywił, bo zaczął się domyślać, o co może chodzić. – Rozumiem, że ma pan kontakty z naukowcami spoza Związku Radzieckiego? – spytałem spokojnie. Jego ręka znieruchomiała, lecz płyn w dalszym ciągu
wirował w kubku, a granulki kawy wypływały na powierzchnię. – Nie – odpowiedział w końcu. – Nie mam. – Nie koresponduje pan z profesorem MIT-u? – Uśmiechałem się grzecznie, ale nie mogłem spojrzeć Gułakowowi w oczy i patrzyłem jak zahipnotyzowany na kawę w filiżance. – Oczywiście to nic złego – dodałem pogodnie. – Absolutnie nic złego. Nauka nie powinna mieć nic wspólnego z polityką, prawda? Sugeruję po prostu, że człowiek o pańskich wpływach i dorobku powinien bez trudu odnaleźć tego Witalija Karpienkę. Dyskretnie, gdyby się postarał. Rodzina byłaby bardzo wdzięczna. Wykonawszy zadanie, natychmiast zmieniłem temat i przez następne pół godziny rozmawialiśmy o Einsteinie i Bohrze, o problemie bomby neutronowej, choć, prawdę mówiąc, Gułakow słuchał po prostu mojej tyrady, wydając puste dźwięki. Później zostawiłem go samego, by mógł spokojnie zastanowić się nad następnym posunięciem. * Nie kontaktował się ze mną przez trzy dni. Czwartego dnia w siedzibie Bractwa Kronosa zadzwonił telefon i w słuchawce rozległ się przestraszony głos Gułakowa.
– Kostia Prekowski? – spytał. – Mówi profesor. Chyba coś dla pana mam. Mówił powoli – nieco zbyt powoli – i słyszałem na linii dziwny grzechot przypominający wzmocnione odgłosy poruszeń pancerza owada. – Czy możemy się spotkać za dwadzieścia minut? U mnie? – Nie zdążę przyjechać do pańskiego mieszkania w ciągu dwudziestu minut – skłamałem. – Możemy się umówić na stacji metra Awtowo? Milczenie, nieco zbyt długie, a potem: – Pół godziny? – W porządku, profesorze. Sięgnąłem po płaszcz jeszcze przed odłożeniem słuchawki na widełki. – Olga! – zawołałem, a mój głos odbił się echem w pustych korytarzach siedziby Bractwa Kronosa. – Czy masz tu gdzieś pistolet? Nigdy do końca nie rozumiałem hipokryzji radzieckiego metra, bo wydaje się, że świat na górze i świat na dole to dwie różne krainy, poza tym osadzone w innych epokach. Leningradzkie metro otwarto niespełna rok wcześniej; z góry zaplanowano jego dalszy rozwój, a kolejne efektowne stacje jedynej istniejącej linii były istnymi pałacami
kryształowej dekadencji. Wyłożone terakotą perony, przypominające pałacowe galerie widokowe, ozdobiono spiralnymi kolumnami i mozaikami, które w najlepszym razie stanowiły triumf sztuki nowoczesnej, a w najgorszym – krzykliwe popisy próżności i pychy. Zegary zainstalowane na peronach nie odmierzały czasu do przybycia następnego pociągu, lecz odjazdu ostatniego, zachęcając pasażerów, by wierzyli, że w tym najlepszym z możliwych światów nigdy nie trzeba czekać na cokolwiek dłużej niż trzy minuty. Dla moich prześladowców, którzy mogli się tam znajdować, metro stanowiło coś w rodzaju nieznanego czynnika. Stwarzało problemy, ponieważ wydawało się mało prawdopodobne, by w ciągu kilku miesięcy od jego otwarcia agenci tajnej policji opracowali metody działania na tym terenie. Poza tym tłum zawsze ułatwia zachowanie anonimowości. Podobnie jak to, że w Rosji potrzebne są duże ciepłe czapki i obszerne ubrania, mające chronić przed zimowym chłodem. Rosyjska zima jest w stanie czynić cuda, by utrudnić rozpoznanie czyjejś twarzy; skuteczniejsze jest tylko społeczeństwo, gdzie religia wymusza zachowanie skromności. Przybyłem przed czasem, oni także. Rzucali się w oczy – mężczyźni w ciemnych płaszczach, którzy nie wsiadali do pociągu po jego przyjeździe. Czuli się nieswojo, ponuro przestępowali z nogi na nogę pod jasno oświetlonymi
ścianami, zdając sobie sprawę, że nie są mistrzami dyskrecji. Jeden usiłował czytać „Prawdę”, drugi spoglądał na mapę linii metra z intensywnością węża, który zastanawia się, czy zdoła połknąć kozę. Kiedy ponownie szedłem wzdłuż peronu, zauważyłem również kobietę – wychodziło jej to znacznie lepiej. Przywiozła niemowlę w wózku, rekwizyt, co do którego miałem mieszane uczucia, a troska o dziecko sprawiała, że roztargnienie dwóch pozostałych wywiadowców wydawało się kompromitujące. Wsiadłem do pociągu, opuściłem stację Awtowo, przejechałem dwa przystanki, po czym złapałem pociąg w przeciwną stronę. Powtórzyłem ten manewr dwukrotnie, za pierwszym razem mijając Awtowo, szukałem profesora. Kiedy się pojawił, był bardzo zdenerwowany. Stał niezgrabnie pod ścianą, przestępując z nogi na nogę, i wyglądał, jakby miał ochotę zacząć spacerować po peronie, lecz nie wiedział, czy należy to robić. Trzymał pod pachą książkę z widocznym tytułem na okładce. Były to Fizyczne podstawy teorii kwantów Wernera Heisenberga. Przypominając sobie te wydarzenia, zastanawiam się, czy profesor nie próbował mnie w ten sposób ostrzec, że jest obserwowany. Z pewnością był to dość dziwny tytuł książki, by się z nią publicznie pokazywać, i może sądził, że ten absurdalny wybór zaalarmuje mnie, że coś jest nie tak. Tak czy inaczej, nie ulegało wątpliwości, że profesor jest
obserwowany, lecz prawdopodobnie ma potrzebne mi informacje. Mijając stację Awtowo, zastanawiałem się nad następnym posunięciem. Próba nawiązania kontaktu z profesorem wydawała się w tej chwili wyjątkowo ryzykowna, ale gdybym nie pojawił się na spotkaniu, istniało spore prawdopodobieństwo, że Gułakow zostanie zatrzymany, a ja stracę szansę na dotarcie do Karpienki. Ouroboranie, przyzwyczajeni do wygodnego życia, często mają trudności z podejmowaniem odważnych decyzji, lecz ta okazja wydawała się zbyt dobra, a jej niewykorzystanie mogło być za bardzo niebezpieczne. Pojechałem z powrotem do stacji Awtowo, a kiedy pociąg zaczął się zatrzymywać na peronie, nasunąłem kapelusz na oczy i wrzasnąłem: – Złodziej! Łapać złodzieja! Nie było żadnego złodzieja, którego należałoby łapać, ale ten konkretny problem można łatwo rozwiązać, biegnąc przez tłum. Zacząłem przeciskać się wśród pasażerów pociągu, odpychając łokciami wszystkich niezależnie od płci i wieku. Wreszcie, kiedy pociąg się zatrzymał i ludzie zaczęli na mnie patrzeć, uniosłem głowę i krzyknąłem: – Ma pistolet! Aby podkreślić wagę swoich słów, wyciągnąłem pistolet i strzeliłem w ścianę wagonu. Otworzyły się drzwi i wszyscy rzucili się do ucieczki.
Moja technika miała pewne wady; główna polegała na tym, że miejsce, gdzie zaczął się tumult, pozwalało się zorientować, gdzie jestem. Jednak w jakimś stopniu zrównoważył to chaos, jaki zapanował na peronie, gdy ludzie zobaczyli pasażerów wybiegających z wagonu, usłyszeli krzyki: „Pistolet, pistolet!”, a następnie zareagowali niczym stado spłoszonych zwierząt. Starałem się podsycać zamęt, biegnąc w tłumie z opuszczoną głową i krzycząc od czasu do czasu: „Boże, Boże, litości!” lub coś podobnego. Szczegóły tego, co mówiłem, nie nadają się do powtórzenia, ale wszyscy byli tak podnieceni, że nikt nie zwracał na to uwagi. Ludzie popychali mnie i potrącali, współpasażerowie, którym zepsułem dzień, deptali mi po nogach, a ja podążałem razem z nimi w stronę profesora, który stał przyciśnięty do ściany z oszołomioną miną. Kiedy go mijałem, chwyciłem go za ramię i pociągnąłem za sobą, a on wydał z siebie zaskoczony jęk. Wszystkie dworce mają wąskie gardła. Ludzie chcieli biec, lecz było za ciasno i kiedy stłoczyliśmy się przed wyjściem, przysunąłem się do Gułakowa, przyłożyłem mu pistolet do brzucha i syknąłem: – Wiem, że tu są. Proszę mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć Karpienkę! – Przepraszam! – jęknął. – Przepraszam!
– Karpienko! – Pietrok-112! Jest w bazie Pietrok-112! Puściłem ramię Gułakowa i z powrotem dałem nura w tłum ludzi. Dalsza rozmowa wydawała się nie mieć żadnego sensu. Troje agentów stojących na peronie krzyczało, krążyło między pasażerami, zrywało im kapelusze z głów, wrzeszczało, że mają się zatrzymać, zachować spokój. Zauważyłem, że kobieta trzyma w tej chwili pistolet; przestała zwracać uwagę na wózek i krzyczała do ludzi, by się nie ruszali i pokazali dokumenty. Na szczycie schodów prowadzących na ulicę rozległ się gwar i w dół zaczęli schodzić milicjanci, niektórzy w mundurach, inni po cywilnemu, przepychając się przez tłum pasażerów chcących wyjść. Chociaż agenci służby bezpieczeństwa wydawali się bardzo sprawni, nie wstrzymano jeszcze ruchu pociągów. Usłyszałem turkot kół na szynach i kiedy zbliżył się do mnie pierwszy agent, mężczyzna o pociągłej twarzy w płaszczu z futrzanym kołnierzem, odwróciłem się z przerażoną miną i krzyknąłem: „On ma pistolet! O mój Boże!”, po czym z całych sił walnąłem go w nos, chwyciłem go za rękę i skierowałem broń w stronę sufitu. Usłyszałem strzał, poczułem metal uderzający w moją dłoń i tuż obok mnie rozległ się okrzyk kobiety, która chwyciła się za nogę. Po chwili wyrwałem agentowi pistolet i kopnąłem go z
rozmachem między nogi. Runął nieelegancko na posadzkę, a kiedy tłum odsunął się od nas niczym rozkwitający kwiat, obróciłem się w stronę nadjeżdżającego pociągu, wsunąłem pistolet do kieszeni i popędziłem do otwierających się drzwi. Nigdy wcześniej nie byłem uciekinierem w Rosji. Na początku ogarnęła mnie euforia, ale po pewnym czasie zapadający zmrok i przemoczone, zimne buty przypomniały mi, że ważniejsza od euforii jest higiena i ciepłe łóżko. Dokumenty Kostii Prekowskiego były teraz bardziej niebezpieczne niż brak jakichkolwiek dokumentów – brak dokumentów oznaczałby biurokratyczną zwłokę, natomiast nazwisko Prekowskiego gwarantowało natychmiastową śmierć lub uwięzienie. Cisnąłem dokumenty w czarne nurty kanału, kupiłem nową czapkę i płaszcz, po czym wstąpiłem do antykwariatu i przejrzałem w świetle jarzeniówek atlas Związku Radzieckiego, szukając bazy Pietrok-112. Z początku niczego nie znalazłem. Zastanawiałem się, czy nie nawiązać kontaktu z Bractwem Kronosa, ale ściągnąłbym na Olgę i jej towarzyszy wielkie kłopoty, co wydawało się niewdzięcznością, ponieważ przyjęli mnie gościnnie. Poza tym nie byłem zupełnie pewien, czy funkcjonariusze służby bezpieczeństwa pojawili się na stacji Awtowo tylko z
powodu pytań zadawanych przez profesora. W końcu odnalazłem w atlasie osiedla o nazwach Pietrok-111 i Pietrok-113, które okazały się dwiema mikroskopijnymi kropkami na kompletnym pustkowiu w północnej części kraju, po czym odczekałem na odjazd ostatniego tramwaju i ruszyłem w stronę dworca Fińskiego, by zabrać papiery przygotowane na wypadek ucieczki. Wcześniej ukryłem dwa zestawy dokumentów w pustej budce dróżnika koło torów kolejowych, gdzie niegdyś całymi dniami dyżurował kolejarz, który przestawiał zwrotnice, miejmy nadzieję, ubrany w futrzaną czapkę, a w tej chwili kryły się przed zimnem myszy. Z pierwszych dokumentów wynikało, że nazywam się Michaił Kamin, jestem członkiem partii i doradcą ministra przemysłu – stanowisko na tyle wysokie, by budzić respekt, a nawet uniknąć kontroli przez służbę bezpieczeństwa. Drugim dokumentem był fiński paszport z wbitą wizą wjazdową, który przymocowałem sobie do tylnej części łydki taśmą chirurgiczną i gumkami. Później spędziłem chłodną noc w budce dróżnika, słuchając myszy biegających pod podłogą, wokół mnie i, w przypadku jednego szczególnie awanturniczego zwierzęcia, nad moją głową, czekając na świt i podróż na wschód.
Rozdział trzydziesty siódmy
Już mówiłem o swojej dość nieporadnej próbie zabicia Richarda Lisle’a około pięciu żywotów przed dniem, gdy wsiadłem do pociągu do Leningradu i pojechałem na spotkanie, które, jak dobrze wiedziałem, musiało się zakończyć rozlewem krwi. Lisle zabił Rosemary Dawsett, a później mnie. Chociaż śmierć oczywiście uniemożliwiła mi prowadzenie dalszego śledztwa, podejrzewam, że później Lisle zamordował znacznie więcej kobiet i nigdy nie został schwytany. Zabił mnie w ósmym życiu; w dziewiątym zacząłem go tropić. Nie była to emocjonalna akcja mściciela ożywionego słusznym gniewem ani podstępne manewry szpiega spodziewającego się zdemaskowania. Miałem przeszło trzydzieści lat, by przemyśleć swój stosunek do Lisle’a, trzydzieści lat, by nienawiść zmieniła się w chęć dokonania szybkiego, profesjonalnego zabójstwa.
– Rozumiem dlaczego, ale nie jestem pewna, czy to pochwalam. Akinleye. Urodzona gdzieś w połowie lat dwudziestych, w jednym z żywotów doczekała chwili, gdy samoloty uderzyły w World Trade Center. – Pamiętam, byłam bardzo sfrustrowana, że nie pożyję dostatecznie długo, by zobaczyć, co się stanie później – mówiła. Ale wypytywała kalaczakrów należących do Bractwa Kronosa, młodszych członków, urodzonych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, którzy kręcili smutno głowami i mówili: „Nie masz czego żałować”. Ojciec Akinleye był nigeryjskim nauczycielem, a matka sekretarką z Ghany, która „kierowała szpitalem, gdzie pracowała, i wszyscy o tym wiedzieli, ale była kobietą w latach dwudziestych, więc nazywali ją tylko sekretarką”. W odróżnieniu od większości naszych współbraci Akinleye nie potrzebowała pomocy w dzieciństwie. „Moi rodzice darzą mnie bezwarunkową miłością, której nie czuł jeszcze do mnie żaden dorosły” – wyjaśniała. Kiedy krzyżowały się nasze drogi, zawsze zostawaliśmy kochankami, z wyjątkiem życia, gdy eksperymentowała z homoseksualizmem („chcę sprawdzić, czy to ja”), i za drugim razem, kiedy miała męża. Był nim wysoki, chudy Sudańczyk, który spoglądał na wszystkich z góry bez poczucia wyższości, linearny, śmiertelny i zakochany do
szaleństwa. – Zastanawiam się, czy nie powiedzieć mu prawdy – zwierzyła mi się pewnego dnia. Opowiedziałem jej o Jenny, kobiecie, którą kochałem, i jak to się skończyło, a Akinleye cmoknęła i rzekła: – W takim razie może lepiej nie. Później słyszałem, że ich małżeństwo było długie i szczęśliwe. Sudańczyk nie dowiedział się nigdy, kim jest Akinleye, i w końcu umarł. – Człowiek, którego chcesz zabić, to morderca? – spytała. – Tak – odpowiedziałem stanowczo. – Nie w tym życiu, ale w poprzednim. – Ty pamiętasz, że kogoś kiedyś zamordował, a on? – Nie – odrzekłem. – Przynajmniej tak mi się wydaje. Spotkaliśmy się w 1948 roku na Kubie. Niedawno skończyła dwadzieścia lat i spędzała czas podobnie jak w każdym życiu, w którym ją znałem – podróżowała, robiła zakupy, wygrywała na wyścigach, chodziła na przyjęcia i nawiązywała burzliwe romanse z nieodpowiednimi mężczyznami. Miała jacht, a miejscowi gapili się ze zdziwieniem na młodą Nigeryjkę mówiącą bezbłędnie po angielsku i świetnie po hiszpańsku, gdy kroczy nabrzeżem w stronę wielkiej białej łodzi, gigantycznego rekina ze skórzaną tapicerką i chromowanymi okuciami. Wypływała w morze na spotkanie tropikalnych burz z radosnym
okrzykiem: „Niechaj spadnie deszcz!”. Zgodziłem się jej towarzyszyć przez kilka dni, ponieważ nie nadeszła jeszcze pora huraganów; poza tym zastrzegłem, że mam coś do zrobienia. – Co takiego? – spytała niecierpliwie. – Podejmuję pracę w brytyjskim wywiadzie – odpowiedziałem, po czym zacząłem wyliczać na palcach. – Chcę spotkać Elvisa, zanim umrze, i muszę zabić człowieka nazywającego się Richard Lisle. – Dlaczego chcesz zostać szpiegiem? – Z ciekawości. Zamierzam się przekonać, czy jest ziarno prawdy w teoriach spiskowych, o których czytam, gdy jestem stary. Niewiele kobiet umie pić rum z dezaprobatą, lecz Akinleye to potrafiła. – Nie rozumiem cię, Harry – powiedziała w końcu. – Nie rozumiem, co tobą kieruje. Masz majątek i czas, świat leży u twoich stóp, ale ciągle gdzieś biegniesz, ciągle próbujesz się zajmować rzeczami, które nie powinny cię obchodzić. I co z tego, że Lisle zabił kilku ludzi? Umiera, prawda? Zawsze umiera i nigdy niczego nie pamięta. Dlaczego chcesz go zabić? Z zemsty? – Nie, niezupełnie. – Nie wierzę, że zadajesz sobie tyle trudu dla kilku linearnych prostytutek. Nie oczekuj tego ode mnie.
– Chyba mogę to robić z tego powodu – odpowiedziałem ostrożnie. – Obawiam się, że muszę. – Przecież prostytutki giną bez przerwy! Zadenuncjuj Teda Bundy’ego, wytrop Mansona, znajdź Zodiaka; czemu marnujesz czas na jednego człowieka?! Jezu, Harry, czy to na tym polega twój pomysł odegrania jakiejś roli w historii?! – Nie mogę odegrać żadnej roli, prawda? – Westchnąłem. – Nie wolno modyfikować ważnych wydarzeń. Ted Bundy będzie zabijał, a Zodiak terroryzował Kalifornię. Te rzeczy już się zdarzyły i zgodnie z zasadami Bractwa Kronosa muszą się zdarzyć znowu. – Więc po co się angażować? Na litość boską, po prostu nic nie rób i dobrze się baw. Odchyliłem głowę do tyłu, by zobaczyć gwiazdy świecące na niebie. – Za ponad dwadzieścia lat człowiek wyląduje na Księżycu. Setki tysięcy ludzi zginą w Wietnamie bez żadnego sensownego powodu, opozycjoniści będą rozstrzeliwani, ludzie torturowani, kobiety będą płakać, a dzieci umierać. Wiemy o tym wszystkim – i nic nie robimy. Nie sugeruję, że powinniśmy zmieniać świat. Nie sugeruję, że wiemy, jak to robić. Jaka byłaby przyszłość, gdyby te rzeczy się nie zdarzyły? Ale musimy coś robić. Cmoknęła.
Wydało mi się to dziwnie irytujące, roztargniony cichy dźwięk przerywający spokojną noc. Odwróciłem się, jeszcze bardziej wyciągnąłem głowę, by spojrzeć głębiej w niebo, i zacząłem identyfikować gwiazdozbiory. Szczerze mówiąc, miałem wrażenie, że moje własne słowa brzmią pusto. Wygłaszałem piękne frazesy o uczestnictwie w życiu otaczającego nas świata, lecz jak miał wyglądać ten udział? Zamordowanie człowieka, który w tym życiu jeszcze nikogo nie zabił. – Ludzie linearni mają tylko jedno życie, Harry – rzekła w końcu Akinleye. – Nie chcą niczego zmieniać, bo tak jest wygodniej. Niektórzy jednak to robią. Wielcy, wściekli albo tak upokorzeni, że została im tylko walka i próba zmiany świata. Ale, Harry, jeśli wielcy ludzie mają jakąś wspólną cechę, polega ona na tym, że prawie zawsze są samotni. – W porządku – odpowiedziałem. – Nie jestem wielkim człowiekiem. – Nie – potwierdziła. – Domyślam się, że to właśnie czyni cię mordercą. Później chodziłem samotnie wzdłuż brzegu morza, a fale uderzały w czarne skały i biały piasek. Tymczasem Akinleye wybrała się na kolejne przyjęcie, by pić i szukać nowych przygód. – W tej chwili dziwi mnie tylko jedno – wyjaśniła. – To,
do czego przyznają się ludzie, gdy są wkurzeni. Prawie westchnąłem. Już dawno przestały mnie zdumiewać zwierzenia ludzi, sekrety ich dusz. Wiedziałem na pewno, że Richard Lisle będzie zabijał. Czy miałem na to spokojnie czekać? Pojechałem do Londynu. Rosemary Dawsett pracowała w Battersea, toteż udałem się do Battersea, do świata zadymionych barów wśród zadymionych ulic. Wstąpiłem do służb wywiadowczych, by poznać ich metody działania i historię, a także przeżyć przygodę intelektualną. Wykorzystałem teraz umiejętności, których się nauczyłem, trzymałem się w cieniu jako nierzucający się w oczy człowiek w tyle baru. Obserwowałem, jak Rosemary podrywa klientów z delikatnością torpedy trafiającej w tankowiec, i czułem dziwne ściskanie w żołądku, pamiętając, co nas wcześniej łączyło. Wiedziałem, że odgrywały w tym rolę pieniądze, ale w samotności łatwo nadawać takim rzeczom wymiar romantyczny. Tropiłem Richarda Lisle’a i obserwowałem jego zachowanie. Pierwsze morderstwo miał popełnić dopiero za kilka lat; był ciągle młodym człowiekiem o nieco niepewnym zachowaniu, lecz jak dotąd nic nie sugerowało, kim się stanie w przyszłości. Wydawał się nawet dość miły. Spał z prostytutkami i dobrze im płacił, miał opinię przyzwoitego, lecz nieco dziwnego chłopca. Jego koledzy z
pracy utrzymywali z nim dobre stosunki, lecz nie łączyła go z nimi przyjaźń. Kiedy włamałem się do jego mieszkania w Clapham i obejrzałem jego zawartość, nie znalazłem mrocznych obrazów przedstawiających śmierć, narzędzi tortur, śladów przemocy ani szczątków organicznych. Najbardziej nieprzyjemną cechą mieszkania Lisle’a był zastarzały zapach gotowanej wołowiny i cebuli. Słuchał przez radio serwisu krajowego BBC, a nieliczne należące doń książki i czasopisma podkreślały uroki życia na wsi. Bez trudu wyobrażałem go sobie na emeryturze, w wieku sześćdziesięciu kilku lat, spacerującego po polach w mocnych butach z psem skaczącym wesoło u jego boku; w miejscowym pubie wszyscy nazywali go Rich, Dick albo Dicky, a gospodarz zawsze nalewał mu pełny kufel piwa. Wyobrażałem to sobie z taką samą łatwością, jak nóż w jego ręce rozcinający mgłę i wbijający się w moje ciało. Ale jeszcze nikogo nie zamordował. Czy można ocalić Richarda Lisle’a? Głos Vincenta, mojego dawnego studenta, gdy siedzieliśmy razem w moim gabinecie w Cambridge, pijąc whisky. – Musisz zadać sobie następujące pytanie: czy przysługa, którą wyświadczasz drugiemu człowiekowi, gdy pomagasz mu rozwiązać problem – na przykład wyleczyć się z podagry – czy pomoc, jakiej mu udzielasz, równoważy
przykrość, zmęczenie i ogólne poczucie niesmaku odczuwane przez ciebie wskutek zaangażowania w tę sprawę? Wiem, że nie brzmi to bardzo szlachetnie, Harry, ale szkodzenie sobie dla dobra innych również nie jest szlachetne, ponieważ później to ty będziesz potrzebował pomocy, a to z kolei zaszkodzi innym. Taki cykl powtarza się wielokrotnie, po czym dochodzi do jeszcze większego zamętu niż na początku. – Umilkł na chwilę, zastanawiając się nad swoim światopoglądem, po czym dodał: – Podagra, tak? Czy naprawdę chciałbyś pomóc komuś wyleczyć się z podagry? Dwa dni później śledziłem Richarda Lisle’a, gdy poszedł do domu Rosemary Dawsett. Spędził u niej godzinę i wyszedł nieco rozczochrany, lecz raczej zadowolony. Rosemary stała w drzwiach i patrzyła z uśmiechem, jak odchodzi w ciemność. Następnego dnia kupiłem pistolet.
Rozdział trzydziesty ósmy
Nigdy wcześniej nie zabiłem nikogo z zimną krwią. W zimowy wieczór 1948 roku, gdy na wewnętrznej stronie okien zaczął się pojawiać szron, siedziałem w mieszkaniu Richarda Lisle’a i czekałem na jego powrót do domu. Wiedziałem, że jestem w stanie nacisnąć spust. Mój niepokój nie brał się z wątpliwości, czy potrafię popełnić zbrodnię, lecz stąd, że byłem tego taki pewny. Czy nie upodabniam się do absolutnego socjopaty? – zastanawiałem się. Czy powinienem lamentować? Łkać? Przygryzać wargi, a może nerwowo podrygiwać? Miałem nadzieję, że przynajmniej moje ciało, skoro nie może tego zrobić umysł, okaże się na tyle łaskawe, bym zaczął cierpieć na jakieś zaburzenia psychosomatyczne, objawy nieświadomego poczucia winy z powodu czynu, który zamierzałem popełnić. Przez długie godziny czekałem na Lisle’a, siedząc w ciszy w ciemności, i wyrzucałem sobie, że
nic nie czuję. Bardzo destrukcyjne zajęcie, a kiedy w końcu zdałem sobie sprawę z absurdalności i nielogiczności własnych myśli, ogarnęła mnie irytacja, że ta niewielka oznaka posiadania sumienia ma tak intelektualny charakter. Znacznie bardziej wolałbym płakać w nocy w poduszkę, niż prowadzić chłodną analizę własnej degeneracji moralnej. Włamałem się do mieszkania Richarda Lisle’a o dwudziestej pierwszej dwanaście. Wrócił do domu dopiero o pierwszej siedemnaście. Nie było to szczególnie nietypowe, ale dziewiąta wieczór była optymalną porą między powrotem sąsiadów a zapadnięciem ciszy nocnej, gdy moje manipulacje przy drzwiach mogłyby niepotrzebnie zwrócić czyjąś uwagę. Nie włączyłem światła, by nie wzbudzać podejrzeń, i czekałem w ciszy z pistoletem leżącym na kolanach, siedząc w fotelu w salonie, który pełnił również funkcję sypialni i kuchni, oddzielonej tylko niskim blatem. Kiedy wszedł do mieszkania, był leciutko podchmielony. Zobaczył mnie siedzącego na fotelu w czarnych skórzanych rękawiczkach z niewielkim pistoletem z tłumikiem, po czym natychmiast całkowicie wytrzeźwiał. Kiedy staje się oko w oko ze śmiercią, zwycięża racjonalizm i człowiek potrafi się uwolnić spod działania alkoholu, nawet jeśli intelekt nie funkcjonuje zbyt sprawnie.
Powinienem zastrzelić go od razu, ale ja również zamarłem na jego widok, gdy zobaczyłem go stojącego koło drzwi z kluczami wciąż kołyszącymi się na kółku nasuniętym na palec wskazujący, ubranego w zieloną wełnianą bluzę i brązową wełnianą kamizelkę, z twarzą poszarzałą od smogu. Nie chciałem z nim rozmawiać – nie miałem nic do powiedzenia – ale kiedy ująłem pistolet, odezwał się szybko: – Nie mam nic szczególnie cennego, ale może pan wziąć, co pan chce. Zawahałem się, po czym uniosłem broń. – Proszę tego nie robić. – Mówił niedosłyszalnym szeptem, jego słowa zabrzmiały banalnie, ponieważ już postanowiłem, że chcę go zabić, a nawet gdybym nie podjął takiej decyzji, nie miałbym innego wyjścia. – Proszę... – Upadł na kolana, a po twarzy zaczęły mu spływać łzy. – Nigdy nie zrobiłem nic złego! Zastanowiłem się nad jego słowami. Potem nacisnąłem spust.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Lubię rosyjskie pociągi. Nie z powodu wygody, bo nie ma żadnej, ani prędkości, która jest śmiesznie mała, zwłaszcza w zestawieniu z ogromem kraju, po którym się podróżuje. Nawet nie z powodu widoków, ponieważ w nieunikniony sposób się powtarzają – Matka Natura oznajmia, że na tej gigantycznej zagospodarowanej przestrzeni jej cuda mogą się pojawiać z niewielką częstością. Lubię rosyjskie pociągi, a przynajmniej te, którymi podróżowałem wczesną wiosną 1956 roku, wiele wieków po zastrzeleniu Lisle’a z zimną krwią. Lubię je za to, że trudne warunki jazdy jednoczą pasażerów. Podejrzewam, że to doświadczenie ma charakter względny. Wyobraźmy sobie długą, nudną jazdę w zimnym, niewygodnym wagonie w towarzystwie jednego nieprzyjemnego, groźnego lub szalonego osobnika; wydaje się prawdopodobne, że
wszyscy pasażerowie będą przygaszeni lub milczący, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Ale wyobraźmy sobie tę samą podróż wśród wesołych towarzyszy i okaże się, że czas biegnie szybciej. Wyposażony w nowe dokumenty, wsiadłem do pociągu jadącego z Leningradu na północny wschód, a moi towarzysze podróży okazali się optymistami. – Tam, gdzie się urodziłem, jest tylko gówno – wyjaśnił Piotr, siedemnastolatek czujący entuzjazm na myśl, że będzie pracować w odlewni przez jedenaście godzin na dobę. – Ludzie to gówno, ziemia to gówno, całe życie to gówno. Ale tam, dokąd jadę, będę naprawdę kimś, dokonam czegoś ważnego, poznam dziewczynę, która mnie pokocha i będziemy mieli dzieci, a one nie będą żyły w takim gównie jak ja. – Piotr jest bardzo inteligentny – zauważyła Wiktoria, milcząca dziewiętnastolatka zamierzająca studiować agronomię. – Moi rodzice są ze mnie bardzo dumni. Mama nawet nie potrafi czytać ani pisać! Zagrzechotało małe drewniane pudełko: Tania wyjęła domino. Pasażerowie skuleni z dala od niewielkich zaparowanych okien pociągu unieśli blaty znajdujące się przy fotelach i zaczęli grać, realizując skomplikowane plany strategiczne i angażując się emocjonalnie, jakby uczestniczyli w długiej kampanii wojennej z czasów
napoleońskich. Nie miałem żadnych złudzeń co do swoich współpasażerów – ich entuzjazm był naiwny, nadzieje pochopne, a niewiedza na temat świata przerażająca. Wyobrażałem sobie Wiktorię za pięćdziesiąt lat, lamentującą nad upadkiem komunizmu, podobnie jak Olga lamentowała teraz nad detronizacją cara. Piotr, gdyby go o to zapytać, uderzyłby się pięścią w udo i zawołał: „Nie wygraliśmy wojny przez tych wszystkich sukinsynów, którzy nie zgadzali się ze Stalinem!”. Czy ignorancja ma w sobie coś niewinnego? A jeśli tak, to czy powinniśmy tolerować innych z powodu niewinności? Siedziałem w pociągu, para buchająca nam z ust zamieniała się w szron na ścianach wagonu, który nieustannie podskakiwał i dygotał, lecz nie potrafiłem znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi na te pytania. Po siedmiu godzinach gry w domino nawet moi towarzysze umilkli i drzemali na siedzeniach oparci o siebie. Znajdowałem się między szewcem a żołnierzem wracającym do domu i zastanawiałem się nad następnym posunięciem. Szukałem bazy Pietrok-112; wydawało się prawdopodobne, że ludzie chcący nie dopuścić, bym ją odnalazł, będą w stanie przewidzieć moje ruchy. Z tego powodu dostanie się do środka bez wywoływania alarmu mogło się okazać niemożliwe, nawet z nowymi dokumentami. Najbardziej sensownym rozwiązaniem
wydawało się odłożenie sprawy na później i podjęcie nowej próby innego dnia. Tu pojawiał się problem: kiedy miałbym to zrobić? A jeśli po powrocie nie zastałbym Karpienki w bazie Pietrok-112? Jak długo powinienem zwlekać i czy mógłbym w ogóle zrezygnować z poszukiwań? Byłem uciekinierem, cudzoziemcem w obcym kraju; od przeszło stu lat nie spotkało mnie nic podobnego. Niepokój sprawiał, że stale burczało mi w brzuchu i nieustannie rozglądałem się na boki, aż rozbolała mnie szyja. Jednak miałem dokumenty, pistolet i pieniądze, a poza tym ogarnęła mnie niespotykana euforia wywołana przez przypływ adrenaliny. Postanowiłem nie rezygnować, zdając sobie sprawę, że racjonalne uzasadnienie takiej decyzji jest dość wątłe, lecz świadomie ignorując ten fakt. Na stacji końcowej czekali milicjanci. Miejscowi funkcjonariusze w wieku około dwudziestu trzech lat, w większości szeregowi. Wydawało się prawdopodobne, że otrzymali mój rysopis, lecz nie fotografię. Wyjąłem butelkę z resztką wódki z torby podróżnej jednego z moich towarzyszy, przepłukałem sobie usta, rozmazałem trochę wódki na twarzy, szyi i rękach, potarłem oczy, aż zaczęły łzawić, po czym dołączyłem do kolejki ludzi wysiadających z pociągu. Słońce zaczęło zachodzić, na szarym niebie wisiała niewielka pomarańczowa kula, tak mętna, że
można było na nią patrzeć. Peron pokrywało rzadkie czarne błoto, zamarznięte w ocienionych miejscach, rozmiękłe tam, gdzie docierały promienie słońca. – Nazwisko! – Michaił Kamin – wybełkotałem, zionąc alkoholem w twarze policjantów. – Czy jest tu mój kuzyn? Milicjant obejrzał moje dokumenty, które były bez zarzutu, a następnie spojrzał na moją twarz. Coś mu się w niej nie spodobało. – Zdejmijcie czapkę! Spełniłem polecenie. Udając pijanego, można łatwo przedobrzyć; uważam, że najlepiej po prostu podkreślać te cechy, które i tak by się okazywało, w tym przypadku uniżoność. Miąłem palcami nauszniki czapki, przygryzłem dolną wargę i spoglądałem na milicjanta ze zmarszczonymi brwiami, przygarbiony niczym ptak brodzący. – Jaki jest cel waszej podróży? – Mój kuzyn – wymamrotałem. – Umiera, sukinsyn! – Jak się nazywa wasz kuzyn? – Nikołaj. Ma cholernie wielki dom. Powinniście przemówić mu do rozumu, bo ma taki wielki dom, a kiedy go proszę, by pozwolił mi się w nim zatrzymać, nigdy się nie zgadza. Znów dmuchnąłem milicjantowi w twarz śmierdzącym oddechem i zauważyłem, że się skrzywił. Oddał mi
dokumenty, marszcząc z niesmakiem nos. – Wynoście się i wytrzeźwiejcie! – warknął. – Dziękuje, towarzyszu, dziękuję! – zawołałem, kłaniając się niczym mandaryn przed obliczem cesarza. Wyszedłem na ulicę, zataczając się i rozbryzgując błoto, które pokryło moje spodnie czarnymi cętkami. Miasto, jeśli można tak nazwać tę dziurę, nosiło nazwę Płoskije Prudy. Kiedy szedłem główną ulicą, zastanawiałem się, czy frontowe ściany drewnianych szop za chwilę nie zaczną powoli tonąć w błocie. Domy wyglądały jak sowiecka wersja dekoracji filmowych przygotowanych do kręcenia westernu – same fasady bez wnętrz – i miałem wrażenie, że lada chwila z jednej z szop wybiegnie dziko wrzeszczący Kozak ścigany przez rozwścieczoną wiejską dziewczynę, która krzyknie: „Niech cię diabli! Niechaj cię piekło pochłonie!”. Nic takiego nie nastąpiło. Miasto wydawało się po prostu przystankiem kolejowym na zapadłej prowincji, wybudowanym jako punkt przesiadkowy dla podróżnych zmierzających gdzie indziej. Drogi można było rozpoznać tylko po głębokich koleinach w błocie, a na ganku jedynego sklepu znajdowała się tabliczka z napisem: JAJ BRAK. Minąłem dom, w którego drzwiach stał weteran wojenny wsparty na kulach (obowiązkowa postać we wszystkich dobrych filmach o kowbojach) i niczym zepsuty gramofon nucił ciągle te same dwie linijki zapomnianej piosenki.
Mimo to Płoskije Prudy stanowiły coś w rodzaju ostatniego bastionu cywilizacji na pograniczu kompletnego pustkowia – wokół rozciągały się niezmierzone przestrzenie błotnistej tundry, gdzieniegdzie porośniętej kępami drzew. Jedyny większy budynek, wzniesiony z cegły, znajdował się przy torach kolejowych; z jego dachu sterczał komin wyrzucający kłęby czarnego dymu. Była to cegielnia dostarczająca budulca do nowych miast powstających na północy, o wdzięcznych nazwach takich jak Instytut-75 lub Komuna32, idealnych miejscach do osiedlenia się wraz z całą rodziną. Zapłaciłem za przywilej jazdy w skrzyni ciężarówki wiozącej cegły do Pietroka-111 i spędziłem trzy godziny w ciemności, siedząc na ciepłych cegłach, które przesuwały się i grzechotały, gdy pędziliśmy prostą jak strzała drogą na północ. Kiedy większość najbardziej chybotliwych cegieł runęła już na dno skrzyni i siedziałem, względnie bezpieczny, wśród ich hałd, udało mi się zdrzemnąć w cieple stygnących cegieł, aż wreszcie ciężarówka gwałtownie się zatrzymała, a kierowca opuścił tylną klapę skrzyni i zawołał radośnie: – Pietrok-111! Mam nadzieję, że przyjemnie się wam jechało, towarzyszu! Wygramoliłem się ze skrzyni na ziemię, a tymczasem kierowca i jego pomocnik zaczęli zrzucać cegły z ciężarówki, tworząc bezładny stos na poboczu drogi.
Zachowywali się niczym rozwoziciele gazet rzucający swój towar na próg niesympatycznego sąsiada i gawędzili wesoło. Zauważyłem przyćmione światła miasta: rozpoznałem domy mieszkalne, dom towarowy i rafinerię, która rozświetlała niebo pochodniami płonącego gazu. Gwiazdy przypominały mikroskopijne kropki, zastygłe w mroźnym powietrzu. Odnalazłem Gwiazdę Polarną, a potem spojrzałem na północ i spytałem swoich towarzyszy: – Jak daleko jest Pietrok-112? Wybuchnęli śmiechem. – Jeszcze dwie godziny jazdy, ale nie macie tam czego szukać. Są tam tylko żołnierze i naukowcy, towarzyszu. Podziękowałem wylewnie i ruszyłem w stronę tętniącego życiem centrum miasta, jeśli można to tak nazwać. Poszukiwanie noclegu wydawało się niebezpieczne, gdyż należało przyjąć, że władze rozpoczęły już tropienie mnie. Noc była zbyt zimna, by spać na dworze – kałuże wody pokrywające ulice zamarzły po zmroku, zmieniając się w zdradliwe tafle czarnego lodu. Błąkałem się po nieoświetlonych zaułkach, posuwając się wzdłuż murów w mroźnym, srebrzystym blasku gwiazd lub odnajdując drogę w świetle płomieni rafinerii, aż wreszcie natknąłem się na miejski bar. Nie miał szyldu, nie zapraszał nikogo do
wejścia, ale wydawał się jedną z typowych spelunek, jakie powstają we wszystkich miastach, gdzie nie ma nic do roboty – może był to kiedyś prywatny dom, który przestał zamykać drzwi przed nieznajomymi, aż wreszcie zmienił się w niewielką ciepłą melinę z piecykiem na środku sali, gdzie siedzieli w ciszy mężczyźni i z poważnymi minami upijali się na umór bimbrem. Kiedy wszedłem do środka, kilka osób obrzuciło mnie dziwnym spojrzeniem, lecz nikt się nie odezwał. Usiadłem koło piecyka i wręczyłem parę rubli starej kobiecie o dwóch zębach, która prowadziła spelunkę, ona zaś dała mi szklankę wódki z domieszką samochodowego płynu chłodzącego oraz miskę ryżu z fasolą. – Chcę się zobaczyć z kuzynem – powiedziałem. – Umiera. Znasz kogoś, kto może mnie zabrać do Pietroka112? – Jutro, jutro... – wymamrotała starucha. Wydawało się, że to wszystko, co można powiedzieć w tej chwili.
Rozdział czterdziesty
Mimo woli zasnąłem, a kiedy ktoś mną potrząsnął i wyrwał mnie ze snu, natychmiast włożyłem rękę do kieszeni i zacisnąłem palce na kolbie pistoletu. Wyobraziłem sobie strażników, żołnierzy, odwet. Zamiast tego ujrzałem nad sobą jasnookiego, szeroko uśmiechniętego mężczyznę o niemal idealnie okrągłej twarzy i malutkich uszach. – Chcieliście pojechać do Pietroka-112, towarzyszu? Zawiozę was! Cena była astronomiczna; środkiem transportu okazał się dawny samochód sztabowy Wehrmachtu. Niełatwo mnie zdziwić, lecz spoglądałem na wóz z szeroko otwartymi ustami. Wokół drzwiczek i zderzaka metal zardzewiał, z podartych siedzeń przykrytych resztkami starego koca sterczały sprężyny i pęczki włosia, ale z przodu i po bokach w dalszym ciągu znajdowały się
wyraźnie widoczne nazistowskie emblematy. Kiedy patrzyłem na nie ze zdumieniem, młody człowiek rozpromienił się i wykrzyknął z dumą: – Mój ojciec zabił dwóch pułkowników i majora i nawet nie uszkodził farby! – Stanął obok samochodu i zaczął pokazywać, jak dokonano tego wiekopomnego czynu. – Trach! Trach! Trach! Kule rewolwerowe z miękkimi czubkami, właśnie tak to zrobił! Trzy strzały, trzy trupy. Tata zginął w Polsce, walcząc z czołgiem, ale zostawił nam samochód. Chcecie się przejechać, towarzyszu? Nie był to najbardziej dyskretny pojazd, ale działał i mógł mnie zawieźć tam, gdzie chciałem. – Dziękuję – mruknąłem. – Będzie to dla mnie nowe doświadczenie. Podczas jazdy do Pietroka-112 siedziałem w milczeniu, kuląc się przed lodowatym wiatrem, i zastanawiałem się nad następnym posunięciem. Dotarłem bardzo daleko, głównie z ciekawości, lecz nie miałem sprecyzowanego planu, co zrobię, gdy znajdę się na miejscu. Było jasne, że strażnicy zostaną uprzedzeni, iż mogę się pojawić, a nie miałem żadnego wyposażenia, by dostać się dyskretnie do środka, toteż musiałem się posłużyć podstępem. Coraz ważniejsze stawało się pytanie, czy jestem gotów umrzeć, by rozwiązać zagadkę. Biorąc pod uwagę okoliczności,
wydawało się to coraz bardziej prawdopodobne; wolałbym szybką, bezbolesną śmierć niż długie przesłuchania na Łubiance. Umieranie w tak młodym wieku wydawało się straszliwą stratą czasu, bo w następnym życiu czekałoby mnie długie, nudne dorastanie, i postanowiłem, że w żadnym wypadku nie umrę przed uzyskaniem podstawowych informacji o Witaliju Karpience i bazie Pietrok-112. A zatem misja samobójcza? Czy właśnie do tego miało się to sprowadzić? Zamierzałem się z tym pogodzić, pod warunkiem że zdobyte informacje wynagrodzą mi okres nudy wywołanej przez śmierć. Zastanawiałem się nad sytuacją i wiedziałem, że pod względem emocjonalnym już ją zaakceptowałem, nawet jeśli racjonalne uzasadnienie wydawało się wątpliwe. Była to przygoda, niebezpieczna, lekkomyślna, niemądra przygoda; jak dotąd przeżyłem ich bardzo niewiele. Pietrok-111 był miastem przemysłowym na odludziu, a Pietrok-112 bazą wojskową na końcu świata. Ogrodzenie z drucianej siatki otaczało kompleks złożony z niskich budynków i prostokątnych betonowych budowli pozbawionych okien, bezimiennych, bezdusznych. Droga biegła prosto do bramy, gdzie znajdowała się tablica z napisem: PIETROK-112. PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO OKAZANIA PRZEPUSTKI. W niewielkiej białej budce koło bramy czuwało dwóch strażników w wojskowych
mundurach, słuchając radia. Gdy się zbliżyliśmy, jeden z nich wybiegł na zewnątrz i rozkazał nam się zatrzymać. Wydawało się, że poznaje mojego kierowcę, gdyż serdecznie poklepał go po ramieniu; ale podszedłszy do mnie, przybrał surowy wyraz twarzy. Zacisnął palce na pasku karabinu wiszącego na plecach i w jego głosie pojawiło się coś więcej niż rutynowa służbistość, gdy warknął: – Wasze dokumenty, towarzyszu! Kiedy zdecydowałem się na misję samobójczą, postanowiłem działać z zimną krwią. Wysiadłem z samochodu, podszedłem prosto do żołnierza i odpowiedziałem: – Tytułujcie mnie kapitanem, jasne? Zaskoczony szeregowiec trzasnął obcasami i wyprężył się jak struna. Była to instynktowna reakcja wpojona podczas szkolenia, a ja zdziwiłem się nieco, że jest do tego stopnia automatyczna. Z doświadczenia wiem, że naprawdę skuteczne wymuszanie posłuszeństwa nie wymaga głośnych krzyków ani przekleństw; sztuka polega na tym, by zachowywać się ze spokojną pewnością siebie, sugerując rozmówcy, że w razie potrzeby zostanie zbesztany przez swoich przełożonych. – Gdzie wasz komendant? – rzuciłem. – Czeka na mnie. – Tak jest, towarzyszu kapitanie, ale muszę obejrzeć
wasze dokumenty, towarzyszu kapitanie – odparł. – Michaił Kamin. Kontrwywiad. – Muszę obejrzeć wasze do... – Nie, nie musicie – odpowiedziałem cicho. – Macie oglądać dokumenty kołchoźników przywożących zboże, listonoszy dostarczających pocztę albo podoficerów, którzy wracają podpici z przepustki. Macie sprawdzać dokumenty płotek, co nic nie wiedzą. Natomiast nie musicie sprawdzać dokumentów człowieka, którego tu nie ma, rozumiesz, synu? – Wypowiedzenie po rosyjsku określenia „synu” w taki sposób, by zachować wszystkie jego konotacje pojawiające się w dialekcie gangsterów londyńskich i dostosować je do sowieckiej paranoi, nie jest wcale łatwym zadaniem. – A mnie tu, kurwa, nie ma, jasne? Gdybym tu był, miałbyś cholerne kłopoty, rozumiesz? Młody żołnierz prawie zaczął się trząść z przerażenia. Bał się dwóch sprzecznych rzeczy: kary za nieposłuszeństwo wymierzonej przez przełożonych, a jednocześnie niewiadomych konsekwencji, jakie mogły mu grozić za zlekceważenie moich rozkazów. Postanowiłem go przekonać. – Cieszę się, że wykonujesz swoje obowiązki, synu – dodałem, powstrzymując się przed chwyceniem go zbyt mocno za ramię. – Ale chcę ci powiedzieć, że w tej chwili twoje obowiązki kolidują z tym, co się dzieje. Nawet
myślenie o tym sprawia, że zaczynam się o ciebie niepokoić. Więc dlaczego po prostu nie zaprowadzisz mnie do gabinetu komendanta jak dobry żołnierz? Będziesz mnie miał na oku, a ja nie zamierzam tu stać i odmrażać sobie jaj, czekając, aż gówno trafi w wentylator. Co ty na to, chłopcze? Wyjaśnienie konotacji słowa „chłopcze”, użytego w wyjątkowo protekcjonalny sposób przez rumianego ziemianina o niejasnym statusie, to jeszcze trudniejszy problem lingwistyczny niż dokładna analiza znaczeń wyrazu „synu”. Czasem najlepiej rozwiązać problem, stosując brutalną siłę, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z człowiekiem przyzwyczajonym od urodzenia do okazywania szacunku despotycznym urzędnikom. Strażnik wiedział, że ochronę bazy postawiono w stan pogotowia – jasne, że tak; świadczył o tym ton jego głosu i inne oznaki – czy mógł się zatem dziwić, że przy bramie pojawił się funkcjonariusz kontrwywiadu żądający rozmowy z komendantem? Żaden zagraniczny agent na pewno by się tak nie zachowywał. Może wydawałem mu się wiarygodny? Może niska ranga zwalniała go od myślenia? – Proszę za mną, towarzyszu kapitanie! Wpuszczając mnie do bazy, nawet mi zasalutował.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Pracowałem kiedyś przez pewien czas w osiedlu w Izraelu nieco przypominającym Pietrok-112. Był to sielski etap mojego życia: przeszło studwudziestoletni okres, w którym królowało wino, kobiety i śpiew. Paradoksalnie, do podróży do Ziemi Obiecanej zainspirowała mnie Akinleye, miłośniczka przyjemności – miałem tam ponownie odkryć czystszą stronę ludzkiej natury dzięki ciężkiej pracy na roli. Mieszkała wówczas w Hongkongu i śmiała się z mojej ambicji zabicia Richarda Lisle’a. Był rok 1971. Miałem pięćdziesiąt dwa lata i zastanawiałem się, czy uzależnienie od heroiny nie jest dobrym sposobem zakończenia życia. – Nie rozumiesz, jaki z ciebie szczęściarz? – spytała, siedząc pod gwiazdami na leżaku, gdy tymczasem bezszelestnie poruszająca się pokojówka przygotowywała igły. – Możesz robić ze swoim ciałem rzeczy, na jakie nikt inny by się nie odważył. Możesz umrzeć ze szczęścia,
powrócić, a potem znowu umrzeć. – Są czyste? – spytałem, bacznie przyglądając się igłom leżącym na niewielkiej srebrnej tacy. – Jezu, Harry, jakie to ma znaczenie? Tak, są czyste. Dostaję je prosto od Honga, chłopaka z triady. – Jak poznałaś członka triady? Wzruszyła ramionami. – Triada prowadzi tu kasyna, restauracje. Jeśli ktoś ma pieniądze, może się w tym mieście dobrze zabawić, poznaje wielu ludzi, wiesz? – Wstała z leżaka i podwinęła mi rękaw, chichocąc na myśl o własnej dobroci. Kiedy się starzeję, żyły na moich rękach stają się ciemnoniebieskie, a może skóra bieleje. Akinleye zaśmiała się, gdy zobaczyła, że po zaciśnięciu opaski w zgięciu łokcia wzbiera krew. Kiedy wzięła pierwszą strzykawkę wypełnioną bursztynowym płynem, na mojej twarzy musiał się pojawić niepokój, ponieważ uśmiechnęła się szeroko i poklepała mnie wesoło po ramieniu. – Harry, chcesz powiedzieć, że jeszcze nigdy tego nie robiłeś?! – Nawet gdy miałem czas i pieniądze, byłem przyzwyczajony do myśli, że to coś złego – odpowiedziałem stanowczo. – Powtarzano mi to przez kilka żywotów. – Nie powinieneś ulegać wpływom ludzi linearnych – skarciła mnie. – Jesteśmy inni.
Zręcznie posługiwała się strzykawką. Prawie nie poczułem ukłucia igły. Zdaje się, że najczęściej opisuje się to doznanie jako euforię, ale z doświadczenia wiem, że jest to określenie całkowicie bezwartościowe, ponieważ opiera się na porównaniu, które nie pasuje do sytuacji. Niewiarygodne szczęście, absolutne zadowolenie, błogostan, odlot, poczucie, że umysł uwolnił się od ciała – są to prawidłowe opisy tego zjawiska, lecz nic nie znaczą, ponieważ nie można go odtworzyć we wspomnieniu ani naśladować. Nawet jeśli wiemy, czym jest euforia, słowo opisujące ten stan jest tylko wyrazem tęsknoty i nie ma rzeczywistego znaczenia, bo nie pozwala przeżyć niczego na nowo. Miałem ciężkie ręce i nogi, zaschło mi w ustach, ale nic mnie to nie obchodziło, bo moje usta nie należały do mnie. Wiedziałem, że leżę nieruchomo i że upływa czas; zastanawiałem się, dlaczego tak długo zajęło mi zrozumienie, że na tym właśnie polega natura czasu. Żałowałem, że nie mam pod ręką notatnika, by zapisać te myśli – głębokie, piękne myśli, które wcześniej nie przychodziły mi do głowy i które – byłem tego pewien – zrewolucjonizują sposób funkcjonowania ludzkości. Patrzyłem, jak Akinleye robi zastrzyk sobie, a potem pokojówce, która oparła głowę na jej kolanach niczym posłuszna kotka. Narkotyk działał coraz silniej, a ja
chciałem im wytłumaczyć, że wpadłem na niezwykłą ideę dotyczącą natury rzeczywistości, odkryłem niewiarygodną prawdę. Gdybym tylko potrafił ją wytłumaczyć! Opiaty zmniejszają pociąg seksualny, ale poczułem, że Akinleye mnie pocałowała. Nie byliśmy już młodymi kochankami, lecz nie miało to znaczenia, bo nasza miłość, podobnie jak euforia, była czymś, czego nie da się wytłumaczyć ludziom, którzy tego nie przeżyli. Wiedziałem, że pokojówka tańczy, więc ja i Akinleye również zaczęliśmy tańczyć. Pokojówka tańczyła na całym pokładzie, wirując, aż dotarła do dziobu statku. Ruszyliśmy za nią. Moje nogi były zbyt ciężkie, by iść, więc czołgałem się na brzuchu na deskach; wyciągnąłem szyję i zobaczyłem, że Akinleye zbliża wargi do szyi pokojówki i szepce jej do ucha tajemnice wszechświata. Później pokojówka wybuchnęła śmiechem, stanęła na relingu otaczającym pokład, rozpostarła ramiona i skoczyła do wody głową w dół. Dwa dni później morze wyrzuciło na brzeg jej ciało. Koroner orzekł, że było to samobójstwo. Pochowano ją w anonimowym grobie. Nie miała rodziny, która mogłaby ją opłakiwać. Akinleye wypłynęła z portu, nie podając mi nazwiska pokojówki. Trzy godziny po zasypaniu trumny pojechałem do Izraela, gdzie podjąłem pracę jako robotnik rolny w osiedlu u stóp
niespokojnych wzgórz Golan. Nie byłem Żydem i nie sympatyzowałem z państwem żydowskim z przyczyn politycznych, ale nie miałem dokąd iść, a jeden z farmerów zaproponował mi pracę przy letnim zbiorze pomarańczy. Przez siedem miesięcy budziłem się o świcie, nosiłem na plecach kosze z owocami, jadłem na kolację chleb, niczego nie czytałem, nie oglądałem telewizji, nie słuchałem radia i nie odzywałem się do nikogo spoza osiedla. Mieszkałem z trzynastoma innymi robotnikami w drewnianym baraku, w którym znajdowały się niskie prycze, a kiedy moja praca była niezadowalająca, przyjmowałem upomnienia farmera z pokorą małego chłopca. Członkowie rodziny szeptali, że jestem chory psychicznie; nie rozumieli, dlaczego jasnowłosy Anglik przyjechał do obcego kraju, zamieszkał na zalanych słońcem wzgórzach i pracuje w kurzu i brudzie. Czasami przychodzili na nas popatrzeć chłopcy z okolicznych wiosek. Żaden z nas nie wychodził samotnie poza osiedle w obawie przed atakiem Arabów, którym odebraliśmy ziemię. Po jakimś czasie nikt w ogóle nie opuszczał osiedla – kryliśmy się przed wrogą społecznością za wysokimi białymi murami, w każdej chwili narażeni na trafienie kulą wystrzeloną przez żądnego zemsty człowieka. Pracowałem na roli aż do dnia, gdy usiadła obok mnie żona farmera i powiedziała:
– Myślę, że powinieneś z tym skończyć. Była tęgą kobietą w czarnej peruce i nosiła czarny fartuch opinający brzuch. – Chodzi o to, co nosisz w sobie – odezwała się w końcu. – Nie wiem, co to takiego, nie wiem, skąd się wzięło, ale, Harry... – mówiąc te słowa, dotknęła dłonią wewnętrznej strony mojego uda – przeszłość to przeszłość. Żyjesz teraz. Tylko to ma znaczenie. Musisz pamiętać, bo taki jesteś, ale skoro taki jesteś, nigdy, przenigdy nie wolno ci żałować. Kto żałuje przeszłości, żałuje własnej duszy. Jej dłoń zaczęła się posuwać w górę mojej nogi. Chwyciłem nadgarstek kobiety, nim dotarła do pachwiny, i ostrożnie położyłem rękę na jej kolanach. Westchnęła, obróciła lekko głowę i zgarbiła się. – Trwało to tylko sekundę – wyjaśniła. – Moja dłoń przez sekundę dotykała twojej, ale ta sekunda minęła i więcej nie można tego zobaczyć, usłyszeć ani poczuć. Potem minęła kolejna sekunda, chwila, gdy coś mówiłam, siedząc obok ciebie. Umarła i niech tak zostanie. Wypowiedziawszy te słowa, wstała, poprawiła fartuch, obciągnęła sukienkę na plecach i pośladkach, po czym wróciła do pracy. W nocy odszedłem bez słowa wyjaśnienia.
Rozdział czterdziesty drugi
Piętnaście lat wcześniej, kilka wieków później Pietrok112 przypominał mi farmę w Izraelu. Cisza panująca w nocy, długie, niskie baraki z pryczami dla robotników, ogrodzenie odcinające kompleks od świata – wrogiego, przerażającego świata ciemności, w której odzywały się nocą dziwne grzechoty. W Izraelu wznosiły się nad nami wzgórza Golan, przywodzące na myśl pomnik bóstwa innego plemienia, a w bazie Pietrok-112 w niebo wystrzelały nagie betonowe kloce, świątynie nowego, racjonalnego boga atomów i liczb. Szedłem równym krokiem menedżera mającego zamiar odwiedzić podwładnego. Przy pierwszej bramie do betonowego wąwozu zagłębiającego się w ziemię znajdował się kolejny posterunek. Wartownicy obrzucili mnie podejrzliwym wzrokiem, ale uniżoność towarzyszącego mi żołnierza dodawała mi wiarygodności, toteż nie zadawali
żadnych pytań. Betonowe korytarze oświetlone białymi świetlówkami, znaki wskazujące drogę z symbolami w rodzaju B1 lub G2. Na ścianach wisiały tablice przypominające, że należy przez cały czas nosić dozymetry osobiste, ale nie był to ośrodek badań nuklearnych. Plakat przedstawiający naukowca, żołnierza i zadowolonego robotnika, którzy szli razem wśród złocistych łanów zboża oświetlonych od tyłu promieniami słońca, przypominał o panującym ustroju. Oprócz ludzi w mundurach zauważyłem wielu cywilów. Niektórzy nosili fartuchy laboratoryjne, inni ciężkie kufajki na watolinie, lecz nie był to obiekt przemysłowy. Wejścia do pomieszczeń, gdzie prowadzono jakieś tajne prace, strzegły ciężkie metalowe drzwi z wielkimi napisami: WSTĘP WZBRONIONY. Gabinet komendanta był niewielkim pomieszczeniem na pierwszym piętrze, nad rampą dostawczą prowadzącą na zewnątrz bazy. Na biurku stało czarno-białe zdjęcie mężczyzny trzymającego wielki karabin maszynowy; skrzyżowane pasy amunicyjne na piersiach nadawały mu wygląd gangstera z któregoś z krajów Trzeciego Świata. Z radia dobiegały popularne komunistyczne piosenki z lat czterdziestych, z refrenami w rodzaju: „Maszerujemy wśród bratniej krwi, nasze dzieci czeka słoneczna przyszłość” albo „Pracujemy dla Partii i ukochanej
ojczyzny”. Inne poetyckie deklaracje brzmiały podobnie. Sam komendant był wyjątkowo chudym człowiekiem o wydatnym nosie i spłaszczonej twarzy; wyglądał jak ofiara jakiegoś straszliwego wypadku. Kiedy weszliśmy, uniósł wzrok znad rzędu telefonów, popatrzył na mnie i warknął: – O co chodzi? Wdzierając się do bazy, okazałem dużą dozę tupetu i postanowiłem dalej zachowywać się w podobny sposób. Sięgnąłem do kieszeni po dokumenty, udając, że nie mogę ich znaleźć, i warknąłem: – Michaił Kamin, kontrwywiad, towarzyszu. Telefonowano z mojego wydziału. – Nigdy o was nie słyszałem. – Więc powinniście się postarać o lepszą sekretarkę – rzuciłem. – Jechałem osiem zasranych godzin, żeby tu dotrzeć, i nie zamierzam marnować ani sekundy z powodu czyjejś niekompetencji. Dostaliście ostatnią wersję rysopisu? Komendant spojrzał na szeregowca stojącego obok mnie. Sprawował odpowiedzialną funkcję i nie mógł pozwolić, by ktokolwiek odzywał się do niego niegrzecznie w obecności podwładnego. Widziałem, że jego myśli zmierzają w kierunku, który mi nie odpowiadał, toteż walnąłem pięścią w stół i wrzasnąłem: – Na litość boską, człowieku, myślicie, że kret będzie
czekał bezczynnie, aż załatwicie papierkową robotę?! Musimy działać natychmiast, nim zostanie ostrzeżony! Tyrania potrafi czynić cuda z ludzką wolną wolą. Oczy komendanta nagle rozbłysły i pojawiła się w nich czujność. – Kret? Nic o tym nie wiem. Jeszcze raz pytam: kim jesteście, towarzyszu? Przewróciłem teatralnie oczami, odwróciłem się w stronę szeregowca i warknąłem: – Won stąd, ale już! Posłuchał rozkazu, okazując wahanie człowieka, który nie jest pewien, wobec kogo powinien być lojalny: umysł kazał mu iść w jedną stronę, a nogi w drugą. Odczekałem, aż drzwi się zamkną, pochyliłem się nad stołem, popatrzyłem komendantowi prosto w oczy i powiedziałem: – Zatelefonujcie i wezwijcie Karpienkę. Zawahał się, po czym podjął decyzję. – Nie znam was – powtórzył zdecydowanym tonem. – Przychodzicie tutaj, wysuwacie oskarżenia... Wyjąłem pistolet z kieszeni. Przy okazji wyleciały z niej dokumenty Michaiła Kamina, nieprofesjonalnie wepchnięte w głąb płaszcza, ale kiedy upadły na stół, podkreśliły dramatyzm momentu. – Witalij Karpienko – powtórzyłem cicho. – Podnieście słuchawkę i wezwijcie go. Heroizm walczył z pragmatyzmem.
Ku mojej uldze zwyciężył pragmatyzm. W gruncie rzeczy nie miałem pojęcia, co bym zrobił, gdyby stało się inaczej.
Rozdział czterdziesty trzeci
Nigdy w pełni nie rozumiałem idei misji samobójczej. Dla kalaczakry to dość prosta sprawa, której główną konsekwencją jest konieczność przeżycia piekielnie nudnej młodości. Z pewnością żałowałem, że wkrótce zapewne będę musiał strzelić sobie w głowę, by wybrnąć z sytuacji, w jaką sam się wplątałem, lecz o wiele groźniejsza wydawała się perspektywa schwytania i późniejszych przesłuchań, toteż nieskończenie bardziej wolałem kilkuletnią nudę. Jednak widywałem ludzi, dla których śmierć jest prawdziwym końcem życia, narażających się na nią tylko dlatego, że otrzymali taki rozkaz. Na plażach Normandii, wśród trupów unoszących się na wodzie między opadającymi rampami okrętów desantowych, patrzyłem na żołnierzy biegnących na nieprzyjacielskie karabiny maszynowe ze słowami: „Cholera, nigdy nie przypuszczałem, że do tego dojdzie, ale skoro już tu
jestem, co mam zrobić?”. Nie mogli się cofnąć, nie mogli iść do przodu, więc umierali, nie mając żadnego planu. Liczyli na to, że prawdopodobieństwo przeżycia będzie większe, i okazało się, że się mylili. Jeśli chodzi o mnie, wydawało się, że umrę w tej bazie z powodu zwykłego domysłu. Z powodu kryształka w radiu wyprzedzającym swoją epokę o kilka lat, z powodu nazwiska człowieka, który przewidywał przyszłość, z powodu sekretów pilnowanych przez uzbrojonych strażników. Komendant okazał się tak miły, że zwrócił mi na to uwagę. – Zginie pan tutaj – wyjaśnił, gdy czekaliśmy w jego gabinecie na przybycie Karpienki. – Proszę się czuć jak u siebie. Uśmiechnąłem się. „Proszę się czuć jak u siebie” sugerowało, że śmierć jest dla mnie bardzo ważna, a poza tym zwrot ten kojarzył się raczej z nowojorskimi policjantami niż sowieckim komendantem tajnej bazy wojskowej. Moja wesołość go zdziwiła i poruszył cienkimi siwymi brwiami na papierowej twarzy. – Zachowuje się pan bardzo spokojnie jak na człowieka trzymanego na muszce pistoletu – zauważyłem. Wzruszył ramionami. – Jestem już dojrzały, mam za sobą dobre życie. Ale pan
jest młodym człowiekiem. Wiąże pana ze światem wiele rzeczy. Jest pan żonaty? – To pytanie ma implikacje religijne – odpowiedziałem. – A gdybym powiedział, że lubię żyć w grzechu, czy miałoby to te same implikacje emocjonalne? – Co jeszcze pan lubi? Może nie musi pan z tego rezygnować? – To doprawdy miła myśl. – Westchnąłem. – Bardzo dziękuję za pańską troskę, ale przychodzi chwila, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że przyjemności ciała są krótkotrwałe. Wydają się fantastyczne, gdy się je przeżywa, ale wiąże się z nimi tak wielki bagaż emocjonalny i tyle wątpliwości, że, prawdę mówiąc, zaczynam się zastanawiać, czy uzyskana przyjemność nie jest mniejsza od smutku. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że uniósł brwi. – Widać, że nie uzyskuje pan gratyfikacji właściwego rodzaju. – Powiedziała mi to kiedyś zawodowa masażystka uszu w Bangkoku. Użyła dokładnie tych samych słów. – Nie jest pan Rosjaninem – oznajmił. – Coś nie tak z moim akcentem? – Żaden Rosjanin nie zrobiłby czegoś takiego. – To straszliwe oskarżenie sowieckiego ducha. – Źle mnie pan zrozumiał. Nie wygląda pan na człowieka
dostatecznie rozstrojonego nerwowo, by wybrać ten konkretny rodzaj samobójstwa, a jednak nie wydaje się pan realizować planu opracowanego przez kogoś innego. Nie dostrzegam jasnego wyjaśnienia pańskich działań... – Więc dlaczego sugeruje pan, że jestem cudzoziemcem? Wzruszył ramionami. – Nazwijmy to instynktem. – Wytrąciło mnie to lekko z równowagi. Instynkt był jednym z nielicznych czynników, nad którymi nie potrafiłem skutecznie panować. – Towarzyszu – ciągnął – wydajecie się zbyt inteligentnym człowiekiem, by robić to wszystko na próżno. Czy naprawdę nie ma pan innego wyboru? – Żadnego, który tak bardzo mnie angażuje – odpowiedziałem. Dalsze analizy tej kwestii przerwało pukanie do drzwi. Gestem nakazałem komendantowi, by siedział cicho za biurkiem, schowałem pistolet pod płaszczem i usiadłem obok niego na stołku. Skinąłem głową i komendant zawołał: – Wejść! Otworzyły się drzwi. Mężczyzna, który wszedł do gabinetu, wypowiadał jakieś zdanie; zaczął je mówić kilka sekund przed otrzymaniem pozwolenia na wejście do środka. – ...bardzo zajęty i naprawdę nie mogę...
Urwał. Przeniósł wzrok z komendanta na mnie i na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Wielki Boże – rzekł. Miałem wrażenie, że każde słowo to kamyk wrzucany do stawu. – Dziwne, że cię tu widzę.
Rozdział czterdziesty czwarty
Wiele żywotów wcześniej, w lecie wypełnionym pracą, gdy Vincent Rankis i ja naprawdę zaczęliśmy poznawać swoje poglądy, poszliśmy razem popływać łodzią na rzece Cam. Działo się to przed tym chłodnym wieczorem, kiedy dowiedział się o Bractwie Kronosa, nabił mi kilka lekkich siniaków i uciekł, pozostawiając mnie w stanie ciężkiego zwątpienia. Nigdy nie przepadałem za płaskodennymi łodziami popychanymi długim drągiem i zawsze uważałem je za jeden z najmniej sensownych środków transportu. Co więcej, w Cambridge pływano nimi w taki sposób, że niekompetencja wydawała się równie ceniona jak mistrzostwo. Zarówno studenci, jak i niektórzy z moich kolegów nie uważali wyprawy nad rzekę za udaną, jeśli jedna z łodzi nie uderzyła w most, nie utknęła w mulistym brzegu, nie zderzyła się z inną albo jeśli ktoś nie upuścił
drąga i nie porwała go szybko płynąca woda. Ideałem było, gdy przynajmniej jedna osoba wpadła do rzeki. Podobne uczucia budzą we mnie weneckie gondole, gdzie zręczność gondoliera jest odwrotnie proporcjonalna do rozmiarów napiwku, a człowiek ma poczucie, że uczestniczy w sztampowym przedstawieniu, które w przyszłości posłuży gondolierom do wyłudzania pieniędzy od kolejnych turystów. – To twój problem, Harry – wyjaśnił Vincent. – Nigdy nie rozumiałeś idei robienia czegoś połowicznie. Z niezadowoleniem dotarłem do brzegu rzeki, z niezadowoleniem wsiadłem do łodzi, z niezadowoleniem patrzyłem, jak zderzamy się z innymi łodziami, a później okazałem niezadowolenie, gdy Vincent otworzył wiklinowy koszyk z wiktuałami, po czym wyjął butelkę ginu z tonikiem oraz idealnie kwadratowe kanapki z ogórkiem. – Kanapki z ogórkiem są niesłychanie ważne, jeśli mamy wypełnić swoje role – wyjaśnił. – Jakie role? – spytałem ponuro. – Jesteśmy żywym dowodem na to, że rozum i siła intelektu są znacznie mniej ważne od konwencji społecznych i ładnej pogody. Obaj doskonale zdajemy sobie sprawę, Harry, że żaden szanujący się naukowiec na świecie nie powinien się zajmować takimi idiotycznymi rozrywkami, a jednak, bez jakichkolwiek racjonalnych
powodów, właśnie tak musimy postąpić! – wykrzyknął. Nasze towarzyszki zachichotały. Wybór towarzyszek wycieczki dokonany przez Vincenta niezbyt mi się podobał. Poznałem je na brzegu rzeki i ich obecność jeszcze wzmogła moje przeczucie, że zbliża się jakieś nieszczęście. Pierwsza miała na imię Letitia, a druga Frances, ale za żadne skarby nie byłem w stanie zapamiętać, która jest która. Nosiły bardzo przyzwoite letnie sukienki zapięte pod szyją i miały nieskazitelnie ufryzowane włosy, lecz ich nienaganny wygląd miał w sobie również coś frywolnego, ponieważ wiedziały – oczywiście, że wiedziały! – że pływanie łodzią z dwoma młodymi kawalerami w letnim słońcu to zachowanie-którego-mamanigdy-by-nie-zaaprobowała. Jeśli nasza wyprawa budziła w nich jeszcze inne myśli, miały one zdecydowanie charakter drugorzędny. – Ojciec Letitii zajmuje się biochemią – szepnął mi do ucha Vincent. – Podobno Frances oświadczył się Hugh, wyjątkowo odrażający typ, który gra dzisiaj w tenisa. Kiedy dotrzemy do kortów, tobie lub mnie przypadnie straszliwy obowiązek pocałowania Frances w usta, by Hugh to zobaczył. Postarajmy się przybyć na czas, bo inaczej będziemy musieli powtórzyć całą procedurę, aż nas zauważy. Powołałem się na swój status wykładowcy i
oświadczyłem, że wycieczka łodzią w towarzystwie studentek mogłaby być źle widziana – a cóż dopiero pocałowanie jednej z nich w usta. Vincent głęboko westchnął i kiedy dotarliśmy do kortów tenisowych, upuścił drąg do wody, jak to wcześniej obiecał, po czym zaczął nalegać, abym powiosłował z Letitią pod prąd, by go wyłowić, a sam zajął się ostentacyjnym uwodzeniem Frances. Nasza tragiczna sytuacja zwróciła powszechną uwagę; wszystko zakończyło się w chwili, gdy niski, pulchny Vincent zmysłowo objął gibką Frances i pocałował ją w usta. Kiedy wyjąłem drąg z wody i wytarłem zlodowaciałe ręce o spodnie, ku swojemu zdumieniu zdałem sobie sprawę, że się śmieję. Absurdalność sytuacji była tak uderzająca, że w końcu przestałem się gniewać. Nie wiem, kiedy to nastąpiło, ale chociaż bardzo się starałem, nie mogłem pozostać w ponurym nastroju. Rozbawiły mnie nawet kanapki z ogórkiem, cienkie, pozbawione smaku i zwiędłe. Martwiłem się, że Letitia poczuje się odrzucona, że będzie oczekiwała ode mnie jakichś zmysłowych zachowań, a moja grzeczna odmowa wywoła na uniwersytecie plotki, że jestem gejem i przyjaźnię się z Vincentem, zafascynowany jego ciałem, a nie umysłem. – Do licha, to miło, że ktoś wreszcie docenił moje ciało! – stwierdził Vincent, gdy plotki dotarły do jego uszu. – W
obecnych czasach bardzo trudno uwodzić dziewczyny, posługując się tylko błyskotliwością i inteligencją emocjonalną. Czy powinienem zauważyć jakieś oznaki? Czy powinienem odgadnąć, kim jest Vincent? Był kimś nowym. Niezwykłym, śmiesznym, błyskotliwym, ponurym i absurdalnym. Ożywiał posępne miasto. Wieczorami, gdy nasi towarzysze, niewinni, choć grzeszni, wracali na kamienne łono rodziny, siedzieliśmy w moim mieszkaniu, piliśmy resztkę ginu – Vincent uważał, że prawie pusta butelka jest znacznie smutniejsza od całkowicie pustej – i w kółko dyskutowaliśmy na temat pracy dyplomowej Vincenta. – Nie wiem, Harry. Nic nie wydaje się... naprawdę ważne. Niezbyt ważne? Zmiana biegu gwiazd we wszechświecie, rozbicie atomów egzystencji, załamanie światła na niebie, przejście fal elektromagnetycznych przez nasze ciała... – Tak, tak, tak! – Zatrzepotał rękami. – To niesłychanie ważne! Ale dziesięć tysięcy słów pracy dyplomowej to... cóż, nic, prawda? A poza tym wszyscy zakładają, że mam się skupić na jednej wąskiej kwestii, jakby dało się zrozumieć budowę Słońca bez prawdziwego zrozumienia oddziaływań atomów! Znowu to samo, znajoma tyrada.
– Mówimy o ogólnej teorii wszystkiego, jakby można ją wymyślić w ciągu jednej nocy! – prychnął. – Jakby jakiś nowy Einstein miał któregoś dnia usiąść na łóżku i wykrzyknąć: „Mein Gott! Ich habe es gesehen!”. Właśnie o to chodziło, zrozumieliśmy wszechświat! Uważam to za wstrętne, autentycznie wstrętne, że ktoś może myśleć, iż rozwiązanie kryje się w liczbach, w atomach, w wielkich siłach spajających galaktyki. Czy nasi nędzni uczeni naprawdę wierzą, że potrafią opisać strukturę wszechświata na kartce formatu A4?! Mówimy, że X równa się Y, że pewnego dnia powstanie ogólna teoria wszystkiego i że oznacza to koniec nauki. Zwyciężymy, będziemy wiedzieć wszystko. Pierdoły! – Pierdoły? – Pierdoły i jedno wielkie gówno! – rzucił zdecydowanym tonem. – Parafrazujemy w ten sposób doktora Johnsona. Zasugerowałem, że może należałoby na pewien czas zapomnieć o losie wszechświata, a skupić się na trudnej kwestii uzyskania dyplomu z wyróżnieniem. Wydmuchał powietrze między wargami na znak pogardy. – Właśnie o to chodzi! – wykrzyknął. – Dlatego naukowcy są do bani!
Rozdział czterdziesty piąty
– Wielki Boże – powiedział. – Dziwne, że cię tu widzę. Był tylko kilka lat starszy niż wtedy, gdy go ostatnio widziałem, wieki wcześniej, i ciągle miał świeżą twarz młodego człowieka, który ledwo przekroczył trzydziestkę. W jakiś sposób zdołał zdobyć parę szarych spodni od garnituru i porządne, starannie wypastowane buty z brązowej skóry. Zbyt obszerna zielonkawa bluza mundurowa miała sowiecki charakter, a rzadka kędzierzawa broda stanowiła próbę dodania sobie powagi. Był jednocześnie Karpienką i Vincentem Rankisem. Do gabinetu wkroczyło za nim dwóch uzbrojonych strażników z bronią gotową do strzału. Natychmiast krzyknęli, bym położył się na podłodze i oparł dłonie na karku, ale mężczyzna nazywany Karpienką uciszył ich skinieniem dłoni. – Wszystko w porządku – powiedział. – Ja się tym zajmę.
Vincent Rankis, dawny student, równie brytyjski jak zawsze, mówiący bezbłędnie po rosyjsku, doskonale mnie pamiętał. Tego wieczoru, kiedy zaatakował mnie w Cambridge, zniknął ze swojego mieszkania. Wykorzystałem wszystkie dostępne środki, by go odszukać, ale każdy ślad się urywał, każda próba kończyła się fiaskiem. W końcu byłem zmuszony uznać, że Vincent Rankis z prawnego punktu widzenia nigdy nie istniał. Zresztą to samo odnosiło się do mnie. Przez chwilę nie byłem w stanie wykrztusić słowa, na jego widok na krótko zapomniałem o taktyce i pytaniach, jakie sobie przygotowałem. Wykorzystał ten czas, by promiennie się do mnie uśmiechnąć, po czym zerknął na komendanta i powiedział: – Czy moglibyśmy zostać sami w pokoju, towarzyszu? Komendant popatrzył na mnie i chociaż zdumienie odebrało mi głos, wymamrotałem: – Nie mam nic przeciwko temu. Komendant wstał ostrożnie, podszedł do Vincenta, zatrzymał się, odwrócił głowę w jego stronę i szepnął, cicho, lecz dosłyszalnie: – Ma pistolet. – Wszystko w porządku – odpowiedział Vincent. – Zajmę się tym. Odprawił ruchem głowy żołnierzy, a następnie obszedł biurko komendanta i ze swobodną pewnością siebie zajął
miejsce w jego dużym fotelu. Założył nogę na nogę, splótł dłonie, położył na nich podbródek i oparł jeden z łokci na kolanie. – Cześć, Harry! – rzekł w końcu. – Cześć, Vincencie! – Domyślam się, że dotarłeś tu dzięki Danielowi van Thielowi? – Wskazał mi drogę. – Zadufany mały człowieczek – zauważył Vincent. – Miał wyjątkowo irytujący zwyczaj chwalić każdego swojego rozmówcę, co oczywiście było zakamuflowanym żądaniem, by jego również chwalono. Miałem nadzieję, że pomoże rozwiązać kilka problemów związanych z monitoringiem, ale w końcu musiałem się go pozbyć. Jednak ta mała kreatura okazała się na tyle bystra, by zapamiętać kilka rysunków technicznych. Powinienem był go zabić wiele miesięcy temu. Jak tu dotarłeś? Dzięki profesorowi Gułakowowi? Polubiłeś go? – Tak, bardzo. – Obawiam się, że wysłano go do miejsca, gdzie przejdzie reedukację. – Przykro mi to słyszeć. Wygląda na to, że twoja działalność wymaga wielu ofiar. Ilu ludzi zabiłeś, by utrzymać wszystko w tajemnicy? Prychnął niecierpliwie.
– Wiesz, jak to jest, Harry. Nie możemy ryzykować wprowadzenia zbyt wielu nowych technologii do linearnej historii, bo nie zdołamy zapanować nad konsekwencjami. Ryzykujemy zwrócenie na siebie uwagi, wywołanie zamieszania... Należysz do Bractwa Kronosa, więc dobrze znasz te sprawy. Skoro już mówimy o Bractwie Kronosa... – Niedbale pstryknął paznokciem w paznokieć, który wydał cichy dźwięk. – Czy mam się spodziewać, że lada chwila zaatakują mnie połączone siły wszystkich oddziałów Bractwa? – Bractwo wie o moich podejrzeniach, jeśli o to ci chodzi, i w razie mojego zniknięcia ma rozkaz badać sprawę dalej. Jęknął, z irytacją wznosząc oczy do góry. – To niewiarygodnie nudne, Harry, naprawdę. Ludzie absolutnie nie zdają sobie sprawy, jak straszliwa biurokracja panuje na średnich szczeblach władzy Związku Radzieckiego. Wszystko jest okej, jeśli jesteś pierwszym sekretarzem – urzędnicy są dostatecznie rozsądni, by natychmiast wykonywać rozkazy – ale jeśli ktoś nie należy do Biura Politycznego i chciałby zakończyć tajny projekt badawczy albo przenieść go w inne miejsce, musi przygotować olbrzymią ilość dokumentacji. – To na pewno niezbyt bezpieczne – przyznałem. – Polityka! – prychnął. – Wszyscy bez przerwy szukają
materiałów obciążających, które mogliby wykorzystać przeciwko rywalom. Chodzi o to, Harry, że nie mam ochoty przeżywać frustracji związanej z ponownym przenoszeniem tego projektu w inne miejsce. Myślisz, że Bractwo cię odnajdzie, jeśli znikniesz? – Może. – Wzruszyłem ramionami. – Czy właśnie to planujesz? Mam zniknąć? – Nie wiem, Harry – mruknął w zamyśleniu. – A jak sądzisz? Po raz pierwszy spojrzeliśmy sobie w oczy. Tym razem nie patrzyłem na studenta, na młodzieńca zamierzającego popływać łodzią na rzece Cam z dziewczyną o imieniu Frances, by zawstydzić rywala, ale starego, starego człowieka w młodym ciele, który wpatrywał się we mnie okrągłymi oczyma. Wyjąłem pistolet z płaszcza, wsunąłem palec w osłonę spustu i spokojnie położyłem broń na kolanach. Oczy Vincenta rozbłysły na moment, gdy zobaczył mój ruch, po czym znów spojrzał na moją twarz. – To nie dla mnie, prawda? – Po prostu na wypadek, gdybym miał kłopoty z powrotem i złożeniem raportu. – Naturalnie: strzelisz sobie w głowę. Cóż za determinacja! Ale... – leciutko zmienił położenie ciała na fotelu i wykonał ruch przypominający wzruszenie ramion – o czym tak naprawdę chciałbyś złożyć raport?
Westchnąłem. – Możesz mi powiedzieć, co się tu właściwie dzieje? Chyba nie będzie to dla ciebie zbyt nieprzyjemne? – Bynajmniej, Harry. W gruncie rzeczy mam nadzieję, że kiedy się wszystkiego dowiesz, możesz się nawet do nas przyłączyć. – Wstał i skinął grzecznie w stronę drzwi. – Idziemy?
Rozdział czterdziesty szósty
Mój ojciec. Myślę o swoim ojcu. A właściwie o obu ojcach. Myślę o Patricku Auguście siedzącym naprzeciwko mnie przy kominku i w milczeniu obierającym jabłko. Zdejmował skórkę kolistymi ruchami noża, tworząc długą spiralę. Myślę o Rorym Hulnie, starym człowieku z wielkim guzem na lewej nodze, który w 1952 roku, w jednym z moich niezbyt ciekawych żywotów, wysłał do mnie list i napisał, że spędza wakacje na Holy Island; czy miałbym ochotę go odwiedzić? Byłem profesorem matematyki, a moja żona Elizabeth doktorem literatury angielskiej. Lizzy chciała mieć dzieci i obwiniała siebie za to, że nie jesteśmy w stanie ich spłodzić. Kochałem Lizzy jako lojalną towarzyszkę życia i dobrego człowieka, i byłem jej mężem
aż do 1973 roku, gdy zmarła po serii wylewów, które sparaliżowały większą część lewej strony jej ciała. Nie szukałem jej w przyszłych życiach. – Rory Hulne napisał, że jest na Holy Island. Chcesz tam ze mną pojechać? – Kim jest ten Hulne? – spytała Lizzy. – Był właścicielem domu, w którym dorastałem. – Przyjaźniliście się? – Nie. Nie w tym życiu. – Dlaczego chce się z tobą teraz zobaczyć, na litość boską?! – Nie mam pojęcia. – Pojedziesz? – Może. Pewnie już umiera. – Harry, to okropne powiedzieć coś takiego! – upomniała mnie Lizzy. Podróż koleją do Alnmouth trwała siedem godzin, a pociąg zatrzymał się w Newcastle, gdzie maszynista o usmolonej twarzy zrobił sobie zasłużoną przerwę na odpoczynek na zielonej drewnianej ławce na stacji kolejowej z czerwonej cegły. Kiedy zdjął czapkę, okazało się, że czoło ma zupełnie białe, podobnie jak kręgi wokół oczu, gdzie nosił okulary ochronne. Z przeciwległego peronu pomachało do mnie podniecone dziecko siedzące na kolanach matki. Odwzajemniłem jego gest. Dziecko
machało przez kwadrans, gdy staliśmy na stacji, i mimo znudzenia czułem się zobowiązany robić to samo. Kiedy pociąg ruszył, bolała mnie ręka i mięśnie uśmiechniętej twarzy; narastało we mnie poczucie, że ta podróż to koszmarny błąd. Przeglądałem gazetę leżącą na kolanach, ale czytałem ją już kilka żywotów wcześniej i irytowały mnie naiwne relacje na temat toczących się wydarzeń. Krzyżówka na ostatniej stronie sprawiła mi trudności – trzy życia wcześniej, gdy pracowałem w wydziale europejskim Foreign Office, rozwiązałem ją prawie w całości i wtedy również nie mogłem odgadnąć jednego z wyrazów: „Zakręt na drodze, widzę, rozumiem”, osiem liter. Ze złością zdałem sobie sprawę, że w tej chwili również nie jestem w stanie tego odgadnąć, podobnie jak kilka stuleci temu. Może, przynajmniej w jednym życiu, napisać skargę do redakcji gazety? W porze przypływu Holy Island była odcięta od świata; o istnieniu grobli świadczyły tylko nieliczne tyczki sterczące nad powierzchnią wody. Zapłaciłem staremu człowiekowi, by przewiózł mnie na drugą stronę łodzią wiosłową pełną koszy do połowu krabów. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem i wiosłował tak miarowo, że przypominał metronom puszczony w ruch. Po pewnym czasie nad wodą pojawiła się mgła, która spowiła ziemię i morze, zasłaniając ciemne ruiny zamku na wzgórzu. Kiedy dotarliśmy do
brzegu, widać było już tylko kilka białych chat u stóp zbocza; w powietrzu rozlegało się żałobne beczenie owiec o gęstej sierści. W przyszłości wyspa miała się stać atrakcją turystyczną, producentem prawie domowych dżemów i niemal w stu procentach ręcznie wykonywanych świec, lecz w tej chwili uchodziła za miejsce, gdzie ludzie szukają samotności, zapomnienia i – o tak – nawet śmierci w cieniu starych celtyckich krzyży. Nie miałem trudności z odnalezieniem ojca – wszyscy obcy zwracali na siebie uwagę. Skierowano mnie do pokoju na piętrze domku o niskich drzwiach, należącego do niejakiej pani Mason, wesołej, rumianej kobiety, która potrafiła skręcić kurczęciu kark kciukiem i palcem wskazującym oraz nie wierzyła w państwową służbę zdrowia – w ogrodzie rósł przecież agrest, a w kredensie w kuchni stała nalewka z owoców róży. – Przyjechał pan do pana Hulne’a? – spytała pogodnie. – Zaparzę herbatę. Wspiąłem się po schodach, które zaprojektowano, by rozbić głowę każdemu gościowi wyższemu od siedmioletniego dziecka, przeszedłem przez drewniane drzwi z czarną żelazną klamką i znalazłem się w pokoju ojca. Na niewielkim kominku płonął pomarańczowy ogień, a na ścianach wisiały kiepskie obrazki przedstawiające nieruchomą taflę wody, na której unoszą się kwiaty bzu. W
pokoju znajdowało się małe, jednoosobowe łóżko, a przy kominku stał fotel bujany. Siedział w nim straszliwie wychudzony Rory Edmond Hulne i rzeczywiście umierał, zgodnie z harmonogramem. Żółte zabarwienie końcówek łuszczących się paznokci i powolne pulsowanie żył na wychudzonej szyi wskazywały, że jedyne, co można dla niego zrobić, to opieka paliatywna i odrobina wsparcia emocjonalnego. Szybko się domyśliłem, czego oczekuje ode mnie. Usiadłem na skraju łóżka, postawiłem torbę na podłodze, a gdy ojciec otworzył oczy i zerknął na mnie przez załzawione rzęsy, odezwałem się: – Dzień dobry, panie Hulne. Kiedy go ostatnio widziałem? W ciepłym maju 1925 roku, kiedy, tak jak zawsze, w końcu wszystko sobie przypomniałem i odzyskałem pełną świadomość, po czym wysłałem do Bractwa Kronosa list napisany męskim charakterem pisma, w którym prosiłem o zabranie mnie od rodziców, bym mógł uniknąć nudy dzieciństwa. Charity Hazelmere, wielka matrona Bractwa, odpowiedziała natychmiast – poinformowała Patricka i Harriet, że hojny uczony ufundował stypendium na edukację i utrzymanie ubogich chłopców i że przedstawiono moją kandydaturę. Charity podała konkretną kwotę, a ja uwolniłem przybranych rodziców od poczucia winy z powodu mojego
wyjazdu, wołając radośnie, że propozycja wygląda bardzo ekscytująco, że zawsze marzyłem o możliwości zdobycia wykształcenia i że będę często pisał do domu, choć oboje ledwo potrafili czytać. Spakowali do torby moje sfatygowane ubrania i posadzili mnie na wozie Patricka, który miał mnie zabrać na dworzec kolejowy, a Rory Hulne wyszedł ze swojego domu, by patrzeć na mój odjazd. Stał w drzwiach i milczał. W niektórych żywotach, gdy przechodziliśmy przez ten rytuał, podchodził do mnie, ściskał mi rękę i mówił, że powinienem być dzielny. Tym razem jednak tego nie zrobił, chociaż nie potrafię wyjaśnić, co w moim zachowaniu wpływało na niego w ten sposób. Działo się to blisko trzydzieści lat wcześniej. Kiedy z rzadka wracałem na północ, by spędzać w milczeniu Boże Narodzenie z Patrickiem lub uczestniczyć w pogrzebie Harriet – stały element mojego dzieciństwa – mój ojciec był nieobecny. Wyjeżdżał w interesach, przebywał na kuracji w uzdrowisku, odwiedzał Londyn; zajmował się różnymi bezsensownymi czynnościami tego rodzaju. W tej chwili siedział przede mną, umierając na moich oczach, samotny w chacie na wyspie, pozbawiony wszelkich atrybutów bogactwa i władzy, chudy, stary człowiek przy kominku. – Kim pan jest? – wymamrotał cichym głosem. – Czego pan chce? – To ja, Harry, Harry August, proszę pana –
odpowiedziałem, mimo woli mówiąc pełnym szacunku głosem młodego człowieka. – Harry? Wysłałem do ciebie list. – Dlatego przyjechałem. – Nie spodziewałem się, że to zrobisz. – Cóż... jednak przyjechałem. Przeżyłem setki lat, lecz ten człowiek zawsze potrafi sprawić, że zaczynam wypowiadać puste frazesy, czuć się jak mały chłopiec lękający się groźnego spojrzenia dziedzica majątku ziemskiego. Dlaczego tak się dzieje? – Jesteś zdrowy, Harry? – spytał, gdy milczenie stało się zbyt długie i napięte. – Jesteś bogaty? – Jakoś sobie radzę – odpowiedziałem ostrożnie. – Uczę matematyki. – Matematyki? Dlaczego? – Sprawia mi to przyjemność. Matematyka jest... wdzięczną dziedziną, a żarty studentów są zawsze ciekawe. – Masz... dzieci? – Nie, nie mam. Chrząknął, a ja odebrałem ten dźwięk prawie jako wyraz satysfakcji. Skinął dłonią w stronę kominka, prosząc, bym włożył następne polano. Uklęknąłem przed metalową osłoną i poprawiłem pogrzebaczem ogień, po czym wrzuciłem polano w płomienie. Kiedy się wyprostowałem, spoglądał prosto na mnie, a ja zdałem sobie sprawę, że w
przyszłości będę miał identyczną twarz. Chociaż zestarzał się fizycznie, umysł miał ciągle aktywny. Kiedy wróciłem do łóżka, chwycił mnie za rękę, zatrzymał i popatrzył mi z napięciem w oczy. – Masz pieniądze? – spytał cicho. – Jesteś bogaty? – Powiedziałem panu, panie Hulne, uczę... – Słyszałem, że jesteś bogaty. Moje siostry... dom... – Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu i puścił mój nadgarstek, jakby nagle zabrakło mu sił, by go trzymać. – Niedługo nic nie zostanie. Usiadłem ostrożnie na brzegu łóżka. – Potrzebuje pan... pożyczki, panie Hulne? – Mówiłem bardzo powoli, by w moim głosie nie odezwał się narastający gniew. Czy zostałem wezwany po dwudziestu siedmiu latach, by stać się przybocznym bankierem człowieka, który nie uczynił mnie nawet swoim spadkobiercą? – Wielki Kryzys... – mruknął. – Wojna... nowy rząd, ziemia, trudne czasy... Constance nie żyje, Victoria nie żyje, Alexandra musi pracować w sklepie – pomyśl tylko, w sklepie! Clement odziedziczy tytuł, ale wszystko przepija – wszystko, wszystko zmarnowane. Sprzedaliśmy połowę ziemi, by spłacić odsetki od hipoteki, nawet nie samą hipotekę! Zabiorą dwór i wypełnią go związkowcami – zaczął ze złością wypluwać słowa – bankierami w średnim
wieku i ich dziećmi, prawnikami albo buchalterami. Sprzedadzą wszystko na licytacji, wszystko, i nic nie zostanie. Wszystko przepadło. Wszystko poszło na marne. Musiałem się zmuszać do siedzenia bez ruchu, poczułem skurcz kolana, chciałem skrzyżować ramiona, nogi, jakby nawet mięśnie mojego ciała musiały wyrazić narastającą wrogość. – Czy jest coś, co chciałby mi pan powiedzieć, panie Hulne? – Zawsze lubiłeś Alexandrę, prawda? – spytał. – Dobrze cię traktowała, gdy byłeś dzieckiem, tak? – Była miła – przyznałem. – Podejrzewam, że nawet bardziej, niż myślałem. – Clement to odrażająca kreatura – dodał z goryczą. – Wiesz, że miał trzy żony? Chce sprzedać posiadłość i wyjechać do Kalifornii. – Panie Hulne, czego właściwie spodziewa się pan po mnie w związku z tą sprawą? – spytałem nieco twardszym tonem. Spojrzał w sufit i na jego pomarszczonych powiekach zalśniły łzy. Kiedy zdał sobie sprawę, że płacze, zaczął się rozczulać nad sobą jeszcze bardziej, pełen wstydu i żalu, jak często się zdarza ludziom, którzy starannie ukrywają emocje. Po chwili łzy pociekły mu po policzkach i przechylił głowę w bok, jakby nie chciał się pogodzić z ich obecnością
na swojej skórze. – Nie możesz pozwolić, żeby posiadłość dostała się w obce ręce! – jęknął. – To także twoja przeszłość, Harry: dom, ziemia. Rozumiesz, prawda? Ty również chciałbyś, by to wszystko dalej żyło... – Czasy się zmieniają, jak mówi poeta – odrzekłem stanowczo. – Zresztą może jeszcze tego nie powiedział, ale, tak czy inaczej, czas ukoi poczucie straty. Przykro mi z powodu pańskich kłopotów, panie Hulne. Żałuję, że Alexandra ma problemy finansowe; rzeczywiście była dla mnie miła. Clement zawsze wszystkich terroryzował, nawet jako dziecko; pasmo cichych tragedii rozgrywających się w tym domu, monstrualnym pomniku próżności, jest czymś potwornym. Constance była tyranem, wolała pozory od prawdy, Victoria nadużywała narkotyków, zadręczał pan niewinną Lydię aż do granic... – Jak śmiesz?! – Poruszył się gwałtownie, jakby chciał wstać z fotela i uderzyć mnie, ale nie miał na to siły, więc pozostał na miejscu. Dygotał na całym ciele, a łzy stały się mniej widoczne na zaczerwienionych policzkach. – Jak śmiesz?! Jak śmiesz mówić o nich, jakbyś... jakbyś ich znał... Wyjechałeś jako dziecko! Wyjechałeś i nigdy nie wróciłeś. Jak śmiesz... – Proszę mi powiedzieć – przerwałem. Mówił z większym gniewem, ale moje słowa miały w sobie więcej
siły. – Czy moja matka krzyczała, gdy pan ją gwałcił? Mógł zareagować na różne sposoby. Przez chwilę myślałem, że wpadnie w jeszcze większą wściekłość, lecz moje pytanie kompletnie nim wstrząsnęło. Cofnął się odruchowo i zesztywniał na fotelu, wyglądał jak motyl przebity szpilką. Chcąc go jeszcze bardziej pognębić, dodałem: – Spotkałem kiedyś kobietę o nazwisku Prudence Crannich, która asystowała przy porodzie w damskiej toalecie na dworcu kolejowym w Berwick-upon-Tweed, w Nowy Rok. Matka dziecka umarła, ale odszukałem jej rodzinę i rozmawiałem z jej matką – moją babką – która opowiedziała mi historię Lisy Leadmill, która pojechała na południe szukać lepszego losu i znalazła śmierć wśród obcych. W przypadku krwawień chłód to niesprzyjający czynnik: krew krzepnie wolniej i pacjenci szybciej umierają. Może gdybym się urodził w lecie, moja matka by przeżyła? Oczywiście tylko pan i Lisa wiedzieliście, czy naprawdę pan ją zgwałcił, ale była młodą, samotną kobietą w domu sfrustrowanego, skłonnego do przemocy człowieka, który uważał, że żona go zdradza, i prawdopodobnie cierpiał na problemy psychologiczne wywołane przez przeżycia wojenne na froncie. Wyobrażam sobie, że chwycił ją pan za ramię i ostentacyjnie głośno pocałował, aby usłyszała to pańska żona. Wyobrażam sobie, że Lisa była przerażona, nie rozumiejąc, że jest tylko
pionkiem w pana rozgrywkach małżeńskich. Powiedział jej pan, że powinna być grzeczna, a ona poprosiła, by pozwolił jej pan odejść. Pan na to, że wszystko będzie dobrze, że jeśli zacznie krzyczeć, dowie się o tym cały dom, a potem zostanie wyrzucona bez odprawy i referencji, napiętnowana jako dziwka... Lepiej bądź grzeczna, lepiej nic nie mów... Moim zdaniem potrafił pan sobie wmówić, że jej pan nie zgwałcił, bo nie krzyczała. Czy krzyknęła, gdy przewrócił ją pan na ziemię? Krzyknęła?! Ściskał poręcze fotela, aż zbielały mu knykcie. Ciągle dygotał, lecz już nie z gniewu. – Kiedyś chciałem pana poznać – ciągnąłem spokojniejszym tonem. – Wysłałem do pana list i opisałem w nim okropności, które widziałem, popełnione przez siebie grzechy, doznane cierpienia. Szukałem nieznajomego człowieka, który chciałby mnie wysłuchać, kogoś zobowiązanego przez więzy krwi, by zrozumieć, lecz nie osądzać. Myślałem, że może pan ciągle stać się moim ojcem. Odpowiedział pan jak żołnierz towarzyszowi broni, ale dziś rozumiem, że nigdy nie uważał mnie pan za syna. Dziedzica, owszem, może bękarta mającego dostać coś w spadku, znak hańby, przypomnienie pańskich grzechów, zemstę w ludzkiej postaci, ale nigdy nie za syna. Myślę, że w ogóle nie nadaje się pan na ojca. Podniosłem torbę, wstałem i odwróciłem się w stronę
drzwi. – Przez chwilę myślałem, że zamierza pan powiedzieć, iż jako pański potomek powinienem odziedziczyć Hulne House. Zastanawiałem się, czy pan uważa, że mogę mieć sentyment do tego miejsca, pragnąć je zachować w nienaruszonym stanie, odwrotnie niż Clement. A może, jako człowiek o skromnym pochodzeniu, byłbym tak olśniony tym darem, że przekształciłbym posiadłość w pomnik pana i pańskiej rodziny? Myślę, że powinienem panu powiedzieć, że gdyby ofiarował mi pan w tej chwili dwór i cały majątek, a także dom, gdzie się wychowałem pod opieką Patricka i Harriet, to kazałbym wszystko zburzyć, zetrzeć z powierzchni ziemi, po czym zmieniłbym całą posiadłość w ośrodek rozrywkowy dla bankierów i ich dzieci albo zbudowałbym kasyno dla starych dziwaków. A może po prostu nic bym nie robił, a ziemia leżałaby odłogiem i wróciłaby do naturalnego stanu? Odwróciłem się i ruszyłem w stronę wyjścia. Kiedy dotarłem do drzwi, zawołał za mną: – Harry! Nie możesz... To twoja przeszłość, Harry! Twoja przeszłość... Wyszedłem, nie oglądając się za siebie. Dwa życia później rzeczywiście stałem się właścicielem Hulne House. Przyczyniło się do tego to, że w wieku dwudziestu dwóch lat poszedłem na pogrzeb swojej babki
Constance. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w jej pogrzebie, nigdy nie chciałem. Przy grobie zaczęła ze mną rozmawiać ciotka Alexandra, która przez wszystkie te lata ratowała mi życie, nalegała, by wziąć mnie do domu, i robiła to zawsze, we wszystkich moich żywotach. Odznaczała się najsilniejszą osobowością w całej rodzinie. Wyczuwała, skąd wieje wiatr, i dawała się nieść w tym samym kierunku. Nigdy się nie dowiedziałem, co powiedziała ojcu, ale na trzy miesiące przed śmiercią napisał nowy testament i odziedziczyłem posiadłość. Nie zmieniłem absolutnie nic, nawet jednej cegły, i przekształciłem dwór w instytucję charytatywną zajmującą się leczeniem chorób psychicznych. Oczywiście po mojej następnej śmierci majątek powrócił do pierwotnego stanu pod czujnym okiem Constance, ale z przyjemnością myślałem, że gdzieś, w świecie, którego już nie mogę oglądać, Hulne House wreszcie odegrał jakąś pozytywną rolę.
Rozdział czterdziesty siódmy
Vincent, idący obok mnie przez rosyjską bazę wojskową, gdzie prowadzono tajne badania naukowe. Gdyby tylko mógł mnie pan teraz zobaczyć, panie Hulne... Kiedy podążyliśmy w głąb bazy, pozwolił mi zatrzymać pistolet. Czy miało to dla niego jakieś znaczenie? Zabicie go nic by mi nie dało, podobnie jak zastrzelenie samego siebie w tym krytycznym momencie – czekałoby mnie tylko ponowne, irytujące przechodzenie przez okres dojrzewania. Na widok Vincenta ludzie usuwali się z drogi, zerkając na mnie z powątpiewaniem, lecz nikt nie zadawał żadnych pytań. Młody człowiek w brzydkiej marynarce i podwiniętych skarpetkach najwyraźniej był tu szefem, budził powszechny szacunek, a skinienie jego dłoni otwierało każde zamknięte drzwi, pozwalało minąć każdy uzbrojony patrol.
– Cieszę się, że to ty – zauważył Vincent, gdy zaczęliśmy schodzić pod ziemię, a powietrze stało się zimne i wilgotne. – Kiedy zdałem sobie sprawę, że moje urządzenie znalazło się przed czasem na wolnym rynku, miałem nadzieję, że członkowie Bractwa Kronosa będą zbyt zajęci piciem, by zwrócić na to uwagę. Zdziwiłem się, że ktokolwiek w ogóle to zauważył, ale bardzo mi miło, że zrobiłeś to właśnie ty, Harry. Masz w tej chwili na imię Harry? Wzruszyłem ramionami. – Może być Harry. Imię dobre jak każde inne. A ty? Jak się stałeś Witalijem? Tym razem to on wzruszył ramionami. – Przez kilka żywotów próbowałem pracować w amerykańskim kompleksie wojskowo-przemysłowym – odparł z niezadowoleniem. – Ale utrzymanie w tajemnicy jakiejkolwiek innowacji technologicznej jest w tamtym środowisku praktycznie niemożliwe. Wszyscy żądali informacji, co i jak szybko mogę wyprodukować: jeśli nie biznesmeni albo żądni sławy naukowcy, to generałowie lub urzędnicy z Departamentu Stanu. Ameryka to straszliwie prymitywny kraj. Sowieci mają przynajmniej jedną zaletę: kult tajemnic. Im dalej szliśmy, tym robiło się zimniej, a średnica rur i przewodów w korytarzu stawała się coraz większa, aż
wreszcie ściany były prawie w całości pokryte warstwą kabli grubszych od mojego ramienia. – Co robiłeś po naszym ostatnim spotkaniu? – spytał beztrosko. – Dostałeś tę profesurę? – Co takiego? Tak, w końcu dostałem. Ale dopiero wtedy, gdy Fred Hoyle zagroził, że da mi w pysk. – Och, twoja kariera akademicka miała naprawdę gwałtowny przebieg... – Trzeba uczciwie przyznać, że ty i Hoyle byliście jedynymi ludźmi w całym tamtym życiu, którzy postanowili mnie pobić. – Miło mi słyszeć, że znalazłem się w dobrym towarzystwie. Weź to, tak będzie lepiej. Podał mi cienką, jasną plakietkę. Obejrzałem ją – prosty dozymetr osobisty, prymitywny, potrafiący tylko zasygnalizować, że ktoś został napromieniowany, lecz pozbawiony skali, by określić wysokość dawki. – Vincent, wydajesz się zbyt wyrafinowanym człowiekiem, żeby budować bomby atomowe dla Sowietów – odezwałem się. – Czym się właściwie zajmujesz? – Ależ buduję bomby atomowe! – odpowiedział, otwierając zamek gigantycznych stalowych drzwi. – Jednak bardzo dbam o to, żeby utalentowani sowieccy naukowcy nie byli w stanie w pełni wykorzystać swojego potencjału. Na końcu procesu produkcyjnego pojawiają się dziwnym
trafem drobne błędy, które sprawiają, że bomby wybuchają zgodnie z harmonogramem przewidzianym przez historię. Jestem pewien, że Bractwo Kronosa zauważyło zmianę tempa wyścigu zbrojeń? – I nikt nie zadaje żadnych pytań? – Już wspomniałem, że system sowiecki ma niezwykłe cechy – odpowiedział beztrosko. W czasie tej wymiany zdań ogromne drzwi uchylały się centymetr po centymetrze z powolnością pełznącego lodowca. Wreszcie się otworzyły i Vincent wszedł do podziemnej hali o metalowych ścianach zastawionych urządzeniami elektrycznymi. Wydawało się, że to właśnie tutaj zbiegają się wszystkie rury i kable znajdujące się na terenie kompleksu, a powietrze było wyraźnie cieplejsze niż w ponurych korytarzach prowadzących w głąb ziemi. Usłyszałem warkot wirujących wentylatorów, które wydawały się większe od śrub „Titanica”, i zobaczyłem gigantyczną machinę stojącą na środku pomieszczenia. Amerykanie próbowali nadać swojej konstrukcji estetyczny wygląd, lecz Vincenta i jego zespół interesowała tylko czysta, praktyczna funkcjonalność. Poszczególne części urządzenia prymitywnie zespawano, z wnętrza zwisały kable, do których przyklejono karteczki z nabazgranymi oznaczeniami. Gdzieniegdzie migały lampki kontrolne, lecz tylko takie, które sygnalizowały coś ważnego. Maszyna
wyglądała niczym gigantyczny ołtarz złożony z rur, kabli i metalowych części, miejsce kultu boga techniki skonstruowane przez miłośnika majsterkowania. W cieniu potężnego urządzenia kręcili się mężczyźni i kobiety z niewielkimi białymi dozymetrami na fartuchach, ciągnęli po podłodze drabiny, by wspiąć się do niewidzialnych klap w pancerzu wysoko ponad poziomem kwadratowej podstawy. – Co o tym sądzisz? – spytał pogodnie Vincent. – To zależy od tego, na co patrzę – odpowiedziałem spokojnym tonem, czując w kieszeni ciężar pistoletu. – Sprawiasz mi zawód, Harry – odparł zawiedzionym tonem. Rozczarowanie Vincenta stanowiło zaproszenie do formułowania hipotez. Z ociąganiem zacząłem je formułować. – W porządku – westchnąłem. – Widzę, że skonstruowałeś maszynę liczącą, która normalnie zostałaby wynaleziona za jakieś piętnaście lat; zauważyłem agregaty chłodzone cieczą, które pojawią się dopiero po siedemnastu latach. Dozymetry osobiste i ściany wyłożone ołowiem sugerują, że gdzieś znajduje się źródło promieniowania, ale na pewno nie jest to reaktor, bo nie widać rur tłoczących wodę, by go chłodzić, oczywiście pod warunkiem, że nie zastosowałeś technik jądrowych,
mających powstać dopiero za pół wieku. – To nie reaktor – potwierdził. – Ale rzeczywiście, istnieje źródło promieniowania. – Stwarza ono pewne zagrożenie, ale nie tak wielkie, by technicy musieli nosić kombinezony ochronne. Duża liczba kabli podłączonych do urządzenia sugeruje, że wprowadzasz do niego zarówno dane, jak i energię. Wygląda to raczej na monitorowanie eksperymentów niż kompletny proces produkcyjny. Wynika z tego... że coś badasz, prawdopodobnie na poziomie subatomowym, wykorzystując technologię wyprzedzającą swoją epokę o kilkadziesiąt lat, w tajnej bazie w środku ZSRR, a poza tym – przez cały czas mnie to dziwi – robisz wrażenie zadowolonego z całej sytuacji. I rzeczywiście, Vincent z dumą spoglądał na machinę. Wydawał się rozpromieniony. – Naturalnie, że jestem zadowolony, Harry – powiedział. – Dzięki wiedzy uzyskanej za pomocą tego urządzenia możemy zmienić wszystko. – Wszystko? – Wszystko – powtórzył. Wyraz jego oczu świadczył, że mówi całkowicie poważnie. – Chciałbyś pomóc? – Pomóc? – Pomóc – odrzekł. – W tym przypadku oznacza to przeciwieństwo przeszkadzania.
– Nawet gdyby całe to przedsięwzięcie nie naruszało podstawowych zasad Bractwa Kronosa – Vincent prychnął lekko, słysząc tę sugestię – w gruncie rzeczy nie wiem, w czym miałbym pomagać. Położył mi dłoń na ramieniu i przycisnął mnie do siebie jak przyjaciela spotkanego po długiej nieobecności. Czy to ten człowiek, tak wiele wieków wcześniej, całował Frances na trawniku i powalił mnie pięścią na podłogę za to, że jestem kalaczakrą? – Harry – powiedział zdecydowanym tonem. – Co sądzisz o projekcie budowy zwierciadła kwantowego?
Rozdział czterdziesty ósmy
– Zwierciadło kwantowe... – zaczął. – Daj spokój! – odpowiedziałem. – Zwierciadło kwantowe... – Bzdury! – Zwierciadło kwantowe! – Vincent zaczynał się irytować, podniecać, jak często w trakcie naszych rozmów. Znowu Cambridge. Znowu wspomnienia. Mam wrażenie, że w trakcie mojej znajomości z Vincentem zawsze wracam myślami do dobrych czasów, do dni, nim wszystko się skomplikowało, przed końcem świata. – Jesteś gotów mnie wysłuchać? – spytał. – Daj mi jeszcze jedną porcję kurczaka i purée, a będę siedział cicho i nawet zrobię najbardziej zaciekawioną minę, na jaką mnie w tej chwili stać – odpowiedziałem.
Posłusznie nałożył mi na talerz dużą porcję mięsa i ziemniaków. – Zwierciadło kwantowe to teoretyczne urządzenie służące do ekstrapolacji materii – podjął. – Kiedy mówisz „ekstrapolacja”... – Myślałem, że będziesz siedział cicho. Jedz! – Jem – odpowiedziałem, ostentacyjnie nabierając na widelec porcję ziemniaków. – Przypomnij sobie Darwina. – Udało mi się nie mlasnąć z niezadowoleniem, lecz Vincent i tak obrzucił mnie wściekłym wzrokiem, zauważywszy, że o mało mu nie przerwałem. – Popłynął na wyspy odcięte od reszty świata, gdzie obserwował zwierzęta i ich sposób życia. Ludzie widzieli to wszystko wcześniej, będą to oglądać znowu, ale dla Darwina obserwacja otaczającego świata stała się początkiem logicznej ekstrapolacji. Patrzmy, jak zwierzęta przystosowują się do środowiska, podziwiajmy ptaka, który w idealny sposób pikuje w dół ze skały, by złowić rybę, zauważmy, że jest niezwykle podobny do innego ptaka żyjącego tysiące kilometrów dalej, który może należeć do tego samego gatunku, ale łapane przez niego zwierzęta żyją w jaskiniach, toteż ma długi dziób. To właśnie tezy Darwina. Obserwujmy robaka, obserwujmy owada, obserwujmy kraba pełznącego po dnie morza i na podstawie tego wszystkiego...
– Podaj mi sos – mruknąłem. Vincent podał mi sosjerkę, ale nie przestał mówić. – ...i na podstawie tego wszystkiego powstaje fantastyczna teoria: teoria ewolucji. Ekstrapolacja, Harry. Zaczynamy od drobnostek i dochodzimy do wielkich rzeczy. My, jako fizycy... – Ja jestem fizykiem, a ty studentem. Nie mam pojęcia, dlaczego znoszę twoje towarzystwo. – Jako fizycy... mój przepis na sos jest lepszy od twojego... nie obserwujemy zwierząt ani zachowania ptaków – ciągnął. – Interesuje nas materia, struktura atomu. A jeśli weźmiemy tę najprostszą cząstkę wszechświata i postąpimy tak samo jak Darwin? Z protonu, neutronu i elektronu możemy wydedukować, jakie siły je wiążą, a zatem muszą działać w całym wszechświecie, wiązać przestrzeń, czas, a potem stworzyć coś w rodzaju zwierciadła, w którym ujrzymy naturę stworzenia... – Zwierciadło kwantowe! – dokończyłem, melodramatycznie poruszając widelcem. – Przecież tym zajmuje się nauka, Vincencie – dodałem, nie czekając, aż wybuchnie gniewem większym od mojego. – Tylko próbuje się zajmować – poprawił mnie. – Ale narzędzia, z których musimy korzystać – trójwymiarowe przedmioty, które możemy obserwować wzrokiem, sam ludzki umysł – zupełnie się do tego nie nadają. Aby
zrozumieć materię, potrzebujemy zupełnie innego narzędzia, zupełnie nowego sposobu pojmowania cegiełek, z których zbudowana jest rzeczywistość. Kiedy to osiągniemy, możemy zrozumieć cały wszechświat. Co o tym sądzisz? Zastanawiałem się nad słowami Vincenta. – Moim zdaniem to bzdury – odezwałem się w końcu. – Harry... – Nie, zaczekaj, posłuchaj mnie. Nawet jeśli pominiemy komplikacje teoretyczne, trudności ekonomiczne i problemy naukowe, jest to kompletny nonsens z filozoficznego punktu widzenia, irytujący z powodu swojej nienaukowości. Myślę, Vincencie, że ludzkość nie jest w stanie zrozumieć całego wszechświata. – Och, proszę... – Zaczekaj, zaczekaj chwilę. Myślę, że to, co opisujesz – twoje teoretycznie niemożliwe urządzenie mające w niezrozumiały sposób powiększyć naszą wiedzę o wszechświecie i odpowiedzieć na absolutnie wszystkie pytania, opisać mechanizmy rządzące światem, a ponadto wyjaśnić przyczyny jego istnienia – ta cudowna maszyna jest ni mniej, ni więcej, tylko czymś w rodzaju bóstwa zbudowanego metodą „zrób to sam”. Chcesz skonstruować urządzenie, które uczyni cię wszechmocnym, Vincencie? Chcesz stać się Bogiem?
– Nie, Boże, nie... – Wiedzieć wszystko, co jest, było i będzie, to... – Cel nauki! Pistolet to tylko pistolet, lecz to człowiek naciska spust... – A zatem w porządku. Spraw, by ludzkość była wszechmocna... – „Bóg” to termin budzący tyle skojarzeń... – Masz rację! – rzuciłem ostrzejszym tonem, niż zamierzałem. – Nazwij to zwierciadłem kwantowym, a nikt nawet nie zacznie podejrzewać skali twoich ambicji. – Może właśnie o to chodzi? – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Może Bóg jest po prostu zwierciadłem kwantowym?
Rozdział czterdziesty dziewiąty
– Czy mogę dostać trochę czasu do namysłu? – spytałem. – Naturalnie – odpowiedział beztrosko. – Nie przeszkadzałoby ci, gdybym zatrzymał pistolet? – Jasne, że nie. Czy miałbyś coś przeciwko temu, by spędzić ten czas w wygodnej celi? – spytał. – Jest tu wiele delikatnych aparatów, które mogłyby się pobrudzić krwią, gdybyś postanowił strzelić sobie w głowę. – Rzeczywiście, byłoby to przykre – zgodziłem się. – Prowadź. Poszliśmy do miejsca, gdzie znajdowały się cele. Podejrzewałem, że wyposażono w nie każdy tajny sowiecki ośrodek badawczy. Były zimne, posłania znajdowały się na betonowych klocach przylegających do ścian. Vincent obiecał, że ktoś przyniesie koce, i dotrzymał słowa. Dostałem również gorącą, gęstą zupę z kluskami. Strażnik postawił talerz na podłodze i popchnął go w moją stronę,
nie spuszczając oka z leżącego koło mnie pistoletu. Uśmiechnąłem się do niego miło i nic nie powiedziałem. Zwierciadło kwantowe. Vincent Rankis – Witalij Karpienko – jakkolwiek się nazywał – naprawdę próbował zbudować zwierciadło kwantowe. Cała czasoprzestrzeń, wszystko, co istniało i może istnieć, rozłożone przed ludzkimi oczami niczym mapa stworzenia. Maszyna potrafiąca ekstrapolować cuda wszechświata na podstawie jednego atomu. Wytłumaczyć, jak powstaliśmy. Dlaczego powstaliśmy. Nawet my, nawet ouroboranie. Siedziałem i myślałem. Myślałem o Cambridge i naszych dyskusjach, gdy jedliśmy pieczone kurczaki. O Akinleye wbijającej mi igłę w skórę. O Richardzie Lisle’u, trafionym kulą w pierś, nim popełnił swoje zbrodnie. O Lizzy, którą kochałem, i o Jenny, którą kochałem w zupełnie inny sposób, tak samo uczciwie, tak samo szczerze. Czołgałem się u stóp Phearsona; przed moimi drzwiami stała Virginia – najlepsza jest tętnica udowa, krew tryska na wszystkie strony – Rory Hulne na pogrzebie mojej babki, wyraz twarzy mojego ojca, gdy go zostawiłem,
by umarł. Wiele razy stałem nad grobem Harriet, życie po życiu, jako dziecko nie potrafiłem uścisnąć ręki swojego przybranego ojca, Patricka Augusta, którego dusza obumarła, choć ciało ciągle żyło. Jaki sens ma twoja egzystencja? Świat się kończy. Teraz wszystko zależy od ciebie. Czy krzyczała? To twoja przeszłość, Harry. To twoja przeszłość. Jest pan Bogiem, doktorze? Jedyną żywą istotą, która ma jakieś znaczenie? Uważa pan, że skoro pan pamięta swój ból, jest on ważniejszy, cenniejszy? Myśli pan, że liczy się tylko pańskie życie, bo to pan je przeżywa? A zatem w porządku! Spraw, by ludzkość stała się wszechmocna! Jaki sens ma twoja egzystencja? Jesteś Bogiem? * Zdaje się, że myślałem prawie całą dobę. Kiedy skończyłem, zacząłem walić w drzwi celi. Otworzył je ten sam nerwowy strażnik, który przyniósł zupę z kluskami, i zerknął na pistolet w mojej dłoni. – Witam – powiedziałem i wręczyłem mu broń. –
Przekażcie Karpience, że się zgadzam. Odpowiedź brzmi: tak.
Rozdział pięćdziesiąty
Poznałem kiedyś kalaczakrę, który nazywał się Fidel Gussman. Był rok 1973; pojechałem do Afganistanu, by zobaczyć wielkie posągi Buddy, nim władzę przejmą talibowie i każą je zniszczyć. Podróżowałem jako obywatel Nowej Zelandii, ponieważ paszport tego kraju to jeden z łatwiejszych sposobów poruszania się po świecie, i przy okazji próbowałem odświeżyć swoją znajomość języka paszto. Miałem pięćdziesiąt pięć lat i spędziłem dużą część życia, szukając wiadomości wyrytych w kamieniu przez dawnych członków Bractwa Kronosa. Była to gra ciągnąca się przez stulecia – w 45 roku naszej ery ktoś pozostawiał żart dla przyszłych członków Bractwa, a jeśli zdołałem go odkryć, mogłem dodać swoje nazwisko i zakopać kamień w innym miejscu wraz z zestawem zaszyfrowanych wskazówek, które powinny zostać rozwikłane przez przyszłe pokolenia – coś w rodzaju ponadnarodowej
kapsuły czasowej dla znudzonych ouroboran. Jeśli uczestnicy zabawy mieli ochotę okazać hojność, ukrywali w sekretnych miejscach również skarby, które nie mogły ulec biodegradacji. Najbardziej wspaniałomyślnym darem okazało się dzieło Leonarda da Vinci, dotychczas uważane za zaginione, przez kalaczakrę żyjącego we Włoszech epoki renesansu zakopane w zapieczętowanym dzbanie na wino pod świątynią Santa Angelica w najwyższej części Alp. Wskazówki mające pomóc w odnalezieniu listów z przeszłości prawie zawsze miały formę sprośnych wierszyków, co sprawiało, że odkrycie cennego dzieła sztuki okazywało się przyjemną niespodzianką. Te gry były najważniejszą przyczyną moich podróży po całym świecie, a w czasie pielgrzymki do posągów Buddy w Afganistanie spotkałem Fidela Gussmana. Można go było zauważyć z odległości kilometra – był potężnym mężczyzną o byczym karku i siedział na dachu pierwszej ciężarówki wchodzącej w skład konwoju, który wzbijał na drodze wielkie obłoki żółtego kurzu, unoszące się powyżej kołyszących się anten radiowych. Kiedy samochody wjechały do miasteczka, jego mieszkańcy natychmiast rozpierzchli się ze strachu przed bandytami, i rzeczywiście, przybysze wyglądali jak bandyci. Nie próbowałem się chować – Nowozelandczykowi o jasnej karnacji trudno gdziekolwiek się ukryć w Afganistanie – i
spoglądałem na człowieka o europejskiej twarzy i oddział uzbrojonych w kałasznikowy mężczyzn wielu narodowości niczym turysta patrzący na grupę policjantów. – Hej, ty! – zawołał w urdu, wymawiając słowa z cudzoziemskim akcentem, i gestem nakazał mi podejść do ciężarówki. Jej kolor był niemożliwy do rozpoznania, ponieważ w całości pokrywał ją żółty pył. Silnik syczał, nie mogąc ostygnąć w straszliwym skwarze, a mężczyźni zaczęli wyjmować patelnie i stawiać je na masce – nie było potrzeby rozpalać ognisk. Podszedłem, licząc w myślach karabiny maszynowe i starając się ocenić, kim są ludzie, którzy tak bezceremonialnie przerwali moją wyprawę turystyczną. Doszedłem do wniosku, że to najemnicy i złodzieje – jedynym elementem stroju kojarzącym się z umundurowaniem były czerwone opaski noszone w różnych miejscach. Mężczyzna, który mnie zawołał, był najwyraźniej przywódcą: miał dużą uśmiechniętą twarz i krzaczastą brodę. – Nie jesteś Afgańczykiem. Pracujesz dla CIA? – spytał. – Nie pracuję dla CIA – odpowiedziałem. – Przyjechałem po prostu obejrzeć posągi Buddy. – Jakie posągi Buddy? – W Bamian – wyjaśniłem, z całych sił starając się nie okazać pogardy dla ignorancji bandyty. – Wykuto je w zboczu góry.
– Tak, widziałem je – odparł w zamyśleniu. – Masz rację, że chcesz je zobaczyć: za dwadzieścia lat już ich nie będzie! Cofnąłem się, zaskoczony, i popatrzyłem innym wzrokiem na obszarpanego, cuchnącego mężczyznę pokrytego kurzem. Uśmiechnął się szeroko, dotknął dłonią czoła i powiedział: – Cóż, miło cię poznać, nawet jeśli nie pracujesz dla CIA. Zeskoczył z ciężarówki i zaczął się oddalać. – Plac Tiananmen! – zawołałem, dziwiąc się, że to robię. Zatrzymał się, a potem obrócił w miejscu, wbijając palce stóp w piasek niczym tancerz. Podszedł do mnie, ciągle uśmiechając się beztrosko, i zatrzymał się tak blisko, że poczułem zapach potu pokrywającego jego ciało. – Cholera! – zaklął w końcu. – Nie wyglądasz jak chiński szpieg. – A ty nie wyglądasz jak dowódca najemników w Afganistanie. – Cóż, jestem tu tylko przejazdem. – Dokąd zmierzasz? – Tam, gdzie trwa walka. Jesteśmy żołnierzami, rozumiesz – to nasz zawód i wykonujemy go dobrze. Nic się nie stanie, jeśli wojna będzie się toczyć bez nas, ale z nami będzie się toczyć trochę szybciej. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ale dlaczego taki miły starszy pan jak ty mówi o placu w Chinach, co?
– To nic ważnego – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. – Po prostu przyszło mi do głowy pewne słowo. Tak samo jak Czarnobyl. To tylko słowa. Fidel poruszył brwiami, lecz nie przestał się uśmiechać. Później zaśmiał się wesoło, klepnął mnie w plecy tak mocno, że o mało się nie przewróciłem, cofnął się, by na mnie popatrzeć, i w końcu ryknął na całe gardło: – Na Jezusa, Marię i świętego Józefa! Witaj, bracie! Cieszę się, że cię widzę! Zjedliśmy razem posiłek. Rodzinę, w której domu się zatrzymaliśmy, poinformowano, że będzie miała gości, lecz podkomendni Fidela przywieźli własne jedzenie i rzucali dzieciom kapsle od butelek, a te wydawały się zainteresowane ich zbieraniem. Matka stanęła w drzwiach, spoglądając na nas przez niebieską woalkę, zaniepokojona, że możemy stłuc któryś z garnków. – Rodzę się w 1940 roku – wyjaśnił Fidel. Odgryzał od kości kawałki pieczonego jagnięcia; miał imponujące, lecz starte zęby. – To przykre, bo nie mogę uczestniczyć w drugiej wojnie światowej. Zwykle udaje mi się wziąć udział w inwazji w Zatoce Świń i – cholera! – oczywiście jadę do Wietnamu. Poza tym przez dłuższy czas walczę w różnych konfliktach w Afryce, ale, wiesz, najczęściej polega to po prostu na straszeniu tubylców, a co to za zabawa?
Potrzebuję porządnej wojny, żeby w niej walczyć; nie jestem jakimś psychopatą lubiącym patrzeć na płaczące dzieci! W tym czasie Iran i Irak zaczynają się robić ciekawe, chociaż, wierz mi, po obaleniu szacha Iran przestaje być zabawny. Kuwejt jest niezły i próbowałem również walczyć na Bałkanach, ale tam trzeba ciągle zabijać cywilów i uciekać przed czołgami. Jestem pieprzonym profesjonalistą, czy muszę mieć do czynienia z takim gównem?! – W każdym życiu jesteś żołnierzem? – spytałem. Oderwał kolejny kawałek mięsa. – Tak, mój ociec był wojskowym i chyba stąd się to wzięło. Jako dziecko spędziłem wiele lat na Okinawie. Ludzie, którzy tam mieszkają, mój Boże, coś w nich jest, żelazna wola, powinieneś to zobaczyć. Pracuję dla Bractwa – dodał po chwili namysłu, jakby chciał mi coś wyjaśnić – ale to całe bezczynne siedzenie, seks i układy towarzyskie... Jezu, układy towarzyskie, taki a taki powiedział coś trzysta lat temu, a potem przespał się z taką a taką, a potem umarł i zrobił się naprawdę zazdrosny. Nie mogę już tego dłużej znieść. Nie wiem, może chodzi o filię Bractwa, z którą jestem związany – ty też masz takie wrażenia? – Rzadko kontaktuję się z Bractwem – przyznałem z zażenowaniem. – Łatwo się rozpraszam. – Hej, nieśmiertelnym wszystko wydaje się
niekonsekwentne, co? Wiesz, że kiedyś zabili mnie, przedawkowali leki? Jezu, miałem zaledwie trzydzieści trzy lata i znowu musiałem się uczyć korzystania z toalety! Co za kretynizm! – Kiedy jestem starszy, zwykle sam się leczę – odpowiedziałem. – Około sześćdziesiątego piątego, siedemdziesiątego roku życia zawsze zapadam na tę samą chorobę... – Ze mną jest to samo, kurwa! – jęknął. – W wieku sześćdziesięciu siedmiu lat dostaję raka płuc i koniec! Wiesz, próbowałem palić, próbowałem nie palić, próbowałem prowadzić higieniczny tryb życia i za każdym razem zawsze dostawałem raka płuc. Spytałem kiedyś lekarza, dlaczego tak jest, i wiesz, co odpowiedział? „Hej, tak to już bywa”. Pieprzę to wszystko! – Więc dlaczego wybrałeś wojnę? – Spytałem ostrożnie, postanowiwszy nie opowiadać o swoich doświadczeniach lekarskich. Spojrzał na mnie uważnie znad białej kości jagnięcia. – Walczyłeś gdzieś? Wygląda na to, że mógłbyś się jeszcze załapać na końcówkę drugiej wojny światowej. Nie obraź się, że pytam. – Uczestniczyłem w kilku wojnach – przyznałem, wzruszając ramionami – ale wolę się od nich trzymać z dala. Są zbyt nieprzewidywalne.
– Człowieku, właśnie o to chodzi, kurwa! Rodzisz się, wiedząc wszystko, co ma się zdarzyć w całym twoim życiu, znasz każde kurewskie wydarzenie i masz po prostu siedzieć i patrzeć?! Pieprzę to, trzeba się czymś zająć, przeżyć coś ciekawego. Odniosłem jak dotąd siedemdziesiąt cztery rany postrzałowe – zrobił dumną minę – ale tylko dziewiętnaście śmiertelnych. Zginąłem od wybuchu granatu, wszedłem na minę, a raz, gdy walczyliśmy z Wietkongiem, zostałem zabity zaostrzonym kijem bambusowym, potrafisz w to, kurwa, uwierzyć?! Przedzieraliśmy się przez dżunglę, która nawet nie miała nazwy, i wszystko śmierdziało napalmem, bo lotnictwo spaliło dżunglę po lewej i po prawej stronie, zmuszając partyzantów, by uciekli do środka, do tak zwanej strefy śmierci. Jezu, wykończyliśmy ich całe mnóstwo, czułem się fantastycznie, wiedziałem, że w każdej chwili mogę zginąć, ogarnęła mnie euforia. Nie słyszałem go ani nie widziałem, ten żółtek pojawił się znikąd, wynurzył się z ziemi, strzeliłem mu w brzuch i za chwilę wykrwawiłby się na śmierć, ale to go nie zatrzymało, dopadł mnie i ciach, ciach! Nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat, a ja pomyślałem: do licha, warto raz w życiu zobaczyć coś takiego! Wyrzucił za drzwi ogryzioną kość, do której podszedł pies na trzech nogach. Gussman wytarł ręce w koszulę, uśmiechnął się do mnie i powiedział:
– Wy, członkowie Bractwa Kronosa, boicie się zrobić coś nowego. Problem polega na tym, że jesteście mięczakami. Przyzwyczailiście się do wygodnego życia, a jego podstawowa cecha polega na tym, że nikt nigdy nie ryzykuje. Powinniście nauczyć się żyć, walczyć: mówię ci, nie ma wspanialszego uczucia. – Myślisz, że kiedykolwiek wpłynąłeś na bieg wydarzeń historycznych? – spytałem. – Zmieniłeś wynik wojny? – Kurwa, nie! – Zaśmiał się. – Jesteśmy po prostu pieprzonymi żołnierzami. Zabijamy wrogów, wrogowie zabijają nas, a potem my znowu zabijamy ich. Nic z tego kurestwa nie ma żadnego znaczenia, wiesz? To tylko liczby na papierze, a kiedy stają się naprawdę duże, ważniaki, którzy o tym wszystkim decydują, siadają i mówią: „Wow, podejmijmy decyzje, które i tak zawsze musieliśmy podjąć”. Nie jestem zagrożeniem dla biegu historii, tylko zwykłym ogniem w piecu. A wiesz, co jest w tym najlepsze? – Rozpromienił się, wstał i rzucił w kąt chaty garść ogryzionych kości. – Nic z tego nie ma żadnego pieprzonego znaczenia. Ani jedna kula, ani jedna kropla krwi. To wszystko nic nie znaczy, kurwa! Ruszył w stronę wyjścia, po czym zatrzymał się w drzwiach i uśmiechnął. Jedna połowa jego twarzy znajdowała się w cieniu, a druga w oślepiającym blasku słońca.
– Hej, Harry, jeśli cię kiedyś znudzi ta gówniana archeologia albo coś innego, czym się będziesz zajmować, znajdź mnie na pierwszej linii frontu. – Powodzenia, Fidel – odpowiedziałem. Wyszczerzył zęby i wyszedł na dwór.
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
– Tak – powiedziałem Vincentowi. – Odpowiedź brzmi: tak. Siedzieliśmy w gabinecie komendanta bazy Pietrok-112. Komendant taktownie opuścił pomieszczenie, a ja czekałem z nogą założoną na nogę i skrzyżowanymi rękami, obserwując, jak Vincent na mnie patrzy. – Wolno spytać dlaczego? – odezwał się w końcu. – Wygląda na to, że całkowicie zmieniłeś zdanie, bo poprzednio uważałeś, że to bzdury. Spojrzałem w sufit, szukając inspiracji, i zauważyłem cienki rząd czarnych insektów maszerujących równo po ścianie. Wychodziły z obluzowanej oprawy lampy. – Mógłbym powiedzieć, że to wyzwanie naukowe, przygoda, że kieruje mną ciekawość – zasugerowałem. – Skoro nie wierzę, że można to osiągnąć, nie szkodzi spróbować, prawda? Mógłbym powiedzieć, że to akt buntu
przeciwko Bractwu Kronosa, przeciwko polityce bezczynności i bierności, picia, pieprzenia się i podróżowania dookoła świata, bo nie ma nic innego do roboty. Mógłbym powiedzieć, że przeszłość to przeszłość, że nic nie ma znaczenia, że jestem zmęczony życiem, w którym nic nie ma sensu, że z upływem lat stałem się odrętwiały wewnętrznie, pusty i jałowy, że dryfuję między zdarzeniami niczym duch nawiedzający stary grób w poszukiwaniu przyczyny śmierci i jak dotąd niczego nie znalazłem. Niczego, co ma jakikolwiek sens. Mógłbym ci powiedzieć, że podzielam twoją ambicję. Że chcę patrzeć na świat oczami Boga. Właśnie o tym tak naprawdę w tej chwili mówimy, prawda? Ta maszyna, to zwierciadło kwantowe, cokolwiek to znaczy w sensie praktycznym... jest po prostu instrumentem naukowym jak wszystkie inne, lecz ma odpowiedzieć na każde pytanie dotyczące wszechświata. Pozwolić wiedzieć wszystko: dlaczego istniejemy, skąd się wzięliśmy. Kalaczakra, ouroboranie. Przez całą historię ludzkości próbowaliśmy znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jesteśmy, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Dlaczego kalaczakra różnią się od innych ludzi? Wiele bym dał, by się tego dowiedzieć. Nikt nie potrafi tego wyjaśnić ani nawet zbliżyć się do rozwiązania zagadki. Ty proponujesz plan, jeśli nie więcej. – Wzruszyłem ramionami i usiadłem wygodniej w fotelu. –
Albo, mówiąc konkretniej, twierdzisz, że jest coś do zrobienia, coś, co naprawdę może zmienić moje życie. Więc mam w nosie całą resztę. Vincent zastanawiał się nad moimi słowami. Uśmiechnął się. – A zatem w porządku – powiedział. – To mi wystarczy. Nawet teraz, wiedząc, co robię, nie mogę kłamać. Przez dziesięć lat pracowałem nad zwierciadłem kwantowym. Dla ouroboran dziesięć lat to niewiele w porównaniu z nieskończoną przestrzenią czasu, ale nikt, nawet my, nie żyje w nieskończonej przestrzeni czasu. Trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt dni, nie licząc krótkich przerw świątecznych, a każda chwila była... Olśnieniem. Przez wiele lat nie pracowałem naprawdę. W swoich pierwszych życiach wykonywałem różne zawody – lekarza, wykładowcy, naukowca, szpiega – lecz stanowiły one tylko środek do celu, środek do zdobycia wiedzy i zrozumienia otaczającego mnie świata. Teraz, gdy przystąpiłem do pracy nad niemożliwym projektem Vincenta, w końcu, niczym student uzyskujący dyplom, uwolniłem swoją wiedzę, zacząłem ją wykorzystywać, by osiągnąć ostateczny cel, i po raz pierwszy we wszystkich żywotach
zrozumiałem, co to znaczy, gdy praca staje się czyimś życiem. Byłem szczęśliwy i dziwiłem się, dlaczego już dawno temu nie zrozumiałem, że właśnie na tym polega szczęście. Warunki pracy były dalekie od luksusowych – Vincent mimo wszystko musiał się dostosować do realiów kraju, w którym prowadził badania – ale mnie to nie przeszkadzało. Łóżko było ciepłe, a koce grube; jedzenie, choć niezbyt smaczne, zaspokajało głód po ciężkiej pracy. Vincent nalegał, byśmy dwa razy dziennie wychodzili na zewnątrz, na słońce, choć najczęściej zasłaniały je chmury i wiał lodowaty arktyczny wiatr. – Trzeba utrzymywać kontakt z naturą, Harry! – wołał. Stosował tę zasadę również w zimie i spędziłem wiele nieszczęsnych godzin, kuląc się w lodowatym chłodzie i czując, jak moje włosy i brwi pokrywają się szronem, a łzy przymarzają do skóry, a tymczasem Vincent, spacerujący tam i z powrotem, pokrzykiwał: – Czy nie będziemy się czuć cudownie, gdy wrócimy pod ziemię? Gdyby nie było tak zimno, mógłbym powiedzieć coś złośliwego. Wszyscy mnie zaakceptowali, ponieważ zaakceptował mnie Vincent. Nikt nie zadawał żadnych pytań i wszyscy zdawali sobie sprawę, że milczenie kolegów jest podszyte
strachem, ale z upływem czasu zrozumiałem, że Vincent zgromadził wokół siebie kilka naprawdę niezwykłych umysłów. Przekonały mnie o tym wyniki ich pracy i to, co mówili w sytuacjach towarzyskich. – Pięć żywotów, Harry! – wykrzyknął Vincent. – Jeszcze pięć żywotów i będziemy je mieć! Byłem jedyną osobą, której zdradził swój długoterminowy plan wymagający pięciu śmierci. Przełom technologiczny stanowiący cel Vincenta wydawał się w tej chwili tak odległy – nie mogliśmy nawet marzyć o posiadaniu aparatury przeznaczonej do badania fundamentalnej istoty praw rządzących wszechświatem – że nie było sensu nawet wspominać o ogólnej idei. Zamiast tego pracowaliśmy nad poszczególnymi elementami. Każdy z nich miał rewolucyjny charakter, a Vincent określił ich cel następująco: „Trzeba dać dwudziestemu wiekowi kopa w tyłek, by zmienił się w dwudziesty pierwszy wiek!”. – W 1963 roku zamierzam stworzyć pierwszą wewnętrzną sieć komputerową, a w 1969 roku uporządkować kwestię mikroprocesorów – wyjaśnił. – Przy odrobinie szczęścia w 1971 roku odejdziemy od technologii opartej na krzemie. Jeśli uda nam się dotrzymać harmonogramu, w 1978 przejdziemy na nanoprocesory. Zwykle umieram przed 2002 rokiem – dodał z żalem – ale dzięki postępom uczynionym w tym życiu następnym
razem rozwiniemy mikroprocesory przed końcem drugiej wojny światowej. Zastanawiam się, czy nie przenieść się wtedy do Kanady: ostatnio nie współpracowałem z wieloma Kanadyjczykami. – Wszystko brzmi świetnie – zauważyłem pewnego spokojnego wieczoru, gdy graliśmy w tryktraka w kwaterze Vincenta – ale kiedy mówisz, że zastosujesz w następnym życiu odkrycia dokonane obecnie, sugeruje to, że będziesz w stanie przypomnieć sobie każdy szczegół dokumentacji technicznej, każdy rysunek i każde równanie. – Naturalnie – odpowiedział beztrosko. – Będę w stanie sobie przypomnieć. Rzuciłem kośćmi i miałem nadzieję, że mój ruch wygląda na celowo niezgrabny. – Jesteś obdarzony pamięcią absolutną? – wyjąkałem. – Co takiego? – spytał. – Pamięcią absolutną: Zdolnością zapamiętywania absolutnie wszystkiego. – Tak, chyba tak, zdaje się, że mam taką umiejętność. Jesteś zdziwiony? – To bardzo rzadkie. – Tak sobie wyobrażam, chociaż muszę przyznać, że ty również świetnie zapamiętałeś okres naszej współpracy naukowej i okazałeś się bezcennym uzupełnieniem naszego zespołu.
– Dziękuję. – Ale jednak coś zapominasz? – Tak, zapominam. Nie pamiętam, czyj teraz ruch: twój czy mój? Dlaczego kłamałem? Z wieloletniego przyzwyczajenia? A może przypomniałem sobie Victorię, która opowiedziała mi dzieje innego sławnego ouroboranina obdarzonego pamięcią absolutną, Victora Hoenessa, sprawcy pierwszego kataklizmu. On również pamiętał wszystko i wykorzystał swoją wiedzę, by zniszczyć świat. Może właśnie dlatego. Świat się kończy. Christa w Berlinie. To bez znaczenia. Bez znaczenia. Śmierć jest nieunikniona, a jeśli nagrodą za naszą pracę ma być odpowiedź – wielka, piękna odpowiedź na najstarsze pytania: dlaczego istniejemy, skąd pochodzimy – wtedy warto zapłacić cenę. Powtarzałem to sobie, samotny w mroku rosyjskiej zimy. To, czym się zajmowałem razem z Vincentem, miało w sobie coś z sekretnej sztuki. Znaliśmy teorie naukowe i
rozwiązania techniczne, które powinny się pojawić dopiero za dwadzieścia lub trzydzieści lat. Dokładnie pamiętaliśmy szczegóły, w czym, jak sądzę, pomagał mi talent do liczb. Sztuka polegała na przedstawianiu naszych idei w taki sposób, by wybitni naukowcy, którymi otoczył się Vincent, wierzyli, że to oni sami są ich autorami. Stało się to czymś w rodzaju gry, współzawodnictwa, który z nas potrafi w subtelny sposób zasugerować pomysł pozwalający chemikowi dostrzec związek między różnymi zjawiskami lub sprawić, by fizyk doznał olśnienia. Ogrom przedsięwzięcia miał swoje zalety, ponieważ żaden z nas nie ogarniał całości i musieliśmy dzielić pracę na mniejsze części. Potrzebowaliśmy mikroskopu elektronowego – obaj znaliśmy ideę jego budowy, ale nigdy nie prowadziliśmy studiów w tej dziedzinie ani nie posługiwaliśmy się tym urządzeniem. Potrzebowaliśmy akceleratora cząstek elementarnych, lecz żaden z nas nigdy go nie konstruował. Czasami dyskusje nad jakimś problemem sprawiały, że nasi naukowcy wpadali na błyskotliwe pomysły i, upojeni własnymi sukcesami, nigdy nie zastanawiali się, jak i dlaczego osiągają tak znakomite wyniki badawcze. – Pod koniec tego życia chciałbym dysponować technologią z 2030 roku, cokolwiek to ma być – oświadczył stanowczo Vincent. – To dobry komunistyczny zwyczaj: zawsze należy przygotować długoterminowy plan.
– Nie niepokoi cię to, co stanie się z tą technologią po twojej śmierci? – spytałem. – Nie ma czegoś takiego jak „po mojej śmierci” – odpowiedział ponuro. Muszę przyznać, że ta kwestia przysparzała mi wielu trosk. Przypominałem sobie nasze dyskusje o naturze kalaczakrów. Kim jesteśmy, jak żyjemy? Czy jesteśmy czymś więcej niż świadomościami poruszającymi się między nieskończoną serią równoległych wszechświatów, które zmieniamy swoimi działaniami? Jeśli tak, sugerowało to, że nasze postępowanie ma jakieś znaczenie, chociaż nigdy nie zdajemy sobie z tego sprawy, ponieważ gdzieś znajduje się wszechświat, w którym w dniu swoich pięćdziesiątych piątych urodzin Harry August skręca w lewo, a nie w prawo, a gdzieś wszechświat, w którym Vincent Rankis umarł, pozostawiając postsowieckiej Rosji wiedzę technologiczną wyprzedzającą swoją epokę o kilka dziesięcioleci. Świat się kończy. Christa w Berlinie. Świat się kończy. To dzieło jednego z nas. Był 1966 rok i lada chwila czekał nas próbny rozruch
pierwszego reaktora opartego na zimnej fuzji skonstruowanego przez Vincenta. Moim zdaniem zimna fuzja mogłaby ocalić planetę. Niewyczerpane, odnawialne źródło energii, wytwarzające wodór i wodę jako główne odpady. Na ulicach Londynu twarze ludzi ciągle stawały się czarne od smogu. Nad kominami opalanych węglem domów mojego ojczystego kraju unosiły się szare obłoki, ropa pokrywała zniszczone plaże po zatonięciu tankowca, za dwadzieścia lat trzydziestu ludzi miało umrzeć od wdychania dymu buchającego ze zrujnowanego czwartego reaktora elektrowni w Czarnobylu, a setki tysięcy innych nazwano „likwidatorami” – byli to żołnierze, którzy wsypywali łopatami radioaktywną glebę do nieczynnych kopalni, robotnicy budowlani zalewający płynnym betonem rozżarzony uranowy stos, strażacy, którzy zasypywali piaskiem płonące paliwo jądrowe, czując mrowienie skóry poddanej podstępnym pieszczotom promieniowania. Wszystko to miało się dopiero wydarzyć w czasach, gdy zimna fuzja była tylko marzeniem, lecz oto ja i Vincent staliśmy przed prototypem nowego reaktora, gotowi zmienić świat. – Świat się kończy – powiedziałem, gdy wzmagało się buczenie generatorów, ale Vincent chyba mnie nie słyszał z powodu hałasu pracujących urządzeń.
Rozruch zakończył się fiaskiem. Okazało się, że w tym życiu nie jesteśmy w stanie rozwiązać jednego z największych problemów naukowych dwudziestego wieku. Nawet Vincent i ja mieliśmy swoje ograniczenia. Wiedza nie zastąpi błysku geniuszu; może go tylko przyśpieszyć. – Świat się kończy – powtórzyłem, gdy staliśmy razem na galerii dla widzów, patrząc, jak technicy wywożą z hali nasze urządzenie. – Co mówisz, stary? – mruknął. Rozczarowanie i konieczność robienia dobrej miny do złej gry sprawiły, że nie zwrócił uwagi na to, co powiedziałem. – Świat się kończy. Morza zaczynają wrzeć, niebo spada na ziemię, wszystko przyśpiesza. Bieg historii się zmienia, linia czasu się zmienia, przez nas. To nasze dzieło. – Nie bądź taki melodramatyczny, Harry – upomniał mnie. – To wiadomość przekazywana przez dzieci konającym starcom, pokolenie za pokoleniem. Przyszłość się zmienia, ale nie na lepsze. To my. – Bractwo Kronosa zawsze było wyjątkowo nudne. – Vincent, a jeśli to my? Popatrzył na mnie z ukosa i zdałem sobie sprawę, że mimo wszystko mnie słyszy, przez warkot generatorów, przez dźwięki maszyny, która pewnego dnia miała spłodzić
inną maszynę, która z kolei miała spłodzić następną maszynę, która miała uzyskać wiedzę Boga, udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, pozwolić zrozumieć wszechświat jako całość. – A więc? – odezwał się. Cztery dni później, gdy coraz więcej wyników eksperymentu potwierdzało, że nie udało nam się wywołać zimnej fuzji, a mimo to ciągle żyliśmy, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, który określał nasze szanse na przeżycie na dziewięćdziesiąt dziewięć i trzy dziesiąte procenta, poprosiłem o urlop. – Oczywiście – powiedział Vincent. – Doskonale rozumiem. Podwieziono mnie wojskowym samochodem do miasta przemysłowego Pietrok-111, skąd inne auto zabrało mnie do Płoskich Prudów. Przyszło mi do głowy, że nie opuszczałem laboratorium Vincenta od dziesięciu lat. Upływ czasu nie okazał się łaskawy dla krajobrazu: nieliczne drzewa wycięto i pozostały po nich tylko brzydkie pieńki. Dalej znajdowały się wysokie betonowe płoty z tablicami, które obwieszczały, co znajduje się wewnątrz ogrodzonych kompleksów. W jednym wytwarzano chleb, w drugim stal, a na trzecim nie było tablic informujących, co się tam produkuje – ostrzegano tylko, że wszystkie osoby zbliżające się do ogrodzenia po ósmej wieczorem zostaną
zastrzelone. Z Płoskich Prudów odjeżdżał tylko jeden pociąg dziennie, a miasto nie słynęło ze smacznego jedzenia i wygodnych kwater. Szofer zawiózł mnie do domu swojej matki. Nakarmiła mnie ciepłą fasolką i wędzonymi rybami oraz opowiedziała wszystkie sekretne plotki na temat miasteczka, których była wybitną znawczynią i, jak podejrzewałem, głównym źródłem. Spałem pod ikoną przedstawiającą świętego Sebastiana, który zginął przeszyty strzałami. W katolickiej ikonografii najczęściej przedstawiano go w przepasce na biodrach, lecz na tym obrazie nosił złotą szatę. W pociągu jadącym z powrotem do Leningradu panowała cisza, nie spotkałem gadatliwej młodzieży jak podczas pierwszej podróży na północ. Jeden z pasażerów wiózł kilka klatek z kurczakami. Po czterech godzinach jazdy po nierównych torach – wydawały się jeszcze bardziej nierówne niż poprzednio – jeden z ptaków, kogut o białych piórach i czerwonych oczach, zdołał się wydostać i spędził dziewięć wspaniałych minut na wolności, latając po wagonie, aż wreszcie jeden z pasażerów, milicjant z łuszczącą się skórą i przypominającą czerniaka brodawką na twarzy, wyciągnął dłoń odzianą w rękawiczkę i chwycił ptaka za gardło. Zobaczyłem, jak kogut wyciąga szyję, po czym wrócił do swojego pana i do klatki. Zwierzę o mózgu wielkości orzecha laskowego wydawało się bardzo z tego
zadowolone. Kiedy w końcu wysiadłem z pociągu w Leningradzie, nikt nie powitał mnie na peronie. Niebo było już ciemne i w stary spadzisty dach dworca uderzały strugi deszczu. Opuściłem stację, by poszukać noclegu, i zauważyłem, że śledzi mnie dwóch mężczyzn w płaszczach z postawionymi kołnierzami; stali przed pensjonatem na ciemnej ulicy wybrukowanej kocimi łbami, nie zważając na ulewę. W ciągu kilku dni spędzonych w mieście dobrze poznałem ludzi, którzy mnie śledzili – był to sześcioosobowy zespół i zacząłem nazywać jego członków w myślach Borys Jeden, Borys Dwa, Chudy, Gruby, Zdyszany oraz Dave. Dave zyskał swój przydomek wskutek niezwykłego podobieństwa fizycznego do Davida Aytona, irlandzkiego technika laboratoryjnego, który kiedyś zniszczył mi fartuch, oblewając go kwasem siarkowym. Później wyżebrał w magazynie nowy fartuch, zabrał go do domu, przyszył plakietkę z moim nazwiskiem i próbował odtworzyć dokładnie ten sam układ plam po kawie i odczynnikach chemicznych na plecach i rękawach, by upodobnić go do autentyku. Jego wysiłki tak mnie wzruszyły, że nie mogłem się na niego gniewać. W tej chwili sowiecki Dave zdobył mój szacunek, gdyż śledził mnie w sposób bardzo ostentacyjny. Pozostali, zwłaszcza Borys Jeden i Borys Dwa, identycznie ubrani, zachowujący się tak samo i stosujący te
same techniki, próbowali prowadzić ukrytą obserwację, co wytrącało mnie z równowagi. Dave robił to jawnie, uśmiechał się do mnie z przeciwległej strony ulicy, gdy go mijałem; zdawał sobie sprawę, że go zauważam i że jego działania są daremne. Czułem, że w innym czasie i miejscu lubiłbym towarzystwo Dave’a; zastanawiałem się, co się kryje pod jego uprzejmymi manierami i co sprawiło, że został funkcjonariuszem tajnej policji. Przez kilka dni po prostu udawałem turystę przebywającego w Leningradzie w nietypowej porze roku. W jednej z nielicznych kawiarni, które zasługiwały na to miano, gdzie specjalnością szefa kuchni były różnorodne potrawy z kalafiora, ze zdziwieniem spotkałem wycieczkę brytyjskich szóstoklasistów, obserwowaną przez wszechobecnych sowieckich opiekunów. – Jesteście drużyną sportową? – spytałem jednego z chłopców, zauważywszy krzepką posturę kilku jego towarzyszy. – Nie! – zawołał. – Uczymy się rosyjskiego. Zapisałem się na kurs, bo myślałem, że pozwolą nam obejrzeć Pałac Zimowy. Wczoraj wieczorem Howard pokonał jednego z Rosjan w szachy, co wywołało wielką sensację. Kazano mu więcej się tak nie popisywać. Życzyłem im powodzenia, a chłopiec uśmiechnął się ironicznie i grzecznie pomachał mi widelcem.
Tego wieczoru pod drzwiami mojego pokoju czekała prostytutka. Powiedziała, że nazywa się Zofia i że już jej zapłacono. Twierdziła, że uwielbia Bułhakowa i Jane Austen. Ponieważ uchodziłem za bardzo wykształconego człowieka, spytała, czy nie moglibyśmy mówić po niemiecku, bo chciałaby poprawić swój akcent. Zastanawiałem się, czy to pomysł sowieckiego Dave’a, czy Vincenta. Nie zauważyłem oczywistych oznak przemocy fizycznej ani choroby i dałem jej suty napiwek za miłe towarzystwo. – Czym się zajmujesz? – spytała, gdy na suficie zalśniły światła reflektorów przejeżdżającego samochodu. Zatoczyły łuk, rozkwitły i zgasły. – Jestem fizykiem. – Jakim fizykiem? – Teoretycznym – odpowiedziałem. – Czego teorie wymyślasz? – Wszystkiego. Na chwilę bardzo ją to rozbawiło, po czym zawstydziła się, że bawi ją coś, co mnie nie bawi. – Kiedy byłem młody, szukałem prawdy w Bogu – wyjaśniłem. – Bóg niczego mi nie wyjaśnił, więc prosiłem o odpowiedź ludzi, ale powiedzieli: „Daj sobie spokój”. – Daj sobie spokój? – spytała po rosyjsku o znaczenie amerykańskiego idiomu przełożonego na niemiecki.
– Nie walcz z tym, co nieuniknione – przetłumaczyłem swobodnie. – Życie trwa tylko do chwili, gdy się kończy, więc po co się awanturować? Nikogo nie krzywdź, staraj się nie truć gości przychodzących na kolację, nie kłam i postępuj fair – o co jeszcze chodzi? Po prostu bądź uczciwym człowiekiem w uczciwym świecie. – Każdy jest uczciwy we własnych oczach – odpowiedziała cicho. Czułem ciepło jej ciała i zmęczenie nadało moim powolnym słowom wyraz pewności, wagę, której w czasie normalnych, uprzejmych rozmów starałem się im nie nadawać, bo uważałem to za przesadę. – Ludzie nie znają prawdy – rzekłem cicho. – Chcą po prostu spokojnie żyć, nie mieć kłopotów. Ale ja czuję niepokój. Zadajemy sobie pytania: „Dlaczego ja?”, „Czy to wszystko ma jakiś sens?”, a ludzie prędzej czy później odpowiadają: „To tylko zbieg okoliczności”, „Najważniejsza jest kobieta, którą kocham” albo „Najważniejsze są moje dzieci”, a czasem: „Muszę doprowadzić tę sprawę do końca”. Ale ja i ludzie podobni do mnie nie możemy się tym zadowolić. To, co robimy, musi mieć sens. Nie widzę go. Powinienem go poznać. Za wszelką cenę. Zofia milczała przez chwilę, zastanawiając się nad moimi słowami. – Daj sobie spokój – odparła. Wypowiedziała nowy zwrot
ostrożnie i powtórzyła z uśmiechem: – Daj sobie spokój. Mówisz o uczciwych ludziach prowadzących uczciwe życie, jakby to niewiele znaczyło, było nieistotne. Ale posłuchaj: ta uczciwość to jedyna rzecz, która jest naprawdę ważna. Jako naukowiec możesz zaprojektować maszynę, która sprawi, że wszyscy mężczyźni będą dobrzy, a wszystkie kobiety piękne, ale jeśli w czasie jej konstruowania nie pomożesz staruszce przejść przez jezdnię, mam to w nosie, rozumiesz? Nie obchodzi mnie, czy przywracasz ludziom młodość, walczysz z głodem albo starasz się nie dopuścić do wojny nuklearnej, bo jeśli zapomnisz o sobie, będziesz martwy wewnętrznie, nawet jeśli uratujesz wszystkich innych ludzi. – Stuknęła mnie pięścią w czoło, a potem przyłożyła dłoń do mojej piersi i ciągnęła: – Pamiętaj, że to ty jesteś ważny! Ludzie muszą być przede wszystkim uczciwi, a dopiero potem genialni, bo inaczej nie pomagają innym, tylko serwisują maszynę. – To niezbyt komunistyczny pogląd – szepnąłem. – Wręcz przeciwnie, bardzo komunistyczny. Komunizm potrzebuje dobrych ludzi, ludzi, którzy naprawdę mają dusze. – Przycisnęła mi mocniej dłoń do piersi, westchnęła i cofnęła rękę. – To powinno być instynktowne, niewymuszone. Właśnie tego nam najbardziej brakuje w dzisiejszych czasach. Zniszczyliśmy własne dusze w imię postępu i nic już nie ma sensu.
Wyszła tuż po północy. Nie pytałem gdzie ani do kogo. Czekałem w ciemnym pokoju na środek nocy, gdy umysł zapada w odrętwienie, wypełniony magmą myśli bez słów. O tej porze wszyscy są samotni, każdy przechodzień człapiący po poczerniałych kamieniach, każdy samochód pędzący pustymi ulicami. Kiedy na spokojnym morzu pokrytym dryfującą krą milknie warkot silnika, zapada absolutna cisza. Włożyłem płaszcz, wyszedłem tylnymi drzwiami na ulicę, omijając Borysa Jeden i Zdyszanego, po czym roztopiłem się w mroku. Sekret braku lęku przed ciemnością polega na tym, by rzucić jej wyzwanie, zmusić ją, by to ona się ciebie bała, szybko spoglądać na nielicznych ludzi nadchodzących z przeciwka, by uważali, że jesteś bardziej przerażający od nich. W tym mieście łatwo przypominałem sobie Richarda Lisle’a i ulice Battersea, martwe dziewczęta koło drzwi. Leningrad zbudowano jako europejskie miasto w Rosji; dokonał tego car, który podróżował po świecie i postanowił stworzyć w swojej ojczyźnie fragment Europy. Czy Breżniew podróżował po świecie? Pytanie wydało mi się zastanawiające, bo nie znałem na nie odpowiedzi. Narożnik. Ulice Leningradu są w większości płaskie i proste, w lecie pachną glonami żyjącymi w leniwie płynących wodach kanałów, a miasto ogarnia szaleństwo białych nocy, w zimie panuje w nim euforia, gdy po raz
pierwszy spada czysty śnieg, a potem nuda po nadejściu prawdziwych mrozów. Szedłem na pamięć, kilka razy niepotrzebnie skręciłem w przecznice, by sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi, aż wreszcie dotarłem do siedziby Bractwa Kronosa. A raczej, ściśle biorąc, do miejsca, gdzie powinny się znajdować niewielkie drewniane drzwi prowadzące do siedziby Bractwa Kronosa. Byłem tak wstrząśnięty ich nieobecnością, że przez chwilę niemal powątpiewałem w swoją absolutną pamięć. Ale nie – kiedy rozejrzałem się po ulicy i jej otoczeniu, stwierdziłem, że to właśnie na tym kwadratowym placyku znajdował się budynek siedziby Bractwa z niewielkim gankiem. Obecnie w tym miejscu stał kwadratowy pomnik złożony z betonowej podstawy zwieńczonej dziwacznym kamiennym łukiem z żelazną poprzeczką, przykład prymitywnego bezguścia w stylu lat pięćdziesiątych. W kamieniu wyryto napis, który głosił: PAMIĘCI OFIAR WIELKIEJ WOJNY OJCZYŹNIANEJ 1941–1945 Nic więcej nie pozostało. Członkowie Bractwa Kronosa pozostawiają wiadomości, by nawiązać kontakt z towarzyszami niedoli. Hasła w Who’s
Who, inskrypcje ukryte za ladą miejscowego pubu, kamienne inskrypcje zakopane w ziemi dla przyszłych pokoleń, które mają je odnaleźć i zastanawiać się nad ich znaczeniem, aluzyjne wskazówki wydrapane na czarnych okapach dachów. Żyjemy w ukryciu, ale sam fakt naszej egzystencji jest tak kompletnym absurdem, że czasami wręcz nie musimy się kryć. W ciągu następnych trzech dni prowadziłem nieszkodliwe życie turysty, spacerując po mieście, oglądając zabytki i jedząc posiłki. Wieczorami czytałem w pokoju, a nocami wymykałem się swoim opiekunom, by szukać wskazówek na temat Bractwa Kronosa, śladów jego istnienia. Znalazłem tylko jeden: nagrobek na miejskim cmentarzu, na którym znajdował się napis: OLGA PRUBOWNA, URODZONA 1893, ZMARŁA 1953. NARODZI SIĘ ZNOWU. Pod płytą nagrobną odnalazłem znacznie dłuższą inskrypcję w sanskrycie. Jej przekład brzmiał: JEŚLI NA MOIM NAGROBKU ZNAJDUJE SIĘ TA WIADOMOŚĆ, OZNACZA TO, ŻE ZMARŁAM GWAŁTOWNĄ, NIESPODZIEWANĄ ŚMIERCIĄ. UWAŻAJ, BY NIE SPOTKAŁO CIĘ TO SAMO.
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Dylemat. Zostać czy odejść? Jak rozumieć zniszczenie leningradzkiego Bractwa Kronosa? Uważałem za prawdopodobne, że stoi za tym Vincent, i nie mógł mnie odwieść od tego przekonania żaden naiwny optymizm. Nie mogłem się oszukiwać, że nie ponoszę za to częściowo winy – najpierw milczałem, a potem zniknąłem, by przyłączyć się do projektu, który chciałem zniszczyć. I co teraz, gdy poznałem prawdę – starą prawdę o tym, co się wydarzyło za moimi plecami przed wielu laty? Czy coś się zmieniło? Czy zmienił się cudowny charakter naszych badań, oszałamiający zakres wizjonerskiej idei Vincenta? Czy nie jest prawdą, że projekt, w który się zaangażowaliśmy, badane przez nas zagadnienie, to coś
ważniejszego niż drobne wydarzenie w czasie teraźniejszym, mikroskopijna zmiana w przyszłości? Pozwalanie, by takie rzeczy wpływały na moją decyzję, było absurdem, kompletnym absurdem, a jednak, nawet racjonalizując ten fakt, doskonale zdawałem sobie sprawę, że coś wpływa na moje decyzje i że po powrocie nie będę już taki sam. Wróciłem. Ucieczka z Rosji mogłaby się okazać trudna. Uważałem, podobnie jak dawniej, że najprostszym sposobem byłaby śmierć. Dlaczego podejmować prymitywną fizyczną ucieczkę i alarmować władze, że postanowiłem to zrobić? Uciekać przed czym? W jakim celu? Musiałem odpowiedzieć na te pytania i nawet gdyby wszystko skończyło się moją śmiercią, to ja podjąłbym decyzję, by umrzeć, wyrobiwszy sobie w miarę kompletny obraz sytuacji. W drodze powrotnej do Pietroka-112 przygotowywałem plany i zastanawiałem się, na jakie pytania powinienem znaleźć odpowiedź. – Harry! – Vincent czekał na mnie, gdy wszedłem przez wejście towarowe. Miał zaróżowione policzki i tryskał entuzjazmem. – Jak się udał urlop? Porządnie wypocząłeś, prawda? Znakomicie! W tej chwili naprawdę potrzebuję twojego talentu! Kiedy rozwiążemy ten problem, to będzie prawdziwy triumf, zobaczysz!
Czy Vincent Rankis kiedykolwiek spał? – Bóg potrzebuje kieszonkowego kalkulatora – dodał, prowadząc mnie korytarzami. – Myślisz, że skonstruowanie kieszonkowego kalkulatora byłoby stratą czasu? Podejrzewam, że oszczędność czasu wynikająca z posiadania takiego urządzenia z nadwyżką zrekompensowałaby prace nad rozwojem niezbędnych technologii, choć oczywiście nigdy nie da się przewidzieć kwestii produkcyjno-ekonomicznych, prawda? Za ile dziesięcioleci pojawią się specjaliści od zarządzania? I ciekawe, po ilu dekadach przestanie się ich zatrudniać? – Vincent... – Nie, nie ma czasu, żebyś zdejmował płaszcz. Stanowczo nalegam, jesteśmy w krytycznym momencie. – Później – odpowiedziałem stanowczo. – Musimy porozmawiać. To dziwne, jak bardzo może ciążyć słowo „później”, gdy zbliża się oczekiwana pora. Znałem każdą cyfrę, na którą patrzyłem, wynik każdego równania na tablicy, lecz nie mogłem się skupić ani powiedzieć choćby jednego słowa. Koledzy żartowali, że po urlopie stałem się mięczakiem, że ciągle myślę o pięknych dziewczynach i mam kaca po przepiciu. Kiwałem głową i uśmiechałem się, a po chwili, widząc, że jestem zdekoncentrowany, przestali żartować i
zabrali się do pracy beze mnie. Później powinniśmy zjeść obiad, ale Vincent tryskał energią i był na to zbyt zajęty. Wieczorem zaczął się zastanawiać, czy nie powinniśmy pracować w ciągu nocy. Zabraliśmy się do roboty i o drugiej po północy zacząłem go przekonywać, że powinniśmy skończyć na dziś. Chwyciłem go za rękaw, odciągnąłem od tablicy i zawołałem: – Vincent! Użycie jego angielskiego imienia w obecności pozostałych kolegów było rzadkim naruszeniem protokołu. Rozejrzał się szybko po sali, by sprawdzić, czy inni to zauważyli, ale nawet jeśli tak się stało, nie dali tego po sobie poznać. – Tak – mruknął z roztargnieniem, po czym przyjrzał mi się uważnie. – Mieliśmy porozmawiać, prawda? Chodź do mojego gabinetu. Gabinet Vincenta, stanowiący jego sypialnię, mieścił się w klitce podobnej do wszystkich innych, małej, pozbawionej okien, z klimatyzacją szumiącą pod sufitem. Oprócz leżanki wmontowanej w ścianę jedynym umeblowaniem był niewielki drewniany stół, nieco zbyt niski, by wygodnie wsunąć pod niego kolana, oraz dwa
drewniane krzesła. Vincent wskazał mi jedno z nich, a kiedy zająłem miejsce, wyjął zza leżanki butelkę whisky i dwie szklaneczki, po czym postawił je na stole. – Sprowadziłem whisky przez Finlandię na specjalne okazje – wyjaśnił. – Twoje zdrowie! – Uniósł szklaneczkę, a ja trąciłem ją swoją i odstawiłem z powrotem na blat stołu. – Przepraszam, że użyłem twojego angielskiego imienia – odezwałem się szybko, ponieważ z Vincentem zawsze łatwiej się rozmawiało w sposób bezpośredni. – Ale, jak wspomniałem, musimy porozmawiać. – Harry, nic ci nie jest? – spytał, zajmując miejsce naprzeciwko mnie. W jego głosie zabrzmiała prawie troska. – To coś pilnego? Chyba jeszcze cię takim nie widziałem. Odsunąłem szklaneczkę na środek stołu i podjąłem próbę uporządkowania swoich myśli. Postanowiwszy porozmawiać z Vincentem, nieco zmodyfikowałem listę spraw, które chciałem omówić; teraz próbowałem z wysiłkiem przekuć w ogniu chwili chłodny plan przygotowany w czasie jazdy pociągiem. – Zniszczyłeś leningradzką filię Bractwa Kronosa – powiedziałem w końcu. Zawahał się, zrobił zdziwioną minę, po czym odwrócił twarz. Był to dziwnie zwierzęcy ruch; zastanawiał się nad moim oskarżeniem, wpatrując się w whisky.
– Tak – odezwał się w końcu. – Zrobiłem to. Przykro mi, Harry, ale jestem trochę perfekcjonistą. Ludzie, którzy mieli cię na oku, meldowali, że nawet nie zbliżyłeś się do siedziby Bractwa. – Nagły uśmiech. – Chyba powinienem się spodziewać, że nie będą mieli ochoty przyznać się do własnej niekompetencji. Nawiasem mówiąc, podobała ci się Zofia? – Wydawała się bardzo miłą osobą. – Wiem, że brzmi to okropnie, ale czasami człowiek po prostu musi się wyładować. Tak, zniszczyłem leningradzką filię Bractwa Kronosa. Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? – Zamierzasz mnie poinformować, że zrobiłeś to dla mojego dobra? Aby nie dopuścić, by moi koledzy mnie wytropili, ukryć moją zdradę? – Jasne, że tak. Czy nie sądzisz, że określenie „zdrada” ma charakter raczej pejoratywny? Bractwo Kronosa jest zainteresowane tylko nieskończonym powtarzaniem teraźniejszości; my dwaj chcemy osiągnąć znacznie, znacznie więcej. Wierzysz w to tak samo jak ja, prawda? – Dolał mi whisky do szklaneczki, choć prawie nic jeszcze nie wypiłem, i pociągnął łyk swojego trunku. Jeśli spodziewał się, że pójdę za jego przykładem, spotkał go zawód. – Mam nadzieję, że to cię nie niepokoi? Chodziło po prostu o to, by zmylić tropy. Jeśli koniecznie chcesz używać słowa
„zdrada”, muszę ci przypomnieć, w celu zachowania naukowej precyzji, że nigdy nie należałem do Bractwa Kronosa. Ty do niego należysz. Zdradę, o której mówisz, popełniłeś wyłącznie ty; był to twój wybór, dokonany swobodnie i z pełną świadomością. Jeśli miałeś jakieś wątpliwości, czym się tu zajmujemy, albo kwestionowałeś politykę Bractwa, mogłeś strzelić sobie w głowę dziesięć lat temu. Możesz to zrobić dzisiaj. – Przyłączyć się do was albo umrzeć? – Harry, nie używaj w dyskusjach ze mną języka linearnych śmiertelników. Myśl, że można do nas stosować ich filozofię, ich moralność, jest nie tylko absurdalna, lecz intelektualnie wątła. Nie twierdzę, że mamy nie przestrzegać żadnych standardów; chodzi o to, że przyjęcie zasad zwykłych śmiertelników jest równie kiepskim wyborem jak życie bez żadnych reguł. – Prawa śmiertelnych ludzi, ich etyka i moralność były kształtowane przez tysiąc lat. – Prawa, które nas obowiązują, powstawały przez setki lat i nie są wymuszane przez strach. – Co się stanie, kiedy skończysz? – spytałem cicho. – Co się stanie z ludźmi pracującymi w tej bazie, naszymi... kolegami? Stuknął palcami w brzeg kieliszka, tylko raz. – Domyślam się, że wiesz, jaka musi być odpowiedź na
to pytanie, i sprawia ci to ból. Przykro mi, Harry, nie zdawałem sobie sprawy, że stałeś się taki refleksyjny. – Nie mówisz tego głośno, bo się wstydzisz lub jesteś delikatny jak kwiatuszek? Kolejny ruch palców, jakby był pianistą gimnastykującym ręce przed koncertem. – Ludzie umierają, Harry – szepnął. – To fundamentalna zasada wszechświata. To, że życie musi się skończyć, wynika z samej jego natury. – Nas to nie dotyczy. – Nas to nie dotyczy – zgodził się. – Po naszej śmierci to wszystko zniknie. – Zatoczył krąg małym palcem i rozbłysły mu oczy. – Przestanie istnieć. Ukochane osoby, na których śmierć patrzyliśmy, narodzą się znowu. Zapamiętamy, że je kochaliśmy, ale one nie będą nas znać i nie będzie to miało znaczenia. Ludzie, którzy żyli i umarli, nie mają znaczenia. Pozostają tylko ich idee i wspomnienia. (Jest pan Bogiem, doktorze August? Jedyną żywą istotą, która coś znaczy?). (Na dnie mojej duszy znajduje się czarna studnia bez dna). Vincent postawił szklaneczkę na stole i odchylił się do tyłu. Skrzyżował nogi, położył ręce na kolanach i wyglądał jak zatroskany nauczyciel, który stara się nie okazać swojego niepokoju uczniowi mającemu kłopoty.
– W porządku – odezwał się w końcu. – Dlaczego? – Boję się, że to zniszczy nasze dusze. – Nie prosiłem o poetycką odpowiedź. – Ta... maszyna – powiedziałem ostrożnie – problemy, które badamy, wspomnienia, które tworzymy, jeśli chcesz. Ogólna teoria wszystkiego, odpowiedź na każde pytanie, rozwiązanie problemu ouroboran... to piękna idea. Najwspanialszy pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszałem, a ty, Vincent, jesteś jedynym człowiekiem mającym dość wyobraźni i woli, by próbować go zrealizować. Jest w tym coś majestatycznego, podobnie jak w tobie, i czuję się zaszczycony, że nad tym pracuję. – Ale? – poddał. Miał napięte ścięgna wokół tchawicy, miękko wygięty nadgarstek zastygł w niepokojącym geście. – Ale w imię postępu pozwoliliśmy zniszczyć nasze dusze i nic więcej nie ma dla nas znaczenia. Milczenie. Obserwowałem, jak cienkie linie ścięgien widoczne na skórze stają się coraz bielsze. Vincent jednym ruchem dopił zawartość szklaneczki, po czym postawił ją z brzękiem na blacie. Milczenie. – Świat się kończy – szepnąłem po chwili. – To wiadomość przekazywana przez dzieci konającym starcom, wędrująca przez stulecia. To idea zbyt wielka, by ją
zrozumieć – podobnie jak pytania, na które próbujesz odpowiedzieć. Ale stoją za tym ludzie, ich życie zostało zniszczone, są złamani i zagubieni. To nasze dzieło. Świat się kończy. Milczenie. Nagle wstał równie niespodziewanie, jak przedtem opróżnił szklaneczkę, po czym przeszedł przez pokój, odwrócił się, założył ręce do tyłu niczym nauczyciel, którym powinien był zostać, i oświadczył: – Kwestionuję prawomocność tego twierdzenia. – Uniosłem brwi, czekając na nieuniknione wyjaśnienie. – Nie niszczymy świata, Harry, tylko jeden ze światów – ciągnął ze znużeniem. – Nie jesteśmy potworami, nie jesteśmy szalonymi naukowcami, którzy stracili kontrolę nad swoimi działaniami. W nieunikniony sposób wpłyniemy na bieg wydarzeń – nie mamy innego wyboru – ale możemy zmienić tylko jeden świat. Żyjemy i umieramy, ale wszystko powraca do poprzedniego stanu i to, co robiliśmy, nie ma żadnego znaczenia. – Nie zgadzam się. Zmieniamy ludzkie życie. Dla nas nie ma to znaczenia, może się wydawać... nieistotne w zestawieniu z ogromem wszechświata. Ale w samym obecnym stuleciu istnieją miliardy ludzi, którzy uważają swoje życie za bardzo istotne, a chociaż nasza egzystencja trwa dłużej, ich jest więcej. Nasze działania... mają wielkie
znaczenie. Ponosimy odpowiedzialność za wielkie i małe rzeczy, ponieważ z nich składa się otaczający nas świat, świat żywych istot. Nie jesteśmy bogami, Vincencie, nasza wiedza nie daje nam prawa do odgrywania roli bogów. Nie na tym polega sens naszego istnienia. Westchnął z rozpaczą, uniósł ręce, a potem wstał i zaczął chodzić po niewielkim pokoiku, nie mogąc usiedzieć na miejscu. – Nie – odezwał się w końcu. – Zgadzam się, że nie jesteśmy bogami, ale nasze dzieło stworzy bogów, da nam wizję stwórcy. Te badania otworzą nieskończone perspektywy. Twierdzisz, że wyrządzamy szkody, lecz ja tego nie widzę. Wiadomość z przyszłości przekazana przez Bractwo Kronosa? To nic nie znaczy, obaj zdajemy sobie sprawę, że ani rachunek matematyczny, ani analiza historii nie mogą dowieść, że nasze wynalazki doprowadzą do końca świata; liczba czynników jest zbyt wielka, są zbyt różnorodne. Czy przyjmujesz, że ludzkość zniszczy się za pomocą wiedzy? Czy taki jest twój wniosek? Uważam, że to bardzo pesymistyczny pogląd jak na człowieka, który podkreśla walory krótkiego życia. – Zwierciadło kwantowe ma wiele konsekwencji teoretycznych. A jeśli... – A jeśli, a jeśli, a jeśli! – warknął gniewnie, obrócił się na pięcie i zmienił kierunek marszu. – A jeśli szkodzimy
przyszłości? A jeśli, a jeśli, a jeśli! Myślałem, że masz chłodną głowę, bo w rozważaniach teoretycznych formuła „a jeśli” jest zakazana. – Jeszcze bardziej zmarszczył brwi, po czym nagle się odwrócił i uderzył dłonią w ścianę. – Potrzebuję cię, Harry – powiedział, nie patrząc na mnie. – Jesteś kimś więcej niż dobry pracownik, kimś więcej niż przyjaciel. Jesteś genialny. Twoja wiedza, idee, wsparcie... Moglibyśmy odkryć tajemnice egzystencji, naszej egzystencji, w ciągu zaledwie kilku żywotów. Chcę, żebyś został. – Praca nad zwierciadłem kwantowym to jedno z najciekawszych wydarzeń w całym moim życiu – przyznałem. – W przyszłości również może tak być, ale tu i teraz, kiedy w pełni nie zdajemy sobie sprawy z konsekwencji, myślę, że powinniśmy przerwać badania. – Nie odpowiedział, więc nieopatrznie dodałem: – Skoro mówimy o Bractwie Kronosa... – pogardliwe prychnięcie, wściekłość na samą myśl o Bractwie – ...moglibyśmy wysłać pytania w przyszłość do członków, którzy lepiej rozumieją problemy technologiczne. Sprawdzilibyśmy, jak nasze badania wpłyną na czas, ludzi... – Bractwo Kronosa to stagnacja! – warknął. – Jego członkowie nigdy się nie zmienią, nigdy nie zdecydują się rozwijać, bo to zagraża ich komfortowi! Natychmiast spróbują powstrzymać nasze badania, Harry, może nawet
spróbują nas zniszczyć. Ludzie tacy jak ty i ja stanowią dla nich groźbę, bo nie potrafimy się zadowolić winem, słońcem i niekończącym się, bezsensownym powtarzaniem wszystkiego w kółko bez zadawania żadnych pytań! – W takim razie nie informujmy Bractwa Kronosa – odparłem. – Pozostawmy wiadomość wyrytą w kamieniu i poprośmy, by odpowiedź przekazano, cofając się z pokolenia na pokolenie. Pozostaniemy anonimowi, a kiedy się dowiemy... – Tysiące lat! – rzucił. – Setki pokoleń! Jesteś gotów tak długo czekać? – Wiem, że pracujesz nad tym dłużej ode mnie... – Kilkadziesiąt żywotów, setki lat, odkąd po raz pierwszy uzyskuję świadomość w ramionach ojca aż do dnia śmierci. To cel mojej egzystencji, Harry! – Odwrócił się i popatrzył mi prosto w oczy. Nie odwróciłem wzroku. – Nie powstrzymasz mnie, prawda, Harry? Prośba czy groźba? Może. Coś się we mnie zacisnęło. – Zawsze pozostanę twoim przyjacielem, Vincencie – odpowiedziałem. – To się nigdy nie zmieni. Świadomość kłamstwa sprawiła, że w mojej duszy coś się skurczyło. Czy on także poczuł podobny skurcz? Czy w głębinach własnych umysłów, poza racjonalnym
myśleniem, obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że oszukujemy? Jeśli przeżył coś takiego, nie dał tego po sobie poznać: nie zwrócił na to uczucie uwagi jak na przelotnego znajomego widzianego po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Usiadł z powrotem na fotelu, podniósł pustą szklaneczkę po whisky, zmarszczył brwi, po czym odstawił ją z powrotem na stół. – Czy mógłbym cię prosić o przemyślenie tej sprawy? Może przez tydzień? Jeśli pod koniec nie zmienisz zdania... – Oczywiście. – ...wtedy coś wymyślimy. Twoje odejście złamałoby mi serce, Harry, naprawdę. Ale jeśli... przeszkadza ci... sumienie, potrafiłbym to zrozumieć. – Porozmawiajmy o tym za tydzień – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. – Po tym wszystkim podejmowanie pośpiesznych decyzji byłoby hipokryzją. Pół godziny później znalazłem się z powrotem w swoim pokoju i już w dziesięć sekund po zamknięciu drzwi sięgnąłem po torbę podróżną i najcieplejsze ubrania, zastanawiając się, jaki jest najlepszy sposób ucieczki.
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Czy opowiadałem ci kiedykolwiek o tym, jak mnie porwali argentyńscy bandyci? Byłem biznesmenem, to znaczy pobierałem zyski generowane przez firmę, gdy inni wykonywali czarną robotę, i przekazywałem większość pieniędzy Bractwu Kronosa na realizację jego zadań. Mieszkałem w Argentynie i dość naiwnie uznawałem, że trzymam się w cieniu i że nic mi nie grozi. Porwano mnie, gdy jechałem na rynek wyboistą drogą. Napastnicy byli dość nieprofesjonalni: uderzyli furgonetką w drzwi mojego samochodu, przewracając go na bok, i niewiele brakowało, bym zginął na miejscu. Wybiłem sobie łopatkę i złamałem kilka żeber, co można uznać za szczęście. Kiedy wyczołgałem się z roztrzaskanego auta, z furgonetki, która staranowała mój wóz, wyskoczyło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Chwycili mnie za ramiona,
wrzeszcząc: „Milcz! Milcz!” po angielsku z hiszpańskim akcentem, po czym zaciągnęli mnie do swojego samochodu. Cała akcja trwała zaledwie dwadzieścia pięć sekund. Byłem zbyt oszołomiony i zamroczony, by stawiać jakikolwiek opór. Podczas jazdy leżałem na brzuchu z rękami na karku; w bardziej sprzyjających okolicznościach starałbym się dokonać oceny porywaczy, by opracować jakąś strategię obrony. Zdawałem sobie sprawę, że jedziemy coraz gorszymi drogami i że powietrze staje się coraz wilgotniejsze. Odgadłem, że znaleźliśmy się w lesie, i wcale się nie zdziwiłem, gdy w końcu zatrzymaliśmy się na niewielkiej okrągłej polanie, podobnej do setek innych, po czym zepchnięto mnie na błotnistą ziemię rojącą się od owadów. Porywacze związali mi liną ręce, wsadzili mi na głowę płócienny worek śmierdzący paloną kawą i zaczęli mnie ciągnąć przez las. Po przejściu kilku kilometrów potknąłem się i skręciłem kostkę, jak to się często zdarza oszołomionym, rannym więźniom prowadzonym z zawiązanymi oczami po wertepach. Doszło do awantury, co ze mną zrobić. W końcu porywacze sporządzili z gałęzi prymitywne nosze, które wrzynały mi się w plecy, i zanieśli mnie do swojego obozowiska, gdzie z wielkim niezadowoleniem spostrzegłem, że zdjęli kominiarki. Brutalnie przykuli mnie zardzewiałym łańcuchem do słupa
wbitego w ziemię, położyli koło moich stóp gazetę z datą i zrobili zdjęcie. Podsłuchawszy rozmowę swoich gospodarzy, dowiedziałem się, że zamierzają zażądać za mnie trzystu tysięcy dolarów okupu. Moja firma mogłaby zapłacić dziesięć razy więcej, ale gdy słuchałem paplaniny porywaczy, którzy ciągle nie zorientowali się, że mówię po hiszpańsku, doszedłem do wniosku, iż mam niewielkie szanse na przeżycie. Ponieważ wyraźnie uważali mnie za mięczakowatego cudzoziemskiego biznesmena, zacząłem odgrywać tę rolę – jęczałem z bólu, pokazując spuchniętą kostkę i bark. Nie musiałem specjalnie udawać, ponieważ przykuli mnie za nogę do słupa, a metal wkrótce zaczął wrzynać się w ciało, wywołując nieznośny ból. W końcu zrozumieli, że martwy zakładnik to bezwartościowy zakładnik, po czym uwolnili mnie, dali mi kulę, bym się nią podpierał, i niespełna piętnastoletni chłopiec zaprowadził mnie do pobliskiego strumienia, gdzie miałem umyć sobie twarz i szyję. Miał kałasznikowa, uniwersalną broń partyzantów w krajach Trzeciego Świata, ale nie potrafił go porządnie trzymać i wątpiłem, czy umie z niego strzelać. Położyłem się w strumieniu, a gdy przyszedł sprawdzić, co się ze mną dzieje, ogłuszyłem go uderzeniem kuli w skroń i utopiłem w płytkiej, leniwie płynącej wodzie – usiadłem mu na plecach i z całych sił naciskałem mu rękami potylicę.
Znajdowałem się na odludziu i miałem zwichniętą nogę, toteż ucieczka wydawała się mało realna. Doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie czeka mnie śmierć, i postanowiłem samodzielnie wybrać jej rodzaj. Pokuśtykałem z powrotem do obozu, zamierzając zginąć jak bohater. Pierwszy strażnik, którego spotkałem, sikał pod drzewem, co trochę mnie skonsternowało – profesjonalizm nakazywał, by po cichu skręcić mu kark, lecz mimo wszystko nie miałem umiejętności komandosa SAS. W tej sytuacji strzeliłem mu w tyłek, a on wrzasnął i z obozowiska przybiegli jego towarzysze. Położyłem się na brzuchu i przestrzeliłem rzepki w kolanach pierwszemu porywaczowi, którego zobaczyłem. Ku mojemu zdziwieniu nikt więcej się nie pojawił. Po chwili rozległ się głos człowieka mówiącego łamaną angielszczyzną: – Nie chcemy z tobą walczyć! – Chyba nie macie wyboru! – odpowiedziałem po angielsku. Zapadła cisza, gdy bandyci zastanawiali się nad moimi słowami. – Zostawimy ci mapę i wodę, czystą wodę! – zawołał w końcu jeden z porywaczy. – I jedzenie! Zostawimy mapę, wodę i żywność! Odczekamy dwadzieścia cztery godziny. W tym czasie zdążysz dojść do ciężarówki. Nie będziemy
cię śledzić! Dostaniesz mapę! – To bardzo miło z waszej strony, ale doprawdy, jeśli nie macie nic przeciwko temu, wolę wrócić na piechotę. Bardzo dziękuję za propozycję! – Nie, nie, nie ma potrzeby! – krzyknął porywacz, a ja zacząłem wątpić w szczerość zaangażowania bandytów w przedsięwzięcie, którego się podjęli. – Odczekamy dwadzieścia cztery godziny i wyniesiemy się stąd! Nie będziemy ci więcej sprawiać kłopotów! Powodzenia! Usłyszałem szelest za kurtyną z liści, zabrzęczał metal, rozległy oddalające się kroki. Musiałem leżeć tam przez godzinę, półtorej godziny, czekając na koniec. W lesie rozlegały się dziwne dźwięki. Pod koszulę wchodziły mi mrówki i zastanawiały się, czy mnie zjeść, ale najwyraźniej nie byłem ich ulubionym daniem, toteż szły dalej. W pobliżu przeczołgał się wąż, ale przestraszył się mnie bardziej niż ja jego. Zaczął zapadać zmrok i w obozie panowała cisza. Milczał nawet mężczyzna, którego pozbawiłem rzepek. Może trafiłem w tętnicę udową? Może ból stał się nie do zniesienia? W końcu ogarnęło mnie znudzenie i pomyślałem, że śmierć nie jest moim głównym problemem. Wstałem i trzymając w jednej ręce kałasznikowa, a w drugiej kulę, pokuśtykałem do obozowiska. Było rzeczywiście puste.
Na środku stołu starannie ułożono mapę, manierkę z wodą i puszkę gotowanej fasoli, a także ręcznie napisaną notatkę po angielsku. Brzmiała ona: Bardzo, bardzo przepraszamy. To wszystko. Zarzuciłem na ramię manierkę, schowałem mapę do kieszeni i powoli pokuśtykałem z powrotem w stronę cywilizacji. Kimkolwiek był bandyta, mówił prawdę. Nigdy więcej go nie widziałem.
Rozdział pięćdziesiąty czwarty
Niestety, podejrzewałem, że opuszczenie bazy Pietrok112 może się okazać znacznie trudniejsze od ucieczki z argentyńskich lasów. Naturalnie samo wyjście z ośrodka nie powinno stanowić problemu, bo strażnicy nie mogli niczego podejrzewać, a widok uśmiechniętego, kiwającego przyjaźnie ręką człowieka idącego gdzieś w ważnej sprawie zawsze działa uspokajająco. Poruszanie stanie się utrudnione, dopiero gdy znajdę się na zewnątrz, poza bazą. Doszedłem do wniosku, że przede wszystkim należy zdobyć środek pozwalający łatwo popełnić samobójstwo, gdyby groziło mi schwytanie. Musiałem zdecydować, czy zaryzykować ucieczkę drogą lądową i przedzierać się przez gigantyczne puste przestrzenie północnej Rosji w nadziei, że ich ogrom zmyli nieunikniony pościg, czy też korzystać z linii komunikacyjnych – próbować się wtopić w tłumy pasażerów, przekradać się przez miasta i miasteczka w
stronę zachodniej granicy. Drugi plan bardziej mi się podobał, ale go odrzuciłem. Do bazy Pietrok-112 docierało zbyt mało linii komunikacyjnych, istniało zbyt wiele wąskich gardeł, które można by zablokować za pomocą kilku telefonów, a nawet gdybym zdołał jakoś dotrzeć do zaludnionych rejonów i zgubić się w tłumie, wątpiłem, czy granice państwowe i traktaty międzynarodowe powstrzymają moich prześladowców. Wiedziałem zbyt wiele, byłem zbyt cenny i stanowiłem zbyt wielkie zagrożenie dla tajnego projektu Vincenta. Znalazłszy się na powierzchni, powinienem jakoś przeżyć w tundrze. Miałem doświadczenie w zdobywaniu pożywienia w lasach, umiałem odczytywać najprostsze tropy i zacierać własne ślady. Jednak nie otaczały mnie żyzne ziemie północnej Anglii, gdzie się wychowałem, tylko tysiące kilometrów wrogiego pustkowia. Samobójstwo ciągle było jedną z możliwości wchodzących w grę, ale nie miałem ochoty umrzeć z głodu. Czy zdążę się przygotować? Zgromadzić zapas jedzenia, niezbędne przedmioty? Uważałem to za wątpliwe. Oczy Vincenta miały dziwny wyraz. Wiedział, podobnie jak ja, że nie jestem już jego sojusznikiem. Można się było spodziewać, że człowiek, który zniszczył leningradzką filię Bractwa Kronosa, wkrótce postara się usunąć zagrożenie dla swojego
bezpieczeństwa. Musiałem uciec, nim zdąży podjąć działania przeciwko mnie; miałem niewiele czasu. Zabrałem tylko najniezbędniejsze rzeczy. Pieniądze nie miały znaczenia, nie potrzebowałem również ubrania na zmianę z wyjątkiem pary skarpetek, by mieć suche nogi. Papier na podpałkę, zapałki, by rozpalić ognisko, latarka, zapasowe baterie, scyzoryk do cięcia gałęzi, metalowy kubek stojący obok mojego łóżka, plastik z osłony kosza na śmieci, igła i nitka. Szybko, lecz starannie zapakowałem to wszystko do węzełka, zarzuciłem go na ramię i poszedłem do laboratorium, gdzie zaopatrzyłem się w niewielki czarny magnes i kawałek miedzianego drutu. Pozdrowiłem technika laboratoryjnego wesołym skinieniem ręki, bo wcześniej często przychodziłem do laboratorium po różne dziwne przedmioty. Włamałem się do magazynu kantyny i ukradłem tyle konserw rybnych, ile zdołałem znaleźć, lecz spłoszyły mnie czyjeś kroki w przyległej sali jadalnej i czym prędzej musiałem się ukryć. Dźwięki ucichły i poszedłem na górę chłodnymi korytarzami bazy, kierując się w stronę zbrojowni. Tym razem nie potrzebowałem kałasznikowa; powinien wystarczyć pistolet. Przed drzwiami zbrojowni czuwał strażnik, sierżant, który znał mnie z widzenia. Uśmiechnął się, gdy do niego podszedłem. Chwyciłem go jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem go w skroń puszką sardynek, aż stracił przytomność. Zacząłem szukać kluczy
przy jego pasie, lecz ich nie znalazłem. Zakląłem i popatrzyłem na drzwi zbrojowni. Ludzie zwykle tracą przytomność na dwa sposoby – na krótko albo na zawsze – i wątpiłem, czy ogłuszenie sierżanta za pomocą puszki sardynek da mi więcej niż kilka minut. Czy zdążę otworzyć zamek? Próbowałem to zrobić, posługując się miedzianym drutem z laboratorium i scyzorykiem; przeklinałem prymitywizm narzędzi i przygryzałem wargi za każdym razem, gdy kolejna zapadka wślizgiwała się na swoje miejsce. Szczęknięcie, otwarcie drzwi, mrok panujący w zbrojowni. Wszedłem do środka, zapaliłem światło i... – Witaj, Harry! Stał przede mną Vincent, całkowicie spokojny, oparty o skrzynkę granatów. Na chwilę zamarłem, patrząc mu w oczy jak złodziej złapany na gorącym uczynku. Nie mogłem się niczego wyprzeć, nie mogłem błagać ani uciec. – Zanim załaduję jeden z tych pistoletów i oddam strzał... – zacząłem. – Nie, nie uda ci się – przerwał. Nie poruszył się, nie próbował mnie powstrzymać. Westchnąłem. Pod koniec dnia, nie mając lepszego wyboru, musiałem spróbować. Chwyciłem najbliższy pistolet, odbezpieczyłem, wyrzuciłem z kolby pusty magazynek, sięgnąłem w stronę półki, na której leżała ostra amunicja, wziąłem jeden z magazynków, wsadziłem do kolby,
poczułem, że znalazł się na miejscu, uniosłem broń, by strzelić – nie do Vincenta, ale do siebie – gdy nagle ktoś poraził mnie w plecy prądem o napięciu kilku tysięcy woltów. Zastygłem jak sparaliżowany, po chwili zaczęły mną miotać drgawki i straciłem przytomność.
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Kombinezon z filcu, fotel obity filcem, cela wyłożona filcem. Jak mogłem tak długo pracować w bazie i nie natknąć się na to pomieszczenie? Jaskrawe światło i kroplówka podłączona do igły wbitej w moją dłoń. Rękę przypięto mi do poręczy fotela skórzanym pasem umieszczonym w rejonie nadgarstka. Zastanawiałem się, czy zdołałbym coś osiągnąć, gdybym wyrwał sobie igłę ze skóry. Na dłuższą metę prawdopodobnie nic. Całe przedramię miałem skrępowane skórzanymi pasami, rozmieszczonymi w równych odstępach, sięgającymi aż do łokcia. Kolejne pasy znajdowały się na nogach, wokół kostek, na piersi, a nawet, ku mojej irytacji, na czole. Wszystko zaprojektowano tak, by śmierć ofiary była praktycznie wykluczona, chyba że nastąpiłaby z woli Boga. Przyszło mi do głowy, że od dawna
nie znajdowałem się w tak wygodnej pozycji i zaczęło to budzić mój niepokój. Naprzeciwko mnie siedział Vincent i milczał. Miał szczególny wyraz twarzy. Nie była to złość, ale smutek. Zastanawiałem się, czy w innym życiu Vincent pracował jako nauczyciel w szkole podstawowej. Byłby doskonały w tej roli. – Jeśli przyjmiemy, że nie będę jadł ani pił, jak długo zamierzasz utrzymywać mnie przy życiu za pomocą kroplówek i brutalnego przymusu? – spytałem w końcu. Niemal się żachnął, zdając sobie sprawę z wulgarności tego, co będzie musiał robić. – Za kilka lat członkowie IRA prowadzący głodówkę przeżyją przeszło sześćdziesiąt dni. Mam jednak nadzieję, że znajdziemy lepszy sposób utrzymywania cię przy życiu niż zgłębnik wprowadzony do żołądka. Tym razem to ja się żachnąłem. Sześćdziesiąt dni to długi czas dla więźnia skazanego na bolesną śmierć, który nie ma nadziei na ucieczkę. Czy będę miał dość siły, by odmówić przyjmowania pokarmu, gdy zacznę konać z głodu? Nie wiedziałem. Nigdy nie miałem okazji tego sprawdzić. Czy mój umysł potrafiłby zrezygnować z życia, choć ciało krzyczałoby, bym je zachował? Doszedłem do wniosku, że zależy to od tego, jaki byłby cel mojego życia i
jego wartość. Milczenie. Nie pamiętałem, byśmy wcześniej milczeli w swojej obecności, chyba że w chwilach triumfu lub kontemplacji. Nie musieliśmy ze sobą rozmawiać, nie musieliśmy wypowiadać oczywistych, grzecznych formułek wymaganych przez konwenanse. W gruncie rzeczy miałem wrażenie, że mimo milczenia i tak wszystko sobie powiedzieliśmy. Kiedy w czasie wyobrażonej rozmowy prowadzonej w moim umyśle nie miałem już nic do powiedzenia Vincentowi i zacząłem powtarzać wszystko od początku, uniósł głowę i oświadczył: – Muszę poznać twoje miejsce i datę urodzenia. Pytanie mną wstrząsnęło, choć nie powinno. – Dlaczego? – spytałem. Nagle zaschło mi w ustach. – Nie po to, by cię zabić – odpowiedział pośpiesznie. – Wielki Boże, nigdy bym tego nie zrobił, nigdy, Harry, przysięgam! Ale chcę, żebyś wiedział, że je znam. Chcę, żebyś wiedział, że możesz zginąć przed narodzeniem, nigdy się nie urodzić. Chcę, żebyś to wiedział, bo dzięki temu moje sekrety będą bezpieczne. Wiem, że nigdy więcej nie będziesz moim przyjacielem, ale reszta... reszta jest ważniejsza. Zastanawiałem nad implikacjami jego słów. Nie chodziło o moje życie – to, że jest zagrożone, stało się nagle
oczywiste – lecz o Vincenta. Był ode mnie młodszy, urodził się później i z tego powodu nie mógł stanowić dla mnie żadnego zagrożenia, nie mógł nie dopuścić, bym się narodził, chyba że ktoś mu pomagał. Ktoś należący do starszego pokolenia, żyjący w 1919 roku, gotowy otruć moją matkę, nim zostanę poczęty. Sojusznik w Bractwie Kronosa? Ktoś, kto marzył o tym samym co Vincent, skoro ja przestałem mu pomagać? Obserwował mnie, niewątpliwie zgadując, o czym myślę, po czym dodał: – Wolałbym nie zdobywać tych informacji siłą, Harry. Chyba że będę musiał. Nagły powrót do czasu teraźniejszego, skupienie się na rzeczywistości. – Będziesz mnie torturował? – spytałem. Nie było sensu owijać niczego w bawełnę. Usłyszawszy moje pytanie, Vincent żachnął się lekko, co sprawiło mi pewną przyjemność. Kiedy zauważyłem, jak szybko pogodził się z tą myślą, poczułem się trochę gorzej. – Tak, jeśli okaże się to konieczne. Proszę, nie zmuszaj mnie. – Do niczego cię nie zmuszam, Vincencie, decyzja należy tylko do ciebie. Chciałbym po prostu oczyścić się z moralnej odpowiedzialności za to, co zrobisz. – Wiesz, że każdego można złamać, Harry. Każdego. Pamięć. Franklin Phearson, szlochanie u jego stóp.
Każdego można złamać, taka jest prawda. Ja również się złamię. Zdradzę swoje miejsce urodzenia. Albo skłamię i umrę. – Co to będzie? – spytałem beztrosko, zdziwiony upajającą lekkością własnych słów. Wspomnienie Phearsona pulsowało w głębi moich myśli niczym fala tsunami pędząca pod powierzchnią oceanu. Podążałem razem z nią, nad niczym nie panując. – Zastanawiasz się nad metodami chemicznymi? Ostrzegam cię, próbowano mnie już łamać środkami antypsychotycznymi i wywołują one dziwne skutki. Metody psychologiczne? Nie, raczej nie. Nie chcę przeceniać swojej odporności psychicznej, ale czas jest twoim wrogiem, bo w ciągu sześćdziesięciu dni moje ciało stanie się zbyt słabe, by dalej żyć. Najskuteczniejsza jest elektryczność, lecz wiąże się z nią ryzyko zawału – znasz wyniki moich badań kardiologicznych, prawda? Może ekstremalne zimno? Albo ekstremalne gorąco? Lub jedno i drugie. Pozbawienie snu to standard, ale z drugiej strony... – Przestań, Harry. – Po prostu rozważam różne możliwości. Udało mu się spojrzeć mi w oczy, a ja z łatwością wytrzymałem jego wzrok. Nigdy wcześniej o nic mnie nie prosił. (Walczę w pieprzonej słusznej sprawie, Harry! Bronię
demokracji, kurwa!). – Po prostu powiedz mi, Harry. Powiedz mi, kiedy się urodziłeś, i nie spotka cię nic gorszego. (Chryste, nie jestem złym facetem, ale musisz zrozumieć, że ta sprawa jest ważniejsza od ciebie albo ode mnie). – Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale jeszcze raz zakwestionuję twoje użycie wyrażenia „będę musiał”. – Nie wiedziałem, kto to powiedział, ale chyba ja, choć trochę plątał mi się język. – Nie masz obowiązku mnie torturować. Działasz z własnej woli. – Wszyscy w końcu się łamią, Harry. – Wiem. Ale nie możesz sobie pozwolić na obserwowanie, ile to potrwa w moim przypadku, prawda? A zatem do dzieła, Vincent. – Z przyjemnością wypowiedziałem jego angielskie imię, przeciągając głoski. – Zaczynaj. Zawahał się na sekundę, po czym proszący wyraz twarzy zniknął. Oczy się zwęziły. (Pomóż nam, cholera! Pomóż!). Głos Franklina Phearsona w moim uchu. Kiedyś sprawił, że ból się skończył, i pogłaskał mnie po włosach, i kochałem go za to jak dziecko kocha matkę odzyskaną po długiej nieobecności. Zostałem złamany, a on miał rację. W swój
własny, trudny do oceny, bezsensowny sposób miał rację, a ja umarłem i gdyby nie pamięć, tamten świat mógłby dla mnie w ogóle nie istnieć. Vincent leciutko pokręcił głową, wstał i ruszył w stronę drzwi. – Nie zamierzasz robić tego sam? – zawołałem za nim. – A odpowiedzialność moralna? – Zastanów się nad tym przez dzień – odparł. – Po prostu przez jeden dzień. Wyszedł.
Rozdział pięćdziesiąty szósty
Jeden dzień. Jeden dzień, by uniknąć losu znacznie, znacznie gorszego od śmierci. Jeden dzień w kombinezonie z filcu, na fotelu obitym filcem, w celi wyłożonej filcem. Szukaj błędów systemu, jakichkolwiek błędów, nawet najmniejszych. Fotel przymocowany śrubami do podłogi, kroplówka z substancjami odżywczymi, których nie chciałem przyjmować. Drzwi obite filcem, strażnicy na zewnątrz. Stanowili najsłabsze ogniwo łańcucha. Vincent nie chciał uczestniczyć w tym, co miało nastąpić, co sprawiło, że pojawiły się możliwości manipulacji. Nie miałem wątpliwości, że zabronił strażnikom ze mną rozmawiać, ale czasami nawet źle opłacany żołnierz sowiecki musi zacząć działać.
Poruszałem dłonią i wykręcałem rękę, aż wreszcie zdołałem wyrwać igłę, kalecząc sobie skórę na wierzchu dłoni, na której powstała długa, poszarpana rana. Nie krzyknąłem, milczałem, a na białą, pokrytą filcem podłogę kapała krew, tworząc jaskrawoczerwone plamy. Skórzany pas na moim czole sprawił, że nie mogłem zwiesić głowy, ale zamknąłem oczy i czekałem, udając zamyślenie. Sprawdzenie, co się ze mną dzieje, zajęło strażnikom nieprzyzwoicie dużo czasu, po czym zauważyli krew kapiącą z krzesła. Natychmiast wpadli do celi i nastąpiła żenująca rozmowa o tym, co powinni zrobić i czy należy wezwać pomoc. – Jest nieprzytomny? – spytał młodszy. – Ile krwi stracił? Starszy wiekiem i stopniem obejrzał moją rękę. – Rana jest powierzchowna! – zawołał. – Wyrwał igłę. Otworzyłem oczy i z satysfakcją stwierdziłem, że mężczyzna cofnął się z zaniepokojoną miną. – Panowie, wyobrażam sobie, że macie zakaz rozmawiania ze mną, więc będę mówił prosto i brutalnie – odezwałem się. – Znam was wszystkich, znam wasze nazwiska, stopnie, życiorysy i rodziny. Wiem, że wy, szeregowy, ciągle mieszkacie z matką, a wy, sierżancie, macie żonę w Moskwie, której nie widzieliście od trzech i pół roku, a także córkę – dumnie nosicie w kieszeni jej fotografię i codziennie pokazujecie ją wszystkim w
kantynie. „To mój skarb, moje prawdziwe bogactwo”, mówicie. Chciałbym wam zadać pytanie, tylko jedno pytanie. Oto ono: Czy wasze rodziny nic nie wiedzą? Absolutnie nic nie wiedzą o tym, co robicie? Zastanówcie się nad tym, to bardzo ważne. Powinniście dokładnie sobie przypomnieć swoje rozmowy z najbliższymi, bo jeśli wiedzą cokolwiek, co mogłoby doprowadzić do dekonspiracji tej bazy, w takim razie, oczywiście, wy będziecie następni. Wasze żony, wasze matki, wasze córki – nie mają prawa niczego wiedzieć. Absolutnie niczego. To wszystko, co chciałem powiedzieć, a teraz, proszę, zaklejcie mi ranę plastrem, a ja będę dalej czekać na tortury i nieuniknioną egzekucję. Dziękuję. Śpiesznie wyszli i nie przynieśli plastra. Vincent wrócił. Może nastąpiło to dwadzieścia godzin później, a może dwie. Kiedy rozmawialiśmy, w drzwiach stał ten sam sierżant co poprzednio i obserwował mnie nerwowo ponad ramieniem zwierzchnika. – Namyśliłeś się? – spytał z naciskiem Vincent. – Podjąłeś decyzję? – Naturalnie – odpowiedziałem beztrosko. – Będziesz mnie torturował, a ja opowiem ci nieskończoną liczbę historyjek, które chciałbyś usłyszeć, żebyś przestał mnie dręczyć.
– Harry, wszystko może się potoczyć inaczej – odparł. W jego głosie zabrzmiała desperacja. – Podaj mi swoje miejsce i datę urodzenia, a nikt cię nie skrzywdzi, przyrzekam. – Zastanawiałeś się nad linią graniczną? W pewnej chwili, gdy szkody wyrządzone mojemu ciału staną się zbyt wielkie, przestanę się czymkolwiek przejmować i uznam, że nie ma sensu mówić czegokolwiek. Na pewno masz nadzieję, że osiągnę ten punkt dopiero wtedy, gdy mnie złamiesz. Odchylił się do tyłu. Kiedy usłyszał moje słowa, jego twarz stwardniała. – To ty jesteś za to odpowiedzialny, Harry. Sam wyrządzasz sobie krzywdę. Później wyszedł. Sierżant stał w drzwiach i przez chwilę spoglądaliśmy sobie w oczy. – Zupełnie nic? – spytałem, gdy drzwi się zamknęły. Zaczęli zaledwie kilka minut później. Ku mojemu zdziwieniu na początku zastosowali środki chemiczne: odmianę typowej substancji używanej w takich okolicznościach. Podane lekarstwo częściowo sparaliżowało moją przeponę, aż zacząłem się dusić i dławić. Powietrze w moich płucach zmieniło się w ołów, krew zastygła, a głowa stała się ciężka. Dawkę skrupulatnie wyliczono, toteż zachowałem zdolność do częściowych ruchów. Przez
godzinę, może trochę więcej, może trochę mniej, siedziałem na krześle, usiłując łapać ustami powietrze; po twarzy i kręgosłupie spływał mi pot; robiło mi się czarno przed oczami. Vincent postarał się o profesjonalistę. Był nim niski mężczyzna ze schludnym wąsikiem; ułożył swoje narzędzia na tacy w taki sposób, bym zawsze mógł je widzieć, i przed każdą sesją bólu pozwalał mi trochę odpocząć, jakbym był sportowcem w czasie treningu. Pod koniec każdej przerwy na odpoczynek zadawał sakramentalne pytanie: „Jakie jest wasze miejsce i data urodzenia?” i cierpliwie czekał na odpowiedź, a kiedy jej nie udzielałem, kręcił ze smutkiem głową. Czułem mdłości i krzyczałem, nie z bólu, lecz z powodu dojmującej świadomości, że jestem zwierzęciem uwięzionym we własnym ciele. Skręcałem się, kurczyłem, moje pole percepcji zmysłowej coraz bardziej się zwężało, aż dostrzegałem tylko własne delirium, ohydnie zdrowe psychicznie. W drzwiach stał sierżant i patrzył, zawsze patrzył, a kiedy oprawca zrobił sobie przerwę, by wypić szklankę wody, sierżant podszedł do mnie, obejrzał mi źrenice i szepnął: – Córka wie, że pojechałem pociągiem do Płoskich Prudów, do ostatniej stacji. Czy to za dużo? Uśmiechnąłem się do niego i pozwoliłem mu odpowiedzieć na to pytanie samodzielnie.
Między mdłościami a dusznościami pojawił się Vincent i wziął mnie za rękę. – Przykro mi, Harry – rzekł. – Przykro mi. Przywieźli akumulator samochodowy na długo przed tym, niż postanowili go użyć. Był to po prostu kolejny interesujący przedmiot, który należało wyeksponować. Początkowo zastosowali metodę polegającą na pozbawieniu mnie snu w połączeniu z ekstremalnym ciepłem. Specjalista o kreatywnym podejściu do efektów akustycznych i zamiłowaniu do makabry stworzył ścieżkę dźwiękową złożoną z muzyki techno, krzyków torturowanych ludzi oraz obrazowych opisów przemocy i gwałtu w kilku różnych językach wraz z dodatkiem specjalnych efektów dźwiękowych. Jeśli hałas i strach sprawiały, że popadałem w odrętwienie i byłem zbyt bliski zaśnięcia, do celi wchodzili strażnicy, potrząsali mną i oblewali mi twarz lodowatą wodą, aż budziłem się z trwogą. – Jesteś dobrym człowiekiem – powiedziałem sierżantowi, gdy znowu mnie obudził. – Wiesz, co powinieneś zrobić. – Pij, Harry, pij... – Szept Vincenta w nagłej ciszy. Zorientowałem się, że przyłożył mi do warg zwilżoną szmatkę, i zacząłem chciwie pić, lecz stopniowo
odzyskałem świadomość i wyplułem wodę zmieszaną ze śliną, która spłynęła mi po podbródku na koszulę. W dniu, gdy oprawca zaczął mi zrywać paznokcie u nóg, jego wąsik był wyjątkowo schludny. Wyobrażałem sobie, że śpi w nocy z siateczką na twarzy, by nadać mu taki idealny kształt. – Jesteś dobrym człowiekiem – odezwałem się do sierżanta, gdy zwijał plastikowe płachty rozłożone pod moimi stopami, pokryte czarną, zakrzepłą krwią z wyrwanymi paznokciami. – Jak długo potrwa, nim zabiorą się za ciebie? Zerknął przez ramię, by sprawdzić, że oprawca wyszedł, by zrobić sobie jedną z licznych przerw na odpoczynek, gdy gimnastykował palce, po czym pochylił się w moją stronę. – Mogę ci przynieść truciznę – szepnął. – To wszystko. – To wystarczy – odpowiedziałem. – Nie potrzeba nic więcej. Trucizna okazała się trutką na szczury, ale szczury i ludzie mają wiele wspólnych cech genetycznych. To wystarczyło. Co najzabawniejsze, oprawca nie zorientował się, co oznaczają moje symptomy, dopóki nie doszło do niewydolności nerek; nawet ja rozumiałem, że pogłębiający się żółty kolor skóry nie jest reakcją na miażdżenie kolejnych drobnych kości stóp za pomocą imadła. Ryczałem ze śmiechu, gdy wreszcie zrozumiał, co się dzieje; trząsłem się na krześle i po moich policzkach płynęły strugi
krwawych łez. – Ty idioto! – wrzasnąłem. – Niekompetentny dureń! Kompletny dupek! Rozluźnili pasy, którymi przymocowano mnie do krzesła, a oprawca wsadził mi dwa palce do gardła, by wywołać wymioty – za późno, o wiele za późno. Vincent zastał mnie leżącego na podłodze, trzęsącego się ze śmiechu w kałuży własnych wymiocin zabarwionych krwią. Stary sierżant stał wyprostowany przy drzwiach, Vincent popatrzył najpierw na oprawcę, potem na sierżanta, i natychmiast zrozumiał, jaki był dokładny przebieg wypadków. Na jego twarzy pojawił się gniew i odwrócił się w moją stronę. Kiedy zobaczyłem jego spojrzenie, roześmiałem się jeszcze głośniej, ale ku mojemu zdziwieniu nie rzucił się na sierżanta, nie zaczął robić wyrzutów oprawcy, lecz skinął w stronę dwóch sanitariuszy i rozkazał: – Zanieść go do izby chorych! Zabrano mnie do izby chorych. Dostałem nawet środki przeciwbólowe. Lekarka wbijała wzrok w podłogę, gdy formułowała diagnozę. Mój organizm nie wydzielał już tak dużej ilości hormonów do krwiobiegu i tylko uśmiechnąłem się do Vincenta, gdy podszedł do mojego łóżka. – Byłeś bardzo szybki – powiedział po chwili. – Spodziewałem się, że znalezienie jakiegoś sposobu
popełnienia samobójstwa zajmie ci co najmniej pięć dni. – Trwało to mniej niż pięć dni? – Dwa i pół. – Wielki Boże... – Potem: – Sierżant to dobry człowiek. Nie podobało mu się to, co robiłeś. Jeśli go zastrzelisz, czy mógłbyś go najpierw przeprosić? W moim imieniu. Vincent ze zmarszczonymi brwiami przeglądał moją kartę medyczną, żywiąc próżną nadzieję, że jest jeszcze jakiś sposób na uratowanie mi życia. Przestałem wymiotować i dygotać; gorączka ustąpiła. Lekarze zdołali zapobiec zawałowi, ale nerki przestały funkcjonować, a wkrótce to samo miało spotkać wątrobę. Nie miałem żadnych szans. Nie musiałem nawet patrzeć na kartę, by to wiedzieć. – Zostanie przeniesiony do innej jednostki – odpowiedział spokojnie Vincent. – Nie lubię zadawać śmierci niepotrzebnie. – O mało znowu się nie roześmiałem, lecz akurat wydychałem powietrze, toteż wydałem z siebie tylko ciche chrząknięcie. – Jest oczywiste, że nie dostanę tego, czego chcę, toteż postaramy się, by twoja śmierć była jak najłagodniejsza. Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? – Nie miałbym nic przeciwko kolejnemu zastrzykowi morfiny. – Niestety, obawiam się, że dostałeś maksymalną dawkę.
– Co to za różnica? – Poruszył wargami i spojrzał w bok. Zabiło mi serce. Co dalej? Co jeszcze można mi zrobić przed szybko zbliżającą się śmiercią? – Co zamierzasz, Vincent? – spytałem cicho, a w moim głosie zabrzmiał niepokój. – Bardzo mi przykro, Harry. – Stale powtarzasz, że jest ci przykro, a każdy paznokieć, który mi pozostał na nogach, jest ci wdzięczny za współczucie. Co planujesz? – Musisz zapomnieć – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy. Jego słowa tak mną wstrząsnęły, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Poruszył lekko głową i przez chwilę się zastanawiałem, czy znowu mnie nie przeprosi. Poczułem momentalną pokusę, by go uderzyć, ale natychmiast zrezygnowałem, bo nie miałbym siły zadać ciosu. Vincent szybko wyszedł z pokoju i nie obejrzał się za siebie nawet wtedy, gdy znowu zacząłem krzyczeć. Przez większą część agonii podawali mi narkotyczne środki przeciwbólowe, co sprawiło mi ulgę. Morfina łagodziła ból i myśli o tym, co się stanie. Wiem, że śniłem, ale chyba po raz pierwszy nie pamiętałem swoich snów. Były szybkie, pełne emocji; rzeczywistość mieszała się z wyobrażeniami tworzonymi przez umysł: swędząca skóra
wydawała się pogryziona przez owady, a palenie w żołądku przekształciło się w niesienie własnych wnętrzności w torbie na zakupy. Krwawiły mi stopy, co mój otumaniony umysł zinterpretował jako połykanie przez olbrzymiego węża, który posuwał się coraz wyżej, składając się jak harmonijka. Kiedy jego zęby dotarły do mojego brzucha, stopy znajdowały się głęboko w jego brzuchu, a kości rozpuszczały się stopniowo w pulsującym kwasie. Pozostawili bardzo niewielki margines błędu. Kiedy byli gotowi, oddychałem czystym tlenem i moje wyniki ciągle się pogarszały. Wtoczyli do celi nowe urządzenie, istny wytwór wyobraźni szalonego naukowca. Potrzebowało własnego źródła zasilania, bo normalny prąd o napięciu dwustu trzydziestu woltów nie był wystarczający. Nastąpiła krótka dyskusja, czy należy uziemić wózek, na którym spoczywałem, aż wreszcie jeden z lekarzy warknął: „Ależ z was dzieci!” i oświadczył, że metalowe kajdanki łączące moje nadgarstki z szynami po bokach wózka są doskonałym przewodnikiem prądu elektrycznego i że powinni traktować całą procedurę jako coś w rodzaju resuscytacji krążeniowo-oddechowej; jeśli porazi ich prąd, sami będą sobie winni. Zdaje mi się, że wierzgałem, krzyczałem, błagałem i stawiałem opór, ale tak naprawdę przypuszczalnie byłem zbyt zmęczony i otumaniony, by stać mnie było na coś
więcej niż kilka chrapliwych dźwięków i dziecinne piski oburzenia. Musieli przymocować elektrody do mojej czaszki taśmą klejącą; zmuszenie mnie, bym trzymał ostatnią elektrodę w ustach, okazało się trudnym zadaniem, aż lekarz, który okazał rozsądne podejście do kwestii uziemienia, podjął równie rozsądną decyzję, by podać mi środek paraliżujący. Uczestnicy zabiegu doszli do wniosku, że środki uspokajające mogłyby zaszkodzić w osiągnięciu zamierzonego celu; poczułem ulgę, gdy jeden z sanitariuszy pochylił się i zakleił mi taśmą kompletnie wysuszone oczy. Docierały do mnie tylko dźwięki. Uruchomili aparaturę dopiero po trzech nieudanych próbach: za pierwszym razem przepalił się bezpiecznik, za drugim nic się nie wydarzyło, bo wymiana bezpiecznika doprowadziła do obluzowania jednego z przewodów. Kiedy w końcu przygotowali się do przepuszczenia przez mój mózg prądu o napięciu kilku tysięcy woltów, by usunąć z mego ciągle świadomego umysłu wszelkie ślady tego, kim i czym byłem, miało to w sobie coś z powtórki epizodu komediowego. Usłyszałem, jak lekarz mówi: – Bardzo proszę, tym razem zróbmy to wreszcie porządnie, dobrze? Wszyscy się odsunęli? W porządku, a teraz... Zapadła ciemność.
Rozdział pięćdziesiąty siódmy
Tylko raz widziałem amnezję. Było to w 1989 roku, w separatce szpitala Świętego Mikołaja w Chicago. Miałem siedemdziesiąt lat i czułem, że jestem w zupełnie niezłej formie. Szpiczaka mnogiego zdiagnozowano u mnie zaledwie kilka miesięcy wcześniej, czyli w zaskakująco późnym wieku. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat ogarnął mnie entuzjazm, że jeszcze nie umieram i nie czuję związanych z tym dolegliwości, co sprawiło, że zacząłem dbać o swoje ciało bardziej niż zwykle. Zostałem nawet członkiem klubu tenisowego, którym nigdy nie byłem w żadnym z poprzednich żywotów, i przez trzy miesiące każdego roku uczyłem matematyki w górach Maroka, może próbując cieszyć się towarzystwem dzieci, które nigdy nie mogły być moje. Moja wizyta w bardzo eleganckim pokoju bardzo
eleganckiego szpitala na skraju jeszcze bardziej eleganckiego przedmieścia Chicago, gdzie dumnie powiewała amerykańska flaga i gdzie codziennie, każdego dnia w roku, przy łóżkach pacjentów umieszczano świeże kwiaty, nie nastąpiła z mojej własnej inicjatywy. Zostałem wezwany, a kobieta, która mnie wezwała, była umierająca. Akinleye. Nie widziałem jej od nocy w Hongkongu, gdy jej pokojówka tańczyła na pokładzie statku i wskoczyła do zatoki, a przed wschodem słońca Akinleye zniknęła. Zanim wszedłem do jej separatki, kazali mi włożyć sterylny strój i umyć ręce w alkoholu, lecz środki te wydawały się w dużej mierze zbędne. Stan Akinleye i tak był beznadziejny. Zdumiewało mnie, że kobieta, której krew zawiera tak niewiele leukocytów, może ciągle żyć, i kiedy przestąpiłem próg pokoju, gdzie miała wkrótce umrzeć, natychmiast wyczułem nadchodzącą śmierć. Wypadły jej włosy i spoglądałem na nagą czaszkę pokrytą plamkami, wychudzoną i kościstą, jakby zbudowaną ze źle dopasowanych płyt tektonicznych. Jeszcze nigdy nie widziałem łysej Akinleye i zdałem sobie sprawę, że jej głowa jest jajowata. Skłamałbym, gdybym powiedział, że miała zapadnięte oczy – jej twarz była straszliwie wychudzona, obciągnięta cienką warstwą skóry, a wystające pozostałości nosa, uszu, warg i powiek
przypominały błyskotki wiszące na uschniętej choince bożonarodzeniowej. Byłem od niej starszy, ale w tym miejscu, w tym czasie wydawałem się wesołym dzieckiem, a ona zgrzybiałą staruszką, która umiera w samotności. – Harry – wychrypiała i nie potrzeba było wykształcenia medycznego, by zauważyć, jak słaby ma głos i krótki oddech. – Rozgość się. – Przysunąłem do łóżka puste krzesło i usiadłem na nim ostrożnie. Mimo ćwiczeń zaskrzypiały mi kości. – Dobrze wyglądasz – dodała. – Starość ci służy. Odchrząknąłem w odpowiedzi, był to jedyny dźwięk, jaki mogłem z siebie wydobyć. – Jak się masz, Akinleye? Lekarze nie chcieli mi nic powiedzieć. – Och, sami nie wiedzą, co mają mówić – westchnęła. – Trwa wyścig, która choroba zabije mnie jako pierwsza. Mój układ odpornościowy nie działa. Jeśli zamierzasz mi powiedzieć, że AIDS to choroba związana ze stylem życia, odpowiem ci, że jesteś idiotą. – Nie zamierzałem mówić... – Wiesz, patrzą na mnie, jakbym była ucieleśnieniem zła. Jakby ta choroba... – prawdopodobnie zamierzała skinąć dłonią, lecz tylko leciutko poruszyła czubkami palców – ...była rezultatem moralnego bankructwa, a nie pęknięcia kurewsko taniej prezerwatywy.
– Przypisujesz mi słowa, których nie powiedziałem. – Doprawdy? Może. Masz rację, Harry, zawsze miałeś rację. Jesteś nudnym, starym pierdołą, ale masz rację. – Ile ci zostało? – spytałem. – Stawiam na zapalenie płuc. Jakieś dwa dni? Tydzień, jeśli będę miała pecha. – Zostanę. Zamieszkałem w hotelu przy tej samej ulicy... – Pieprzę to, Harry. Nie potrzebuję twojej litości. To po prostu umieranie! – Więc dlaczego mnie wezwałaś? Mówiła szybko i równo, wypowiadając przygotowane słowa. – Chcę zapomnieć. – Zapomnieć? Zapomnieć co? – Wszystko. Absolutnie wszystko. – Ja nie... – Harry, nie udawaj tępaka. Robisz to czasami, by uspokoić ludzi, ale uważam to za protekcjonalne i irytujące. Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Tak bardzo się starasz zachowywać sympatycznie, że, szczerze mówiąc, uważam to wręcz za nieprzyjemne. Dlaczego to robisz? – Zaprosiłaś mnie tutaj, żeby mi to powiedzieć? – Nie – odparła, przekręcając się nieco na łóżku. – Przyszedłeś do mnie, a przy okazji mogę cię o czymś poinformować. Uważasz, że jeśli masz opinię miłego
człowieka, będziesz miło spędzać czas. To śmieszne, głupie i naiwne. Cholera jasna, Harry, co ci zrobił świat, że stałeś się taki... pusty? – Mogę iść... – Zostań. Potrzebuję cię. – Dlaczego mnie? – Bo jesteś taki uczynny – odpowiedziała z westchnieniem. – Bo jesteś taki pusty. Potrzebuję tego teraz. Muszę zapomnieć. Pochyliłem się do przodu na krześle i połączyłem koniuszki palców. – Chciałabyś, żeby ktoś ci to wyperswadował? – spytałem w końcu. – Absolutnie nie. – Mimo to czuję się zobowiązany do podjęcia takiej próby. – Na litość boską, zachowujesz się, jakbyś mógł mi powiedzieć coś, czego wcześniej sama sobie nie mówiłam... Obróciłem głowę, spojrzałem na rękaw szpitalnego fartucha i przeciągnąłem palcami po szwie, zmieniając go w wąski grzbiet. – Powiedziałem swojej żonie – rzekłem. – Której? – Pierwszej. Pierwszej kobiecie, którą poślubiłem. Jenny. Była linearna, a ja nie, powiedziałem jej, po czym ode mnie
odeszła. Pojawił się pewien człowiek, chciał znać przyszłość, nie był zbyt uprzejmy, gdy odmówiłem. Chciałem umrzeć, spotkać prawdziwą śmierć, czerń, która powstrzymuje mrok. Właśnie dlatego, aby odpowiedzieć na twoje pytanie. Dlaczego... godzę się z tym wszystkim. Bo nic innego mi się nigdy nie udało. Zawahała się, przygryzła dolną wargę i zaczęła obracać ją między zębami. – Niemądry człowiek. Jakby ktoś inny miał lepszy pomysł. Amnezja. Uważam, że należałoby pisać to słowo dużą literą, bo jest to rodzaj śmierci. Powiedziałem Akinleye wszystko, co wiedziałem, próbując jej to wyperswadować. Dla ouroboran śmierć umysłu jest czymś więcej od śmierci ciała. Czeka ją ból. Czeka ją strach. Nie poczuje utraty wiedzy, umysłu, duszy, nie będzie ich żałować, ponieważ zapomni o przeszłości, znajomych, przyjaciołach, lecz mimo to jej odejście będzie straszliwie smutne, chociaż ciało nie umrze. Nie dodałem ostatniego argumentu – że amnezja to ucieczka. Ucieczka przed odpowiedzialnością za rzeczy, które zrobiła, i za to, kim była. Nie wierzyłem, że ją przekonam. – Harry, jesteś miłym facetem próbującym pomóc najlepiej, jak potrafi, ale oboje wiemy, że widziałam i
robiłam rzeczy, z którymi nie chcę żyć – odpowiedziała. – Moje serce i dusza umarły, bo nie jestem w stanie dłużej ich znosić. Zrób to dla mnie, Harry, i może zdołam je odzyskać. Zrezygnowałem z dalszej dyskusji. Nie miałem do tego serca. Nazajutrz rano wybrałem się do chicagowskiej filii Bractwa Kronosa, by zabrać niezbędne wyposażenie, i zostawiłem list dla reszty oddziałów Bractwa. Zawierał on informację, że Akinleye nie będzie pamiętać, kim i czym była; powinniśmy ją obserwować i interweniować tylko wtedy, gdyby potrzebowała pomocy. W 1987 roku technologia była tylko trochę mniej rozwinięta w porównaniu z wykorzystaną przez Vincenta do skasowania zawartości mojego umysłu. Jego przewaga polegała na znajomości przyszłych wydarzeń; Bractwo Kronosa miało przewagę opartą na niezliczonych kontaktach. Nie chcemy wpływać na bieg bieżących wydarzeń, ale gdy w grę wchodzi nasze własne przetrwanie, przyszłe filie Bractwa dzielą się wiedzą z oddziałami z przeszłości. Słyszałem plotki, że w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku jeden z naszych współbraci wykorzystał urządzenie zasilane przez maszynę parową, by osiągnąć amnezję; nie mam żadnych dowodów na potwierdzenie tej historii i prawdopodobnie nigdy ich nie zdobędę.
Nasze urządzenie działało częściowo na zasadzie chemicznej, a częściowo elektrycznej – elektrody miały oddziaływać na specjalnie wybrane obszary mózgu. Inaczej niż w przypadku aparatu Vincenta, nasze urządzenie nie wymagało, by umysł był w danej chwili świadomy, i kiedy wstrzyknąłem do żyły Akinleye ostatnią dawkę środka uspokajającego, miałem wrażenie, że popełniam morderstwo. – Dziękuję, Harry – powiedziała. – Odwiedź mnie za kilka żywotów, gdy wszystko się już ustabilizuje, okej? Obiecałem, że to zrobię, ale zamknęła już oczy. Cała procedura zajęła tylko kilka sekund. Później siedziałem przy niej, obserwując jej funkcje życiowe. Miała rację – we współzawodnictwie chorób, które próbowały ją zabić, miało zwyciężyć zapalenie płuc. W innych okolicznościach pozwoliłbym jej po prostu umrzeć, ale amnezja miała jeszcze jedną kluczową fazę; musiałem ją zobaczyć, by uzyskać pewność, że naprawdę wszystko zapomniała. Stało się to trzy dni po pierwszym elektrowstrząsie, o drugiej trzydzieści w nocy. Obudził mnie czyjś krzyk. Rozpoznałem język dopiero po chwili – był to ewe, którego nie słyszałem od kilku wieków. W najlepszym razie znałem ewe średnio, ale rozumiałem wystarczająco dużo, by wziąć Akinleye za rękę i szepnąć: – Spokojnie! Jesteś bezpieczna.
Jeśli zrozumiała moje słowa, w ogóle tego nie okazała. Cofnęła się ze strachem na mój widok i znów zaczęła wołać w języku ewe, wzywając rodziców, swoją rodzinę, prosząc o pomoc. Nie rozumiała, co się dzieje, popatrzyła na swoje ciało i zadygotała z bólu. Błagała o pomoc matkę, ojca, Boga. – Nazywam się Harry – powiedziałem. – Znasz mnie? – Nie znam! – wychrypiała. – Pomóż mi! Co się dzieje? – Leżysz w szpitalu. Jesteś chora. – Żałowałem, że nie znam lepiej języka, bo przychodziło mi do głowy tylko jedno inne stwierdzenie: „Umierasz”. – Kim jestem? – Dowiesz się. – Boję się! – Wiem – mruknąłem. – W ten sposób rozumiesz, że to się stało. Otuliłem ją kocem i z powrotem zasnęła, nie zdążywszy zadać żadnych innych pytań. Kiedy narodziła się znowu jako dziecko, mogła pamiętać nasze spotkanie i uważać je za sen, ale nie było potrzeby mówić jej nic więcej niż absolutnie konieczne. Kiedy nazajutrz rano pielęgniarki przyszły zmienić jej pościel, Akinleye nie żyła, a ja zniknąłem.
Rozdział pięćdziesiąty ósmy
Łóżko szpitalne. Przebudzenie. Postać obok mnie. Vincent, oparty na zgiętym łokciu, śpiący z głową na materacu, na którym leżałem. Obudziłem się po amnezji, po własnym spotkaniu ze śmiercią umysłu i byłem... ...ciągle sobą. Ciągle mną. Ciągle Harrym Augustem i pamiętałem... ...wszystko. Leżałem przez chwilę nieruchomo, bojąc się poruszyć, by nie obudzić Vincenta, i gorączkowo się zastanawiałem. Byłem wciąż więźniem w bazie Pietrok-112 i stanowiłem zagrożenie dla Vincenta. W dalszym ciągu umierałem, moje ciało trawiła trucizna, ale mój umysł – mój umysł
należał do mnie. Kiedy się obudzę, Vincent będzie chciał sprawdzić swoją hipotezę, podobnie jak w przypadku Akinleye: zacznie szukać oznak, że w moim umyśle w dalszym ciągu tkwi Harry. Nie mogę się zdradzić. Musiałem poruszyć jakąś częścią ciała, ponieważ Vincent się ocknął. Widząc, że otwieram oczy, natychmiast pochylił się nade mną i zaczął mnie badać jak lekarz pacjenta: odwinął mi powieki, sprawdzając reakcję źrenic na światło. Zastanawiałem się, czy coś powiedzieć, zastanawiałem się, czy nie zacząć z powrotem mówić w swoim rodzimym języku, jak zrobiła to Akinleye, ale wydawało się to zanadto skomplikowane. Zamiast tego otworzyłem usta i wydałem pusty, zwierzęcy ryk rozpaczy, co nie sprawiło mi żadnych trudności, bo moje ciało było kompletnie zrujnowane przez truciznę i ból. – Harry? – Vincent trzymał mnie za rękę, podobnie jak ja Akinleye, i na jego twarzy malowała się głęboka troska. – Słyszysz mnie, Harry? – Mówił po rosyjsku, a ja krzyczałem jeszcze głośniej. Po chwili przeszedł na angielski. – Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Udawał zatroskanego przyjaciela. Było to tak bezczelne, że omal się nie odezwałem, lecz zostało tak niewiele czasu, tak niewiele życia, że nie należało go w tej chwili marnować. Poza tym kiedy byłem nieprzytomny, w moim ciele umarło jeszcze więcej tkanek i w tej chwili byłem w
stanie tylko przechylić się na łóżku i zwymiotować kwaśną żółcią i krwią. Z przyjemnością zauważyłem, że rzygowiny obryzgały buty Vincenta, nim zdążył się cofnąć. Straszliwie bolała mnie głowa, ktoś skleił mi gałki oczne rzepami, toteż z chrzęstem zawadzały o kości czaszki, gdy próbowałem nimi poruszyć. Moje lewe oko poruszało się samodzielnie, stwarzając niepokojący obraz pomieszczenia – w środku pola widzenia pojawiała się luka, którą bez powodzenia usiłował wypełnić mój umysł, starając się usunąć sprzeczności w otrzymywanych bodźcach zmysłowych. Biedny stary Vincent – z jego punktu widzenia sytuacja była wyjątkowo niekorzystna. Nie mógł sprawdzić, czy udaję, bo umarłbym, zanim zdążyłby to zrobić. Wybrał odważniejszą metodę. Odskoczył od mojego łóżka, skinął w stronę dwóch strażników i warknął po rosyjsku: – Brać go! Chwycili mnie za ramiona i wyciągnęli z łóżka. Wlekli mnie korytarzem – byłem w takim stanie, że musieli mnie wlec – po czym postawili mnie na kolanach pod prysznicem, gdzie w poprzednim życiu miałem spotkanie z bardzo miłą laborantką o imieniu Anna. Vincent stanął w drzwiach i warknął po angielsku: – Zabić go! Co powinienem zrobić? Jeśli okazałbym, że rozumiem rozkaz, udowodniłbym, iż moja znajomość języka pozostała nienaruszona, co mogłoby być ryzykowne. Z drugiej strony, gdybym zbyt spokojnie przyjął nadchodzącą śmierć,
mogłoby to sugerować, iż zachowałem szczątkową świadomość, wiedzę, że w tym scenariuszu śmierć przynosi ulgę. Na szczęście wyręczyło mnie własne storturowane ciało: kiedy bezceremonialnie przeciągnięto je korytarzem i rzucono na kratkę pod prysznicem, posłusznie wpadło w konwulsje, które, jak podejrzewałem, stanowiły wstęp do opuszczenia tego świata, toteż nawet nie zauważyłem, że strzelono mi w głowę.
Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty
Moje trzynaste życie zaczęło się... ...dokładnie tak jak zawsze. Berwick-upon-Tweed, damska toaleta. Po wszystkich dotychczasowych dramatach mimo woli się zastanawiałem, czy nie obudzę się jako syn króla. Jeśli we wszechświecie istnieje jakaś forma boskiej sprawiedliwości, najwyraźniej się nie śpieszyła, by zająć się sprawami ouroboran. Normalny proces. Oddano mnie Patrickowi i Harriet, którzy wychowali mnie jako własnego syna. W wieku trzech lat zacząłem odzyskiwać pamięć; byłem podobno wyjątkowo spokojnym dzieckiem, które prawie nie zwracało na siebie uwagi. W czwartym roku życia odzyskałem pełnię władz umysłowych, a w wieku sześciu lat byłem gotów wyruszyć w świat i przekazać wszystkim członkom Bractwa Kronosa prawdę o planach Vincenta i o tym, co zamierza zrobić, by je zrealizować.
Napisałem do Londynu, do Charity Hazelmere i Bractwa, i opowiedziałem o wszystkim. Vincent Rankis, zwierciadło kwantowe, Rosja – wszystko. Uznałem, że nie ma co marnować czasu na normalne odbieranie mnie od rodziny, toteż poinformowałem Charity, że ukradnę potrzebne pieniądze, samodzielnie napiszę odpowiedni list i pojadę do Newcastle, by wytłumaczyć jej wszystko osobiście. Powinna czekać na moją depeszę i odebrać mnie na dworcu. Później zdałem sobie sprawę, że pośpiech i zamieszanie prawdopodobnie ocaliły mi życie. Nie otrzymałem odpowiedzi ani jej nie oczekiwałem. Kiedy młodzi ouroboranie potrzebowali pomocy, na Charity zawsze można było polegać. Ukradłem kilka szylingów z biurka Rory’ego Hulne’a, napisałem bardzo przekonujący, elokwentny list z informacją, że jadę do szkoły w Londynie; zawierał on prośbę do napotkanych dorosłych, by udzielili mi niezbędnej pomocy. Później włożyłem swoje najlepsze – i jedyne – buty, wziąłem węzełek z ukradzionymi owocami i wyruszyłem w stronę Newcastle. Nie mogłem odjechać wozem z pobliskiej wioski, gdyż jej mieszkańcy mogliby łatwo spytać moich rodziców, czy wyrazili zgodę na moją podróż, ale po całonocnym marszu dotarłem do Hoxley, gdzie setki lat wcześniej uciekłem przed Franklinem Phearsonem i jego zainteresowaniem przyszłością. Pokazałem kierowniczce
poczty list i poinformowałem ją, że jestem sierotą i jadę do Londynu, po czym podwiozła mnie rozklekotaną ciężarówką – siedziałem z tyłu obok dwóch ściętych cisów i leniwego labradora. Poza tym dostałem na drogę trochę świeżego chleba ze smalcem. W Newcastle poszedłem prosto na pocztę. Wysłanie telegramu okazało się trudne, ponieważ okienko było dla mnie za wysokie, lecz uprzejmy prawnik czekający w kolejce uniósł mnie i posadził na krawędzi blatu. Stanowczo wytłumaczyłem cieniutkim głosikiem, o co chodzi, pokazałem list i oświadczyłem, że mam się spotkać z ciotką. Po pewnym wahaniu nadano mój telegram, a zawiadowca stacji spytał, czy mam gdzie spędzić noc. Kiedy zaprzeczyłem, cmoknął i powiedział, że taki młody chłopiec nie powinien sam podróżować. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić na policję, ale jego żona kazała mu zostawić mnie w spokoju. Dała mi koc i miskę zupy, po czym powiedziała, że mogę zostać w kantorku za kasą biletową, a ona będzie się rozglądać za moją ciotką. Podziękowałem jej tym goręcej, że nieustanne tłumaczenie wszystkiego dorosłym zainteresowanym samotnym sześciolatkiem podróżującym do Londynu byłoby bardzo nużące. Czekałem. Charity zwykle przybywała do Newcastle bardzo szybko po otrzymaniu mojego listu, lecz raz, gdy podróż utrudniły
ciężkie opady śniegu, zajęło jej to aż jedenaście godzin. Po ośmiu godzinach żona zawiadowcy stacji spytała, czy jest jakieś inne miejsce, gdzie mógłbym pójść, albo czy znam jeszcze kogoś w Newcastle, a sam kolejarz zaczął cmokać i powiedział, że definitywnie zamierza zawiadomić policję, ponieważ coś tu jest nie tak, a cała sprawa bardzo mu się nie podoba. Poprosiłem o pozwolenie pójścia do toalety i wyślizgnąłem się przez okno od tyłu, gdy oboje czekali pod drzwiami. Nazajutrz stanąłem na czatach na wzgórzu z widokiem na most kolejowy, skąd łatwo było dobiec do stacji. Kiedy nadjeżdżały kolejne pociągi z południa, podkradałem się do peronu i wypatrywałem Charity. Nie pojawiła się. Przyznaję, że nie wiedziałem, co o tym myśleć. Przez wszystkie lata przynależności do Bractwa Kronosa Charity zawsze udzielała mi pomocy w dzieciństwie, a jeśli nie mogła tego zrobić, zastępował ją ktoś inny. A teraz... miałem kompletny mętlik w głowie. Odebrano mi niezawodne źródło wsparcia, które pozwalało przetrwać najtrudniejszą część życia. Czy powinienem napisać drugi list? Natychmiast pomyślałem, że byłoby to zbyt nieostrożne. Zanadto wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, ciągle groziło mi mnóstwo niebezpieczeństw. Vincent chciał
poznać miejsce i datę mojego urodzenia, ale ponieważ byłem od niego starszy, wnioski nasuwały się same – musiał mieć współpracownika, kogoś starszego od nas obu, zdolnego do zabijania kalaczakrów w łonach matek. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, natychmiast zrozumiałem, że ochrona mojej największej, jedynej tajemnicy jest kwestią fundamentalną – Vincent ani jego potencjalni ukryci sojusznicy pod żadnym pozorem nie mogą się dowiedzieć, gdzie przyszedłem na świat. Myślałem gorączkowo. Czy nie ujawniłem zbyt wiele w listach do Charity? Nie próbowałem ukrywać miejsca i daty swoich narodzin; po prostu oboje doszliśmy do takiej wprawy w sztuce odbierania mnie rodzicom, że nie odczuwałem potrzeby pisania na ten temat. A poprzednie życia? W listach z prośbą o odebranie mnie rodzicom podawałem zawsze adresy zwrotne, lecz nigdy nie był to Hulne House, tylko różne miejsca położone na tyle blisko, bym mógł dostać pocztę. Czy adresy te mogły zdradzić, gdzie się wychowałem? Z pewnością mogły niepokojąco zawęzić obszar poszukiwań. Odnalezienie w tej odludnej okolicy wszystkich wchodzących w grę chłopców w odpowiednim wieku nie wymagało długich badań. Ale czy istniały jakieś urzędowe dokumenty dotyczące mojej osoby? Pochodzenie z nieprawego łoża, przekleństwo mojego życia, okazywało się nagle wielkim
błogosławieństwem, bo zdałem sobie sprawę, że moje urodzenie nie zostało odnotowane w urzędowych rejestrach. Biologiczny ojciec nie uznał mnie za syna, a przybrany ojciec gardził biurokratycznymi formalnościami równie mocno, jak potępiał niepotrzebne wypalanie świec, to znaczy przesadnie. Czy ktokolwiek zawracał sobie głowę sporządzaniem dokumentów, które dowodziłyby, że istnieję? Pamiętałem swoje pierwsze życie, gdy takie rzeczy miały dla mnie znaczenie – pamiętałem swoje starania o emeryturę, konieczność płacenia składek na ubezpieczenie zdrowotne, urzędników zdziwionych moim istnieniem. Nawet nazwisko, jakie sobie nadałem, było nieprawdziwe. Mógłbym się nazywać Harry August lub Harry Hulne; zgodnie z literą prawa byłem synem Lisy Leadmill, zmarłej w 1919 roku, która nie nadała mi żadnego imienia, choć przed śmiercią wyszeptała kilka sylab na podłodze toalety. Prosta prawda sprowadzała się do tego, że nie byłem martwy. Nie zabito mnie przed urodzeniem. Jeśli Vincent próbował mnie odnaleźć w tym życiu, jeśli wysłał swojego współpracownika – może kilku – którzy byli od niego starsi, nie zdołał ustalić mojego prawdziwego miejsca urodzenia, ponieważ nie podałem Charity wystarczających informacji, by można było to zrobić.
A Charity? Co się z nią stało? Dlaczego nie przyjechała? Ostatnie pytanie okazało się najważniejszym czynnikiem, który ukierunkował moje następne działania. Zakradłem się na dworzec kolejowy w Newcastle i wsiadłem do pierwszego pociągu do Londynu. Nie kupiłem biletu. Nikt nie ściga sześciolatka za jazdę na gapę. Z powrotem w Londynie. W 1925 roku Londyn był miastem, które wkrótce czekały wielkie zmiany. W dniu, gdy przyjechałem, burmistrz Stoke Newington zainstalował na ulicy nowe poidło dla koni, a kilka godzin po uroczystym oddaniu go do użytku potrącił je samochód, który wypadł z zakrętu. Wszyscy wiedzieli, że coś musi się zmienić, ale nikt nie wiedział, jaki charakter będzie miała ta zmiana. Społeczeństwo znajdowało się w stanie chwiejnej równowagi, balansując nad przepaścią; stare trzymało się kurczowo skały, a nowe je popychało, skłaniając do skoku w przepaść. Handlarze uliczni walczyli ze sklepikarzami, labourzyści z liberałami, torysi zaś trzymali się od wszystkiego z dala, niechętnie godząc się z nieuniknionymi reformami, lecz taktownie żywiąc nadzieję, że to rywale załatwią najbardziej kontrowersyjne kwestie. Głównym hasłem dnia było pełne
równouprawnienie kobiet, ponieważ sufrażystki, które dotychczas walczyły o prawa polityczne, zajęły się teraz kwestią równouprawnienia społecznego – chciały palić, pić i imprezować jak każdy londyński hulaka. Moja babka Constance nigdy by tego nie zaaprobowała, lecz przecież nie aprobowała niczego, co wykraczało poza konwenanse lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Mały chłopiec mógł chodzić ulicami bez żadnych przeszkód. W zaułkach King’s Cross, dzielnicy burdeli, w dalszym ciągu grasowały bandy młodocianych złodziei, a Holborn, mimo pretensji do imperialnego splendoru, było tylko fasadą bez treści. Szedłem pewnym krokiem, obserwowany przez policjantów, lecz niezatrzymywany, zapuszczając się w głąb miasta, szukając siedziby Bractwa Kronosa. Białe kamienie poczerniały od smogu; nawet na nowszych budynkach widniały inicjały i wiadomości nabazgrane w brudzie. W miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się siedziba Bractwa Kronosa, gdzie kiedyś po raz pierwszy spotkałem Virginię w ciepłym dniu w okresie najcięższych bombardowań Londynu przez Niemców, gdzie rozmawialiśmy o czasie i zasadach obowiązujących członków stowarzyszenia, zastałem pokrytą pyłem ulicę. Drzwi bez tabliczki z mosiądzu. Zupełnie nic. Mimo to zapukałem. Otworzyła pokojówka w białym wykrochmalonym
fartuszku i czepku składającym się w trzech czwartych z koronek i wstążek. – Słucham? – spytała. – Czego chcesz? Instynktownie skłamałem. – Kupi pani pomarańcze? – Co takiego?! Nie! Uciekaj! – Bardzo proszę! Najlepsze pomarańcze Kronosa! – Zjeżdżaj, smarkaczu! – odpowiedziała, po czym lekko trąciła mnie stopą i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Stałem na ulicy, zdumiony, i gapiłem się w pustkę. Bractwo Kronosa zniknęło. Rozpaczliwie szukałem jakichś znaków, wskazówek, wiadomości wykutych w żelazie lub kamieniu, aluzji, co się z nim stało – nic. Rozglądałem się dziko po ulicy, wypatrując napisu w rynsztoku, plamy mogącej coś sugerować, gdy wtem dostrzegłem poruszenie zasłony na piętrze. Zamarło mi serce. Ależ oczywiście... Co za głupota! Po zniszczeniu Bractwa Kronosa naturalnie pozostawiłeś w tym miejscu obserwatorów, by patrzyli, kto się tu pojawi. Cóż, ja się pojawiłem, z inteligencją tępego dziecka, które udawałem. Nie próbowałem walczyć, nie próbowałem sprawdzić,
kto na mnie patrzy zza brudnej brązowej zasłony na piętrze. Po prostu pochyliłem głowę i uciekłem.
Rozdział sześćdziesiąty
Nie miałem wyboru. Wróciłem do Berwick. Wróciłem do Hulne House, do Patricka i Harriet, do Rory’ego i Constance. Wróciłem do miejsca, z którego pochodziłem, gdzie wszystko się zaczęło. Pojawiłem się po czterech dniach od zniknięcia z domu, brudny, zmęczony i obszarpany. Dziecko, które ukradło pieniądze i uciekło, a później nie znalazło sobie miejsca. Harriet rozpłakała się na mój widok, przycisnęła mnie do piersi i kołysała, mocząc mi koszulę łzami. Patrick zabrał mnie na podwórko na tyłach domu i sprawił najgorsze lanie w życiu. Później zaciągnął mnie, ciągle krwawiącego, do dworu i kazał mi przeprosić pana Hulne’a i całą jego rodzinę. Oświadczyli, że mam wielkie szczęście, iż nie zostanę wyrzucony na bruk, by przymierać głodem; odtąd miałem pracować każdego dnia i każdego wieczoru, by
odpokutować swoją winę jako złe, niewdzięczne dziecko. Przyjąłem bicie i upokorzenie w milczeniu. Nie miałem wyboru. W ciągu ostatnich kilku żywotów prowadziłem wygodną egzystencję, lecz teraz odebrano mi taką możliwość. Miałem sześć lat. Przeżyłem siedemset pięćdziesiąt lat. Byłem ściganą zwierzyną. Hulne’owie odmówili pokrycia kosztów mojej nauki w szkole, a Patrick, upokorzony przez moją ucieczkę, nie nalegał. W tym życiu Harriet zaczęła umierać wcześnie i zastanawiałem się, czy w jakiś sposób się do tego nie przyczyniłem. Czuwałem przy jej łóżku do samego końca, podając jej wywar z maku skradziony ciotce Victorii i trzymając ją w milczeniu za rękę. Może moje czuwanie przekonało do mnie Patricka, bo podczas pogrzebu żony po raz pierwszy od mojej ucieczki spojrzał mi w oczy, a później rzadziej mnie bił. Po śmierci Harriet ciotka Alexandra w tajemnicy zaczęła mnie uczyć czytać, nie chcąc, aby jej nieuznany przez rodzinę bratanek kompletnie zdziczał. Naturalnie wiedziałem wszystko, co mi tłumaczyła, ale byłem wdzięczny za towarzystwo, rozmowy, książki i słowa zachęty, toteż starałem się sprawiać ciotce przyjemność, co było skromną rekompensatą za wielki dar. Po pięciu miesiącach dowiedziała się o wszystkim Constance i odgłosy jej sprzeczki z Alexandrą słychać było nawet koło
stawu rybnego w ogrodzie. Alexandra miała więcej charakteru, niż przypuszczałem, i w wyniku kłótni jej wizyty stały się jeszcze bardziej regularne. Była pod wrażeniem moich szybkich postępów w nauce, a ponieważ nie miała własnych dzieci, nie zauważyła, jak nienormalne jest tempo mojego rozwoju. Kiedy zaczęła odgrywać większą rolę w moim życiu, Patrick zszedł na drugi plan, aż wreszcie, gdy miałem dwanaście lat, prawie nie zamienialiśmy ze sobą słowa i nie wydawało się to potrzebne. Nie miałem wyboru – musiałem czekać na chwilę, gdy będę w stanie uchodzić za dorosłego. W dniu swoich piętnastych urodzin doszedłem do wniosku, że może mi się to udać; mój wygląd i zdolności intelektualne doskonale mnie predysponowały do udawania, co stanowiło połowę sukcesu. Poszedłem do Alexandry, poprosiłem ją o pożyczenie niewielkiej sumy pieniędzy, napisałem do niej list z podziękowaniami za dobroć, później drugi do Patricka o podobnej treści, po czym nazajutrz odszedłem, nie oglądając się za siebie. Czekała mnie misja badawcza. Musiałem ustalić, jaki los spotkał Bractwo Kronosa, nie ujawniając, że przeżyłem. Wydawało się prawdopodobne, że ocaleli ouroboranie dysponujący jakimiś informacjami będą pozostawać w ukryciu. Wydawało się również prawdopodobne, że
chociaż Vincent miał duże możliwości działania, nie mógł wpływać na kalaczakrów starszych od siebie o kilka pokoleń. Musiała istnieć londyńska filia Bractwa Kronosa, jeśli nie w dziewiętnastym wieku, to w osiemnastym, a na pewno w siedemnastym. Nawet jeśli Vincent zdołał zatrzeć wszelkie ślady przeszłości, pozostały inne filie, w innych miastach, na które nie mógł wpłynąć. Musiałem je odnaleźć. Rozpocząłem swoje badania w bibliotece Uniwersytetu Londyńskiego. Tożsamości czytelników prawie nie sprawdzano, toteż bez trudu podałem się za studenta; poszedłem do czytelni i zdjąłem z półek kilka tomisk poświęconych historii społecznej Londynu. Zacząłem także bardzo ostrożnie wysyłać zapytania do innych miast. Telegramy do naukowców w Paryżu i Berlinie, którzy sami nie byli kalaczakrami, ale mogli się interesować stowarzyszeniem. Pytałem o filie Bractwa Kronosa działające na ich terenie. Paryż nie udzielił mi żadnych informacji, podobnie Berlin. W desperacji wysłałem depesze jeszcze dalej. Nowy Jork, Boston, Moskwa, Rzym, Madryt – wszędzie panowała cisza. Wiedziałem, że pekiński oddział Bractwa Kronosa przeżywa trudny czas wskutek zamętu panującego w Chinach i że nie należy się spodziewać stamtąd odpowiedzi; przez większą część lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych dwudziestego
wieku działał w konspiracji, a wielu jego członków wyjechało do bezpieczniejszych miejsc, gdzie można było wygodnie żyć. W końcu otrzymałem informację od historyka amatora z Wiednia, który napisał, że w 1903 roku stowarzyszenie o nazwie Bractwo Kronosa wydało przyjęcie dla ambasadorów akredytowanych w stolicy Austrii i ich żon, lecz zawiesiło działalność w trudnym okresie pierwszej wojny światowej i nigdy jej nie wznowiło. W Londynie przeglądałem materiały historyczne i w końcu znalazłem wzmiankę o Bractwie w „London Gazette”. W 1909 roku zarząd Bractwa Kronosa zamknął swoją siedzibę z powodu „braku odpowiedniego zainteresowania członków”. Było to prawie wszystko, co zdołałem odnaleźć. 1909 rok. Data stanowiła dla mnie wskazówkę i przyniosła pewną ulgę. Londyński oddział Bractwa Kronosa istniał do końca dziewiętnastego wieku, co sugerowało, że sojusznicy Vincenta nie mogli być znacznie starsi. Dziecko urodzone w 1895 roku osiągnęłoby w 1901 roku taki stopień rozwoju psychicznego, że mogłoby zacząć tropić kalaczakrów w miejscach ich urodzenia i zabijać ich w łonach matek. Do 1909 roku zauważono by ten trend – byłoby jasne, że Bractwo Kronosa jest zagrożone, że organizacja mająca chronić swoich członków stała się pułapką, przynętą,
niebezpieczeństwem dla wszystkich, którzy zwracają się do niej po pomoc. Nawet jeśli celem ataku stała się londyńska filia Bractwa, nie mogłem uwierzyć w skalę tych wydarzeń, ich globalne proporcje. Nikt, nawet Vincent, nie byłby w stanie odkryć pochodzenia tylu ouroboran i pozbawić ich życia, działając na tak masową skalę. Kiedy przyszła mi do głowy ta myśl, natychmiast pojawiła się także inna – Vincent nie musiał znać pochodzenia członków Bractwa, by ich zabijać; wystarczyło, że zmusił ich do amnezji. Osiągnął w ten sposób swój cel, zniszczył całą generację członków stowarzyszenia. Odnajdywanie dorosłych ouroboran byłoby dość proste, lecz nie wiedziałem, jakie działania podjął przeciwko nim Vincent w moim ostatnim życiu, ponieważ umarłem zbyt młodo, by to zaobserwować. Miał czterdzieści lat, może więcej, na wytropienie wszystkich kalaczakrów na świecie; mógł skasować zawartość ich umysłów lub, podobnie jak w moim przypadku, próbować ustalić miejsce ich narodzin. Każda strategia miałaby dramatyczne konsekwencje i – o tak, z pewnością – wywołałaby szkody w skali globalnej. W tej sytuacji musiałem odnaleźć kogoś, kto ocalał i mógłby potwierdzić moje podejrzenia. Pojechałem do Wiednia.
Rozdział sześćdziesiąty pierwszy
Siedziba wiedeńskiego oddziału Bractwa Kronosa znajdowała się niegdyś nad brzegiem Dunaju na skraju miasta. W pobliżu rzeka toczyła swoje ciemne wody, których burzliwa powierzchnia sugerowała potężne prądy kryjące się w głębi. Kiedy przybyłem do miasta, stanowiło ono miejsce, gdzie prowadziła przyjemne życie dekadencka arystokracja dawnego imperium austro-węgierskiego. Za kilka lat Austrią miał zacząć rządzić Hitler i naziści, a następnie Stalin. Na razie Austriacy tańczyli walca i komponowali muzykę, starając się nie zastanawiać nad tym, co może się zdarzyć w przyszłości. Pojechałem do Wiednia z bardzo prostego powodu – była to jedyna filia Bractwa Kronosa, która z własnej woli rozwiązała stowarzyszenie na podstawie decyzji członków należących do starszego pokolenia. Informacje o tym dotarły do mnie w czasie moich poszukiwań. W Londynie
wszelkie ślady Bractwa Kronosa przestały istnieć, w innych miastach nie uzyskałem żadnych odpowiedzi na swoje pytania, ale miałem nadzieję, że po rozwiązaniu wiedeńskiej filii Bractwa Kronosa jej szefowie pozostawili jakąś wiadomość wyrytą w kamieniu. Vincent mógł ją przeoczyć. Udawałem badacza historii Austrii i mówiłem po niemiecku z lekkim węgierskim akcentem, co bardzo bawiło moich gospodarzy. Zdobywałem pieniądze za pomocą oszustw, kradzieży i wyjątkowo trafnego przewidywania zwycięzców wyścigów konnych. Kiedy zabrałem się do pracy i zacząłem przekopywać miejskie archiwa w poszukiwaniu jakichś śladów istnienia Bractwa, zadawałem sobie pytanie, dlaczego nie uległem amnezji. Przychodziła mi do głowy tylko jedna odpowiedź – byłem obdarzony pamięcią absolutną, podobnie jak Vincent. Ale w takim razie... czy Vincent wie równie dużo jak ja? Zamordowanie tylu moich współbraci jasno wskazywało, że ma olbrzymią wiedzę i że chce realizować swoje ambicje, ale co tak naprawdę wiedział o mnie? Znał w przybliżeniu mój wiek i miejsce urodzenia, ale nie mógł być pewien, że posługuję się prawdziwym nazwiskiem; nie mógł też mieć pewności, że cokolwiek pamiętam. Było to dla mnie bardzo korzystne, dopóki udawało mi się pozostawać w cieniu. Gdyby przyłapano mnie na zbieraniu
informacji o Bractwie Kronosa, byłaby to wyjątkowo obciążająca okoliczność, oznaczająca, że nie uległem amnezji. Jednak dopóki ukrywałem swoją tożsamość, mogłem w sekrecie działać przeciwko Vincentowi. Pamiętając o tym wszystkim, nieustannie modyfikowałem sposoby kamuflażu. Przebywałem w jednym miejscu nie dłużej niż kilka dni, regularnie zmieniałem ubrania, język, akcent. Farbowałem sobie włosy tak często, że szybko przybrały nieokreślony, mysi kolor, i doszedłem do takiej wprawy w fałszowaniu dokumentów, że zaproponowano mi stałą pracę dla zorganizowanej grupy przestępczej z Frankfurtu. Nie pozostawiałem po sobie żadnych śladów: fotografii, notatek, listów, nazwisk, dokumentów. Przechowywałem wszystkie informacje w głowie, wygrywałem na wyścigach tylko tyle pieniędzy, by starczało na najpilniejsze wydatki, i nie zawierałem bliskich znajomości. Nigdy nie napisałem do Hulne House; w trakcie całych poszukiwań nigdy nie powiedziałem nikomu ani słowa prawdy na swój temat. Zamierzałem stać się nemezis Vincenta Rankisa i nie mogłem go przedwcześnie spłoszyć. Poszukiwania zajęły trzy miesiące; miałem wrażenie, że o dwa za długo. Szefowie Bractwa Kronosa starannie zatarli wszystkie ślady, ale jeden z nich, niejaki Theodore Himmel, nakazał w testamencie, żeby w jego grobie
zakopano żelazną skrzynkę. Była to niewielka notatka, dziwaczny dopisek w ostatniej woli człowieka zmarłego przed trzydziestu laty, ale to mi wystarczyło. W środku nocy zakradłem się na cmentarz i przy świetle latarki dokopałem się do trumny Theodore’a Himmela. Nagle ostrze łopaty zazgrzytało o metal. Zgodnie z życzeniem zawartym w testamencie Himmela obok trumny zakopano żelazną skrzynkę. Była poczerniała i zdeformowana; wieko starannie zaspawano, toteż dostałem się do środka dopiero po trzech godzinach piłowania. W skrzynce znajdował się kamień z inskrypcjami w trzech językach – po niemiecku, angielsku i francusku. Mikroskopijne litery pokrywały całą powierzchnię kamienia, a wiadomość brzmiała: Ja, Theodore Himmel, człowiek znany jako ouroboranin, wąż połykający własny ogon, pozostawiam ten list dla przyszłych generacji swoich braci, którzy chcieliby poznać mój los. Jako dziecko cierpiałem biedę, lecz zaopiekowało się mną Bractwo Kronosa, po czym stałem się bogaty, zdobyłem wiernych przyjaciół i prowadziłem wygodne życie. Kiedy stałem się starym człowiekiem, starałem się pomagać w ten sam sposób młodszym pokoleniom swoich braci; robiłem to przez wiele kolejnych żywotów. Jednak w tym życiu okazało się to niemożliwe.
Do 1894 roku dzieci należące do Bractwa były normalne. Jednak po tym fatalnym roku coraz częściej nie pamiętały, kim są, a niektóre w ogóle się nie rodziły. Wydaje się, że w poprzednim życiu zostały schwytane przez nieznaną siłę, która zniszczyła ich umysły, dusze, skarbnice wiedzy i charakteru zgromadzone w ciągu stuleci. To grzech przeciwko nauce, ludziom i wszystkim ouroboranom. Widziałem, jak moi przyjaciele, koledzy i członkowie rodziny znowu stali się dziećmi. Bractwo Kronosa nie może im pomóc i czuję żal na myśl o cierpieniach, jakich doznają w następnych żywotach, gdy znów muszą odkryć, kim naprawdę są. Jeśli czytasz te słowa, wiedz, że jestem martwy i że w tym życiu Bractwo Kronosa poniosło nieodwracalne szkody. Nie szukaj go, bo to pułapka; nie próbuj odnaleźć innych braci ani im nie ufaj. Zbyt wielu wszystko zapomniało, zbyt wielu zabito przed narodzeniem. Musiało dojść do zdrady. Proszę, byś znów zakopał ten kamień dla innych, którzy mogą przybyć, by go odnaleźć. Módl się, aby Bractwo Kronosa się odrodziło, a nasze przyszłe żywoty toczyły się spokojnie. Przeczytałem ponownie wiadomość w świetle latarki, po czym zgodnie z poleceniem umieściłem kamień z powrotem w żelaznej skrzynce na dnie grobu.
Rozdział sześćdziesiąty drugi
Musiałem odnaleźć Vincenta Rankisa. Czułem wściekłość, ponieważ wiedziałem, że nie będzie to łatwe, a jeszcze większą wściekłość budziło we mnie to, że aktywne poszukiwania w tym życiu narażą mnie na znacznie większe niebezpieczeństwo, niż gdybym to robił w następnym. Gdyby schwytano mnie w tym życiu, byłoby to dostatecznym dowodem, że amnezja się nie udała. Nie miałem wątpliwości, że następnym razem Vincent nie okaże się tak niestaranny, by pozwolić mi zażyć trutkę na szczury przed wydobyciem ze mnie dokładnych danych na temat moich rodziców. Poza tym, gdybym pojawił się nagle wśród elity towarzyskiej jako zbyt znacząca lub potężna postać, zarówno ludzie linearni, jak i ouroboranie mogliby zacząć zadawać pytania na temat mojego pochodzenia, a była to w tej chwili najcenniejsza informacja, jaką miałem. Pamiętając o tym wszystkim, po raz pierwszy w życiu
stałem się zawodowym przestępcą. Śpieszę dodać, że nie zamierzałem gromadzić bogactw, tylko kontakty. Musiałem odnaleźć tych ouroboran, którzy ciągle żyli, ciągle pamiętali – przetrwali czystkę dokonaną przez Vincenta – ale nie mogłem tego robić za pośrednictwem Bractwa Kronosa. Korzystanie z legalnych dróg było zbyt ryzykowne, ponieważ ktoś mógłby wyśledzić, że to ja prowadzę poszukiwania, toteż posługiwałem się wielostopniową strukturą tajnych pośredników, aby policja bądź inne zainteresowane osoby nie wpadły na trop mojej prawdziwej tożsamości. Zacząłem od prania brudnych pieniędzy, co okazało się dość proste, gdyż miałem doświadczenie we współpracy z dużymi bankami i wiedziałem, w co warto inwestować. Druga wojna światowa w pewnym stopniu zaszkodziła wielkim gangom, ponieważ musiały zrezygnować z części interesów, a całe gałęzie gospodarki zeszły do podziemia, gdzie trudno było je kontrolować. Mimo to w późniejszych latach pojawiło się mnóstwo okazji do znakomitych interesów. Byłem trochę rozczarowany, że tak łatwo opanowałem właściwe techniki i tak szybko stałem się bezwzględny. Natychmiast rezygnowałem z klientów, którzy nie słuchali moich rad albo ostentacyjnie obnosili się z bogactwem. Tych, którzy byli posłuszni i ściśle wykonywali moje polecenia, nagradzałem wysoką stopą
zwrotu z inwestycji. Co najzabawniejsze, legalne firmy wykorzystywane przeze mnie do prania brudnych pieniędzy bardzo często odnosiły tak wielkie sukcesy, że generowały większe zyski niż działalność kryminalna stanowiąca źródło ich finansowania, po czym zwykle musiałem je zamykać albo zrywać ich związki z przestępczością, by uniknąć zainteresowania władz podatkowych krajów, w których mieściły się ich siedziby. Nigdy nie prowadziłem interesów osobiście, lecz wysyłałem wiarygodnych pośredników, podobnie jak wiele lat wcześniej, gdy prowadziłem firmę Waterbrooke & Smith. Wynająłem nawet Cyrila Handly’ego, aktora opłacanego przeze mnie w poprzednim życiu, by przeprowadził za mnie kilka transakcji. Tym razem dobrze odgrywał swoją rolę, przede wszystkim dlatego, że nie pozwoliłem mu pić, aż pewnego dnia 1949 roku w Marsylii gang dilerów narkotyków o rewolucyjnych inklinacjach wdarł się na spotkanie z udziałem Handly’ego, wszystkich stawiających opór zastrzelono, a resztę uczestników powieszono na dźwigu jako ostrzeżenie dla konkurentów przed wkraczaniem na cudzy teren. Zaatakowany przestępczy syndykat wziął krwawy odwet i rozpoczęła się wojna gangów. Oczyściłem do ostatniego centyma konta bankowe napastników, zadenuncjowałem wszystkich księgowych i pośredników, którzy kiedykolwiek dla nich
pracowali, przekazałem policji dane firm służących jako przykrywki, a kiedy to nie pomogło i postępowali coraz głupiej, otrułem psa przywódcy. Na szyi zwierzęcia zostawiłem karteczkę z napisem: Mogę cię dopaść w każdym miejscu, o każdej porze. Jutro zginie twoja córka, pojutrze żona. Następnego dnia wyjechał z miasta, ale wyznaczył za moją głowę nietaktownie wysoką nagrodę, której nie byłby w stanie zapłacić. Nie zgłosił się po nią ani jeden zawodowy zabójca. Żaden cyngiel nie wiedziałby, gdzie mnie szukać. W 1953 roku miałem informatorów i kontakty na całym świecie. Miałem również żonę – Mei – którą poznałem w czasie jednej ze swoich krótkich wizyt w Tajlandii. Chciała zdobyć wizę amerykańską, a ja umożliwiłem jej wyjazd do Stanów i ulokowałem ją w wygodnym, eleganckim domu na przedmieściach New Jersey, gdzie nauczyła się angielskiego, uczestniczyła w zebraniach organizacji społecznych, zajmowała się działalnością charytatywną i przyjmowała bardzo dobrze wychowanego kochanka imieniem Tony, którego bardzo kochała, lecz przez grzeczność zawsze wypraszała z domu przed moim powrotem. W zamian za niewielkie wydatki mogłem liczyć na regularne posiłki wyjątkowo dobrej jakości, kobiece towarzystwo, jeśli mi na nim zależało, a także zyskałem opinię filantropa. W istocie rzeczy nie wiedziałem, co robić
z nadmiarem pieniędzy płynących z różnych źródeł i regularnie przekazywałem anonimowe darowizny na cele dobroczynne, by pozbyć się kompromitującego bogactwa. Bardzo pomagała mi w tym Mei, która przed przekazaniem pieniędzy na cele dobroczynne odwiedzała biura organizacji charytatywnych i drobiazgowo analizowała dokumentację obrazującą ich dotychczasową działalność. Czasami dopływ gotówki był tak zawstydzająco duży, a Mei tak dokładna w swoich badaniach, że musiałem działać za jej plecami – aby nie tracić czasu, przekazywałem anonimową dotację instytucji charytatywnej, której jeszcze nie zaaprobowała. Nigdy nie darzyliśmy się miłością ani nam na tym nie zależało. Mieliśmy to, co potrzebne, to wszystko. Aż do dnia swojej śmierci Mei była lojalna wobec Tony’ego i mnie; wierzyła, że mam na imię Jacob i że pochodzę z Pensylwanii. A jeśli nawet miała jakieś wątpliwości, pomijała je milczeniem. Wszystko układało się doskonale, ale nawet Mei nie znała ostatecznego celu moich działań. Moje kontakty w świecie przestępczym stawały się coraz szersze, a wraz z nimi wzrastała liczba źródeł informacji, z których mogłem korzystać. W latach pięćdziesiątych miałem na swoich usługach policjantów, polityków, urzędników państwowych, gubernatorów i generałów; z innymi mogłem łatwo nawiązać kontakt. Informacje, o które
prosiłem, były nieistotne, banalne, toteż z pewnością czuli ulgę, że nie żądam niczego ważniejszego. Pytałem o szczegóły związane z tym lub tamtym budynkiem, tym lub tamtym człowiekiem, i w pokrętny sposób zdobywałem informacje na temat oddziałów Bractwa Kronosa w różnych częściach świata oraz o ich członkach, którzy żyli, umarli lub doznali amnezji. Niekiedy miałem szczęście: w 1954 roku przypadkowo natknąłem się na Phillipa Hoppera, syna farmera z hrabstwa Devon, który w aktualnym życiu odziedziczył gospodarstwo po ojcu i teraz, ku mojemu lekkiemu rozbawieniu, produkował ogromne ilości twarogu jako właściciel gigantycznego stada tłustych, przekarmionych krów. To, że pracuje na farmie ojca, źle świadczyło o jego pamięci, ponieważ nigdy, w całym swoim dotychczasowym życiu, nie widziałem, by Phillip skalał sobie ręce pracą. Poleciałem z Mei do Anglii, kupiłem jej słomkowy kapelusz, zabrałem ją do Tower of London, po czym, pod wpływem awanturniczego impulsu, wskoczyliśmy do pociągu jadącego do południowozachodniej Anglii, gdzie spędziliśmy miłe wakacje – spacerowaliśmy wzdłuż nadmorskich klifów, szukaliśmy skamieniałości i jedliśmy placki z owocami. Dopiero przedostatniego dnia, rzekomo przez przypadek, Mei i ja dotarliśmy do farmy Phillipa Hoppera, przeszliśmy przez płot i zastukaliśmy do drzwi wielkiej chaty jako przybysze z
miasta chcący kupić trochę słynnego twarogu. Drzwi otworzył sam Phillip i nie miałem wątpliwości, najmniejszych, nawet w pierwszej sekundzie, że stracił pamięć. Nie chodziło tylko o to, że pracuje na wsi, że mówi po angielsku jak farmer, że zupełnie mnie nie poznaje i że w jego oczach błysnęła pogarda, gdy usłyszał mój fałszywy amerykański akcent. Amnezja, całkowita utrata doświadczeń, wiedzy – wszystkiego, co sprawiało, że był tym, kim był. Phillip Hopper, podobnie jak wielu ouroboran, w którymś momencie swojego poprzedniego życia został schwytany przez nieznane siły, po czym skasowano mu pamięć i zapomniał, kim naprawdę jest. Sprzedał nam trochę twarogu i ze wstydem przyznaję, że zjedliśmy go, nim następnego ranka nasz pociąg dotarł do Londynu.
Rozdział sześćdziesiąty trzeci
Doszedłem do wniosku, że w moim przyszłym życiu zapanuje chaos. Leżałem w łóżku obok Mei w naszym eleganckim domu na przedmieściach, opłacanym z zysków z oszustw i przemytu narkotyków; patrzyłem na cienie liści tańczące na suficie i zastanawiałem się nad kwestiami związanymi z wydarzeniami, które dzieliło kilkaset lat. Ci ouroboranie, którym skasowano pamięć, obudzą się w stanie zamętu i szaleństwa, których sam doświadczyłem w swoich pierwszych żywotach. Zazwyczaj po amnezji członkowie Bractwa Kronosa opiekowali się przerażonymi młodymi kalaczakrami, by ich chronić przed najbardziej traumatycznymi doświadczeniami i pozwolić przetrwać najtrudniejszy okres. Ale zrobienie tego teraz, gdy Vincent znał tożsamość tak wielu ouroboran, groziło ujawnieniem tych z nas – niezależnie od tego, ilu nas było – których
pamięć pozostawała nienaruszona. Co by się stało, gdybyśmy jednak to zrobili? Przyszłe pokolenia członków Bractwa Kronosa przez setki lat korzystały z pomocy dwudziestowiecznych członków, którzy zapewniali im ochronę, pomoc. Jaki byłby ich los bez naszej interwencji? Doszedłem do wniosku, że odnaleźliby swoją drogę, ponieważ nie mieli innego wyjścia. Pilniejsze było pytanie dotyczące teraźniejszości – co zrobię ja, jeden z nielicznych szczęśliwców, którzy ciągle rozumieją swoją naturę, gdy w następnym życiu szpitale psychiatryczne świata zaczną się wypełniać mężczyznami i kobietami, których umysły zostały zniszczone przez Vincenta? Musiałem odnaleźć choćby jedną filię Bractwa Kronosa, która nie uległa atakom Vincenta Rankisa i której członkowie w dalszym ciągu wiedzą, kim są. W 1958 roku stało się oczywiste, że jedyny oddział Bractwa, który mógłby spełniać te warunki, znajduje się w Pekinie. Należało go odnaleźć. Nie był do dobry rok na podróż do Pekinu. Szybko i skutecznie zakończono kampanię stu kwiatów, gdyż komunistyczne władze Chin zdały sobie sprawę, że liberalizacja kultury nie oznacza gloryfikacji reżimu. Rozpoczynała się epoka wielkiego skoku, a naród chiński miał się poświęcić dla dobra kraju w imię postępu,
składając w ofierze narzędzia, metale, czas, energię i życie. W efekcie doszło do klęski głodu, która pochłonęła od osiemnastu do trzydziestu milionów ofiar. Mieszkańcy krajów zachodnich nie mieli prawie żadnych szans na wjazd do Chin, lecz dysponowałem wystarczającymi kontaktami w rosyjskim świecie przestępczym, by przybrać tożsamość radzieckiego naukowca wysłanego do Pekinu, by dzielić się wiedzą na temat organizacji produkcji przemysłowej i doskonalić znajomość dialektu mandaryńskiego. Mówienie dialektem mandaryńskim z rosyjskim akcentem jest wyjątkowo trudne. Poznałem wiele języków, lecz opanowanie dialektu mandaryńskiego zajęło mi najwięcej czasu, a odtwarzanie właściwych tonów i jednoczesne udawanie nieco roztargnionego rosyjskiego naukowca sprawiało mi wielkie kłopoty. W końcu zdecydowałem się podkreślać rosyjski akcent kosztem poprawności językowej, co nieustannie rozbawiało moich gospodarzy. W końcu zyskałem przydomek „profesor SingSong”, który dość szybko się rozpowszechnił i stał się moim drugim imieniem. Chociaż w teorii byłem obywatelem zaprzyjaźnionego, sojuszniczego mocarstwa, nie mogłem poruszać się swobodnie po Pekinie. Miasto ulegało gwałtownym zmianom, ale ze względu na stan kraju miały one charakter
dziwnie etapowy. Za jednym zamachem burzono całe dzielnice domów z czasów dynastii Qing, chociaż nie było środków, by zbudować nowe. Rozpoczynano wznoszenie gigantycznych wieżowców, lecz nie można było ich dokończyć, toteż na wysokości czwartego piętra kładziono dach, jakby chciano oznajmić: „Przez cały czas to planowaliśmy”. Wszędzie wisiały kolorowe plakaty propagandowe, wyjątkowo naiwne, przynajmniej dla mnie. Były wśród nich tradycyjne obrazy szczęśliwego życia w epoce komunizmu – zadowolone rodziny na zadbanym polu ryżowym na tle wschodzącego słońca – a także świadectwa dość niezwykłych kampanii propagandowych: na przykład sugestie, że hodowla roślin doniczkowych sprzyja czystości, lub wezwania do przestrzegania higieny osobistej dla dobra narodu. Miałem wrażenie, że w całym mieście rozklejono prace uczestników szkolnego konkursu artystycznego. Nie dawało się zaprzeczyć, że propaganda komunistyczna ma w sobie mnóstwo szczerego entuzjazmu; okazywali go zwłaszcza głośni mówcy, którzy wyrzucali z siebie komunistyczne slogany jak rozgorączkowani kaznodzieje – za kilka lat mieli oni uznać epokę rewolucji kulturalnej za najwspanialszy okres swojego życia. Przypominało to o starej prawdzie, że dla triumfu tyranii potrzeba tylko zgody przyzwoitych ludzi. Zastanawiałem się, ile milionów przyzwoitych ludzi
obserwuje w milczeniu głośną, agresywną garstkę fanatyków, którzy ze śpiewem na ustach maszerują ku klęsce głodu i ruinie. W dzień uczyłem młodych chińskich technokratów o poważnych, kamiennych twarzach, przekazując im zapamiętaną wiedzę na temat rosyjskich zasad organizacji produkcji przemysłowej. Rysowałem na tablicy kompletnie fikcyjne krzywe i diagramy, opowiadałem o nieistniejących stalowniach i opisywałem sposoby motywowania robotników, a na końcu odpowiadałem na pytania studentów, które brzmiały na przykład tak: – Profesorze Sing-Song, czy nagradzanie kadry kierowniczej za wzrost wydajności produkcji fabryki nie jest błędem ideologicznym? Czy kierownik i robotnicy nie powinni być zawsze jednakowo traktowani? – Kierownik jest sługą robotników, ponieważ oni produkują, a on nie – odpowiadałem. – Jednak w każdej organizacji muszą istnieć przywódcy, bo inaczej nie można prowadzić jednolitej polityki ani wyciągać wniosków z sukcesów i porażek. Jeśli nie nagradzamy kierownika za sukcesy, jego motywacja się zmniejsza. Podobnie jest z robotnikami, którzy w następnym roku mogą pracować mniej wydajnie. – Panie profesorze, czy w takim razie nie należałoby przeprowadzić kampanii propagandowej, która
doprowadziłaby do wzrostu efektywności pracy? Uśmiechałem się, kiwałem głową i wypowiadałem serię pustych, jałowych, piramidalnych kłamstw. Poprosiłem, by mój pobyt w Pekinie nie trwał dłużej niż trzy miesiące. Uważałem, że dłuższe udawanie Rosjanina może się okazać niemożliwe, i chciałem mieć skuteczną drogę ucieczki z Chin na wypadek, gdyby mnie zdemaskowano. Nawiązałem kontakty z członkami triady w Hongkongu; na moją prośbę z wielkim lękiem wysłali na północ pięcioosobowy zespół, który mógł mi w każdej chwili pomóc. Członkowie zespołu i szefowie triady nie przypuszczali, że pojawię się osobiście w Pekinie; przyjmowali, że jak zawsze będę działał przez pośredników. Kiedy ich po raz pierwszy spotkałem, z przerażeniem zauważyłem, że różnią się wyglądem od otoczenia, bo ciągle dawało się zauważyć, że pochodzą z Hongkongu – mieli nowe buty, czyste spodnie, gładką skórę, a jeden pachniał kosztownym płynem po goleniu, co wzbudziło we mnie trwogę. Zacząłem ich strofować w dialekcie mandaryńskim wymawianym z rosyjską intonacją i poczułem pewną ulgę, gdy odkryłem, że ich mandaryński jest znakomity, choć mają silny akcent z prowincji Hunan. Prowadziłem wykłady, a oni zaczęli szukać Bractwa Kronosa, wypytując członków kryminalnego podziemia
Pekinu. Robili to bardzo ostrożnie, ponieważ władze karały schwytanych przestępców z wyjątkową surowością. Pekińskie Bractwo Kronosa. Na początku pobytu w Chinach ciągle miałem wątpliwości, czy próbować nawiązać z nim kontakt, gdyż miało ono niezbyt dobrą opinię wśród pozostałych członków Bractwa. Przez długie stulecia pekińskie Bractwo Kronosa było stabilną, miłą, wiarygodną instytucją – idealnym celem podróży turystycznej, bo aż do lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku zapewniało przybyszom taki poziom stabilizacji i luksusu, o jakim nie można było nawet marzyć w innych częściach świata. Jednak po 1910 roku coraz bardziej ograniczało działalność, aż w 1950 roku upodobniło się do leningradzkiej filii Bractwa – składało się zaledwie z kilku członków działających w konspiracji, zajmujących się tylko opieką nad młodymi ouroboranami i prawie niczym więcej. W latach sześćdziesiątych pekiński oddział Bractwa był już tylko słabym odbiciem samego siebie; mimo skrupulatnych środków ostrożności podejmowanych przez członków kilkakrotnie padł ofiarą represji w okresie rewolucji kulturalnej. W Związku Sowieckim łapówki lub szantaż pozwalały bronić się przed atakami na luksus i intelektualizm, jednak w tym okresie w Chinach panowało takie szaleństwo, że nawet kalaczakra nie byli w stanie
trafnie przewidzieć biegu wypadków. W dwudziestym wieku pekińskie Bractwo Kronosa miało również inne problemy, w tym wiele o charakterze ideologicznym. Jego członkowie zawsze byli dumni, że są Chińczykami, przez kilka żywotów większość ich uczestniczyła w długotrwałej wojnie domowej, walcząc po różnych stronach. Jednak w końcu bardziej pragmatyczni ouroboranie zdali sobie sprawę, że ich działania nie mogą zmienić biegu wypadków, i część z nich opuściła kraj, gorzko rozczarowana losem, jaki go czekał. Ci, co zostali, a było ich bardzo wielu, znajdowali się między młotem a kowadłem – z jednej strony odczuwali patriotyczną dumę i mieli szerszy obraz sytuacji od swoich linearnych ziomków, a z drugiej strony musieli żyć w społeczeństwie rządzonym przez fanatycznych ideologów, których działania często prowadziły do zniszczenia Bractwa. Jeśli dzień w dzień patrzysz na plakaty głoszące chwałę komunizmu, jeśli nieustannie słyszysz głośno wykrzykiwane hasła propagandowe i nie możesz przed nimi uciec ani się bronić, stajesz się kimś w rodzaju więźnia zamkniętego w celi, a jej cztery ściany stają się całym twoim światem. Z tego powodu członkowie pekińskiej filii Bractwa Kronosa – gwałtowni, pełni pasji, rozgniewani, zgorzkniali, wściekli, zaangażowani, odrzuceni – nie cieszą się dobrą opinią w dwudziestym wieku. Podobno w dwudziestym pierwszym
stuleciu sytuacja znowu się zmienia i pekińskie Bractwo Kronosa, podobnie jak poprzednio, jest oazą luksusu i bezpieczeństwa, ale nie znam tej epoki. Odnalezienie pekińskiego Bractwa Kronosa może być ryzykowne nawet w spokojnych czasach. Były to prawdopodobnie najbardziej niespokojne czasy, jakie można sobie wyobrazić, ale nie miałem wyboru i musiałem zacząć szukać. Zajęło to dwa miesiące. Tymczasem wpadłem w tarapaty, ponieważ koledzy z uniwersytetu szeptali, że profesor Sing-Song głosi nieprawomyślne poglądy. Doktryny, które przedstawiałem na zajęciach, były w istocie rzeczy absolutnie prawomyślne jak na epokę, w której żyliśmy, lecz nie doceniłem tempa zmian i faktu, że interpretacje rywali są znacznie ważniejsze od tego, co sam mówię. Doszedłem do wniosku, że najdalej w ciągu kilku tygodni zostanę wydalony z kraju, co i tak byłoby nie najgorszym rozwiązaniem. Wiadomość przyszła w ostatniej chwili. Miała postać złożonej karteczki wsuniętej pod moje drzwi, na której napisano po rosyjsku: Spotkałem przyjaciela. Wpadnij na herbatę. O szóstej wieczór, pod latarnią. „Pod latarnią” było zaszyfrowaną nazwą niewielkiej herbaciarni, jednej z nielicznych nadal istniejących w Pekinie. Odwiedzali ją głównie wyżsi funkcjonariusze
partyjni i cudzoziemscy profesorowie tacy jak ja, by pić herbatę podawaną przez atrakcyjne młode kobiety, które za drobną opłatą były gotowe uatrakcyjnić gościom pobyt w stolicy Chin. Właścicielka lokalu zawsze nosiła prostą białą szatę; miała upięte włosy, w których tkwiły metalowe szpilki i lśniły klejnoty. Z jej okrągłej twarzy nigdy nie schodził uśmiech, nawet na sekundę, a przynajmniej ja tego nie zauważyłem. Aby okazać poparcie personelu herbaciarni dla idei wielkiego skoku, wszystkie niskie metalowe krzesła, na których poprzednio siedzieli goście, oddano do przetopienia zakładom przemysłowym; teraz goście siedzieli na czerwonych poduszkach na podłodze. Spotkało się to z gorącymi pochwałami sekretarzy partyjnych, którzy pili w lokalu, aż w końcu jeden z nich podarował właścicielce dwadzieścia drewnianych stołków pokrytych laką, bo jego kolana nie wytrzymywały siedzenia po turecku. Spotkałem swojego informatora, jednego z członków triady, na rogu wąskiego zaułka, w którym znajdowała się herbaciarnia. Z północy, z Mandżurii, nadpłynęły ciemne chmury i padał ulewny deszcz; słychać było uderzenia ciężkich kropli w dachówki na podwiniętych dachach. Kiedy się zbliżyłem, członek triady ruszył naprzód, a ja podążyłem około pięćdziesięciu metrów za nim, rozglądając się po ulicy i wypatrując kapusiów, ludzi
próbujących podsłuchiwać, agentów tajnej policji. Po dziesięciu minutach zwolnił, bym go dogonił. Przez pewien czas szliśmy pod jego parasolem i rozmawialiśmy, a ulicami miasta płynęły spienione potoki wody. – Znalazłem żołnierza, który zabierze cię do Bractwa Kronosa – szepnął. – Powiedział, że musisz być sam. – Wierzysz mu? – Sprawdziłem go. Nie służy w armii, choć nosi mundur. Kazał ci przekazać, że to jego siódme życie. Powiedział, że będziesz wiedział, co to znaczy. Skinąłem głową. – Gdzie mam się z nim spotkać? – Dziś w nocy, o drugiej, w Beihai. – Jeśli nie skontaktuję się z tobą w ciągu dwunastu godzin, powinieneś wyjechać z miasta – odpowiedziałem. Skinął szybko głową. – Powodzenia – syknął, uścisnął mi rękę i rozpłynął się w ciemności. Park Beihai. Wiosną roi się tam od ludzi, którzy przychodzą, by cieszyć się świeżymi kwiatami i liśćmi na drzewach. W lecie powierzchnię stawu pokrywa gruba warstwa lilii wodnych, a w zimie białą buddyjską świątynię zasłaniają oszronione korony drzew. O drugiej w nocy w 1958 roku to dobre miejsce, by wpaść
w tarapaty. Czekałem przy zachodnim wejściu do parku i czułem, jak moje skarpetki przemakają od deszczu. Żałowałem, że nie widziałem parku Beihai w lepszych czasach, i doszedłem do wniosku, że jeśli dożyję początku lat dziewięćdziesiątych, wrócę do Pekinu jako turysta i będę robił to, co inni turyści, może posługując się jakimś sympatycznym, nieszkodliwym paszportem, na przykład norweskim albo duńskim. Z pewnością nawet najżarliwsi ideolodzy nie mają nic przeciwko Norwegii? Pustą ulicą nadjechał w moją stronę samochód i naturalnie przybył po mnie. Ulicami Pekinu jeździło niewiele aut i wcale się nie zdziwiłem, gdy zatrzymał się bezpośrednio przede mną. Ktoś otworzył drzwiczki i czysto, wyraźnie zawołał po rosyjsku: – Proszę wsiąść! Wsiadłem. Wnętrze samochodu śmierdziało tanimi papierosami. Z przodu siedział kierowca, a obok niego drugi mężczyzna w wojskowej czapce nasuniętej na czoło. Popatrzyłem na trzeciego mężczyznę, który otworzył tylne drzwiczki, by mnie wpuścić. Był niski, siwowłosy, ubrany w schludną szarą bluzę i spodnie. W jednej ręce trzymał pistolet, a w drugiej worek, również cuchnący dymem papierosowym. – Proszę mi wybaczyć – rzekł i włożył mi worek na głowę.
Niewygodna podróż. Drogi były wyboiste, a resory samochodu przyspawał murarz niezadowolony ze zmiany zawodu. Kiedy zbliżaliśmy się do miejsc pełnych ludzi, grzecznie proszono mnie o pochylenie głowy, by znajdowała się poniżej przednich foteli, co wymagało skomplikowanego manewrowania kolanami, ponieważ przednie fotele znajdowały się tuż przede mną. Wyczułem, że opuściliśmy miasto, bo jechaliśmy prostymi drogami i odgłos pracy silnika stał się głośniejszy; poinformowano mnie grzecznie, że mogę się wyprostować i odprężyć, lecz nie wolno mi zdejmować worka z głowy. W czasie jazdy grało radio nadające tradycyjne chińskie melodie i wybrane fragmenty najważniejszych przemówień przewodniczącego Mao. Moi towarzysze, jeśli mogę ich tak nazywać, milczeli. Nie wiem, ile zajęła podróż, ale kiedy się zatrzymaliśmy, słyszałem pierwszy poranny śpiew ptaków. Wysiadłem z samochodu, ciągle z workiem na głowie; w pobliżu szeleściły liście poruszane wilgotnym porannym wiatrem i czułem, że moje nogi grzęzną w grubej warstwie błota. Krok po schodku prowadzącym na drewniany ganek, odgłos rozsuwanych drzwi i grzeczny głos mężczyzny z pistoletem, który spytał, czy miałbym coś przeciwko temu, gdyby zdjęto mi buty. Nie wyraziłem sprzeciwu. Ktoś szybko, profesjonalnie
mnie obszukał, po czym ujął mnie pod rękę, wprowadził do pokoju pachnącego wędzonymi rybami i niezgrabnie posadził na niskim drewnianym krześle. Po prawej stronie znajdowało się źródło ciepła. Nagle w koktajlu różnych doznań pojawił się zapach – zielona herbata. Wreszcie zdjęto mi z głowy worek. Kiedy się rozejrzałem, okazało się, że znajduję się w kwadratowym, tradycyjnym pomieszczeniu o podłodze wyłożonej tatarakiem. Nie było żadnych ozdób ani mebli oprócz niskiego drewnianego stołu i dwóch krzeseł. Usiadłem na jednym z nich naprzeciwko wielkiego okna wychodzącego na mały zielony staw, nad którego powierzchnią przed świtem zaczęły latać owady. Do pokoju weszła kobieta, zręcznie niosąc na tacy imbryk z herbatą; ostrożnie postawiła na stole dwie porcelanowe filiżanki i napełniła je. Pierwsza była przeznaczona dla mnie, a druga, stojąca po przeciwnej stronie stołu, dla osoby, która się jeszcze nie pojawiła. Uśmiechnąłem się, podziękowałem i opróżniłem filiżankę. Oczekiwanie. Oceniam, że czekałem około piętnastu minut, siedząc przed imbrykiem z herbatą i dwiema filiżankami. Później rozsuwane drzwi za moimi plecami znów się otworzyły i do pokoju weszła inna kobieta, a właściwie dziewczyna, mająca nieco ponad piętnaście lat. Nosiła
płaskie sandały z plecionej słomy, niebieskie spodnie, watowaną bluzę i kwiat bzu we włosach. Usiadła zgrabnie na krześle naprzeciwko mnie, uśmiechnęła się leciutko na powitanie, wzięła filiżankę zielonej herbaty, uniosła ją, powąchała, po czym wypiła niewielki łyk. Obserwowaliśmy się przez chwilę w milczeniu. W końcu powiedziała: – Nazywam się Jung i przysłano mnie tutaj, bym podjęła decyzję, czy powinniśmy cię zabić. – Uniosłem brwi i czekałem na dalszy ciąg. Ostrożnie odstawiła filiżankę na tacę i wyprostowanymi palcami delikatnie przesunęła niewielkie naczynie, by stało w idealnie równej linii z imbrykiem i moją własną pustą filiżanką. Później położyła ręce na kolanach i ciągnęła: – Bractwo Kronosa zostało zaatakowane. Porwano wielu członków, skasowano im pamięć. Dwóch zabito przed urodzeniem i ciągle opłakujemy ich śmierć. Zawsze żyliśmy dyskretnie, ale teraz czujemy, że grozi nam niebezpieczeństwo. Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś dla nas zagrożeniem? – A ja skąd mam wiedzieć, że to wy nie jesteście zagrożeniem dla mnie? – odparłem. – Mnie również zaatakowano, ja również cudem uniknąłem zniszczenia. Ktokolwiek za tym stoi, musi mieć dostęp do wiedzy Bractwa. Ten atak trwa setki, może tysiące lat. Mam równie poważne powody do niepokoju jak ty.
– Tak czy inaczej, to ty do nas przyszedłeś. Nie szukaliśmy cię. – Postanowiłem dotrzeć do jedynej filii Bractwa Kronosa, która, jak wiem, nie poniosła większych szkód. Przybyłem zaproponować, byśmy połączyli siły. Chcę się zorientować, czy macie informacje, które pomogłyby mi wytropić ludzi stojących za tym wszystkim. Nie odpowiedziała. W głębi mojej duszy pojawiła się irytacja. Cierpliwie czekałem – czekałem przez trzydzieści dziewięć lat – a teraz narażałem się na poważne niebezpieczeństwo przez sam kontakt z tymi ludźmi. – Rozumiem – ciągnąłem, starając się, by w moim głosie nie zabrzmiał narastający gniew – że traktujecie mnie podejrzliwie, ale prosta prawda jest taka: gdybym był waszym wrogiem, czy przychodziłbym do was, byście mogli zrobić ze mną absolutnie wszystko, co chcecie? Bardzo starannie ukryłem swoją tożsamość, to prawda, ale chcę tylko zachować w tajemnicy miejsce i datę swojego urodzenia przed ludźmi, którzy próbują nas zniszczyć. Mogę wam podać pewne informacje na temat naszego wspólnego wroga i mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że podzielenie się posiadanymi przez was informacjami leży w waszym interesie. Milczała przez dłuższą chwilę, lecz teraz irytacja prawie
wzięła górę nad samokontrolą i poczułem, że jeśli powiem coś jeszcze, prawdopodobnie stracę resztkę panowania nad sobą. Nagle wstała, skłoniła się lekko i rzekła: – Zaczekaj tu, proszę, a ja rozważę tę sprawę. – Udaję rosyjskiego naukowca – odpowiedziałem. – Jeśli mam na zawsze zniknąć, mam nadzieję, że znasz sposób wywiezienia mnie z Chin, gdyby pojawiła się taka potrzeba. – Naturalnie – odpowiedziała. – Nie chcielibyśmy sprawiać ci niepotrzebnych kłopotów. Wypowiedziawszy te słowa, wyszła równie nagle, jak się pojawiła. Po kilku sekundach do pokoju wkroczył uśmiechnięty mężczyzna z pistoletem. – Smakowała panu herbata? – spytał, po czym włożył mi worek na głowę i kazał wstać. – Najważniejszy jest sposób parzenia! Zostawili mnie w miejscu, gdzie wsiadłem do samochodu, przed parkiem Beihai. Do rozpoczęcia zajęć zostało trzydzieści minut; biegłem jak szalony ulicami i spóźniłem się dwie minuty. Moi studenci, zamiast robić mi wymówki z powodu spóźnienia, zaczęli chichotać. Ciężko dysząc, wygłosiłem wykład na temat kolektywizacji w rolnictwie i zalet stosowania nawozów sztucznych, po czym zwolniłem ich trzy minuty przed czasem i pognałem do
najbliższej toalety, pędząc jeszcze szybciej niż poprzednio. Kiedy ludzie angażują się w konspirację, czesto zapominają o problemach, jakich może przysporzyć pęcherz. * Czekałem cztery dni. Cztery irytujące dni, podczas których doskonale wiedziałem, że pekińska filia Bractwa Kronosa sprawdza moje alibi i wszystkie aspekty fałszywej tożsamości, jaką się posługuję w Chinach. Byłem pewien, że niczego nie znajdą. Umieściłem między sobą a profesorem Sing-Songiem tylu pośredników, że śledztwo w tej sprawie mogłoby trwać całe życie. Piątego dnia, gdy wyszedłem z uniwersytetu i ruszyłem w stronę swojej kwatery, usłyszałem głos dobiegający z cienia obok drzwi: – Profesorze? Odwróciłem się. Stała tam nastolatka, z którą rozmawiałem w domu nad stawem. Miała kombinezon koloru khaki i tornister na plecach. Workowate spodnie nadawały jej jeszcze bardziej dziewczęcy wygląd. – Mogę z panem porozmawiać, profesorze? – spytała. Skinąłem głową i wskazałem dłonią ulicę. – Wezmę swój rower – powiedziałem.
Szliśmy powoli ulicami miasta, a moja jasna skóra i niezwykły, europejski nos jak zwykle przyciągały wzrok przechodniów, tym bardziej zdziwionych, że towarzyszyła mi chińska nastolatka. – Gratuluję starannych przygotowań – odezwała się cicho. – Wszystkie dokumenty i wszyscy informatorzy potwierdzają, że jest pan tym, za kogo się pan podaje, co jest dużym sukcesem, ponieważ to nieprawda. Wzruszyłem ramionami, obserwując ulicę, wypatrując ludzi, którzy zanadto się interesują naszą rozmową. – Miałem sporo czasu na przygotowania. – Może ocaliła pana przed atakiem właśnie zręczność w maskowaniu się? – spytała w zamyśleniu. – Może to dzięki temu uniknął pan amnezji? – Umarłem przed aferą Watergate – odpowiedziałem. – Podejrzewam, że miało to duże znaczenie. – W istocie. Aż do 1965 roku nie było żadnych oznak, że dzieje się coś złego. W tym czasie nagle zaczęli znikać członkowie Bractwa. Z początku myśleliśmy, że ktoś ich po prostu likwiduje, a potem grzebie ciała w nieoznakowanych grobach – takie rzeczy zdarzały się już wcześniej, gdy linearne władze zaczynały za bardzo się nami interesować, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Ale tym razem zauważyliśmy, że dzieje się coś bardzo złego: ktoś zaczął ingerować w nasze zgony i powroty do
życia. Ouroboranom, których porwano, wymazano przed śmiercią pamięć, czego Bractwo nie może tolerować ani akceptować. Tutaj, w Pekinie, jedenastu członków poddano amnezji, a dwóch zabito przed urodzeniem. – Z informacji uzyskanych od innych oddziałów Bractwa wynika, że wszędzie jest mniej więcej podobnie – odpowiedziałem cicho. – Są również inne prawidłowości – dodała, kiwając sztywno głową. – Żadna osoba zabita przed urodzeniem nie przyszła na świat przed 1896 rokiem. To sugeruje, że morderca jest zbyt młody, by działać wcześniej. Jeśli przyjmiemy, że uzyskuje świadomość i zdolność do działania między czwartym a piątym rokiem życia... – Oznacza to, że urodził się około 1890 roku, tak – mruknąłem. Kolejne szybkie skinienie głową na znak zgody. Skręciliśmy za róg. Z przeciwka nadchodzili studenci idący na zajęcia. Kilka grupek maszerowało razem, niosąc wielkie transparenty z napisami: STUDENCI, JEDNOCZCIE SIĘ DO WIELKIEGO SKOKU! i inne oznaki nadchodzących nieszczęść. – Przed urodzeniem zabijano przede wszystkim starszych członków Bractwa – ciągnęła dziewczyna. – Wydaje się, że celem jest eliminacja najaktywniejszych ouroboran, którzy mogliby odegrać jakąś rolę na początku
dwudziestego wieku. Naturalnie ich śmierć wywiera bardzo negatywny wpływ na przyszłe pokolenia żyjące w dwudziestym wieku; jest on znacznie większy, niż gdyby usunięto tylko pana lub mnie. – Chyba się nie doceniasz... – zażartowałem, ale w ogóle się nie uśmiechnęła. – W 1931 roku liczba zabójstw dokonywanych przed urodzeniem na krótko się zwiększa. Wcześniej Bractwo traci przeciętnie sześciu członków rocznie, głównie w Europie i Ameryce, a w 1931 roku aż dziesięciu, w tym trzech w Afryce i dwóch w Azji. – Morderca staje się dojrzałym człowiekiem – zasugerowałem. – Jest bardziej aktywny? – Jednak wypowiedziawszy te słowa, natychmiast odrzuciłem obie hipotezy, bo przyszło mi do głowy bardziej oczywiste, prostsze wyjaśnienie. – Zaczyna zabijać drugi kalaczakra, urodzony później. – Westchnąłem. Oczywiście wiedziałem, kto to jest. – Wydaje się to najbardziej prawdopodobne – przyznała. – Rok, w którym dochodzi do największej liczby zabójstw, sugeruje datę urodzenia około 1925 roku. Tak, Vincent mógł przyjść wtedy na świat. – A amnezje? – spytałem. – Czy są jakieś prawidłowości? – Zaczynają się w 1953 roku, najpierw w leningradzkiej filii Bractwa Kronosa. Na początku przyjmowaliśmy, że
Bractwo poważnie ucierpiało wskutek działalności politycznej władz linearnych, ale w 1966 roku zaatakowano Moskwę i Kijów. Porwano osiemdziesiąt procent tamtejszych ouroboran, skasowano im pamięć lub ich zamordowano. – Osiemdziesiąt procent?! – Nie mogłem powstrzymać zdziwienia. – Tak wielu? – Najwyraźniej sprawca przez długi czas obserwował działalność Bractwa i dobrze znał tożsamość członków. Przed 1967 rokiem zaatakowano większość filii w Europie, a także pięć w Ameryce, siedem w Azji i trzy w Afryce. Członkowie, którym udało się uniknąć śmierci, zeszli do podziemia, a wszystkie siedziby Bractwa zamknięto aż do 2070 roku, gdy napastnik powinien już nie żyć. Pozostawiono wyryte w kamieniu wiadomości ostrzegające przyszłe pokolenia przed niebezpieczeństwem. Jak dotąd nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Słuchając słów dziewczyny, zacząłem gorączkowo myśleć. Zdawałem sobie sprawę, że sytuacja jest zła, wiedziałem, że Vincent prowadzi szeroką akcję, ale to?! Nawet nie przypuszczałem, że skala jest taka ogromna. – W 1973 liczba ataków zmniejszyła się dzięki zastosowaniu surowych środków bezpieczeństwa, ale ci ouroboranie, którzy nie zachowywali absolutnej ostrożności, w dalszym ciągu znikali i ulegali amnezji. W
1975 roku pekińska filia Bractwa Kronosa wydała ostatni komunikat, namawiając wszystkich członków do natychmiastowego popełnienia samobójstwa, by uniknąć prześladowań w tym życiu. Niestety... – skurcz kącika warg mogący wyrażać smutek – ...nie przewidzieliśmy, że po epidemii amnezji nieprzyjaciel podejmie próbę zabicia tylu ouroboran przed narodzinami. Uważaliśmy, że napastnik to instytucja linearna, może rząd, który dowiedział się o naszym istnieniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że prześladowca może być jednym z nas. Ponieśliśmy ogromne straty. Usiłowaliśmy ustalić, kto nas atakuje, kto chce zniszczyć Bractwo... ale cała akcja została zaplanowana, przygotowana i wykonana z brutalnością, która kompletnie nami wstrząsnęła. Chyba staliśmy się nieostrożni, leniwi. Więcej nie damy się w ten sposób zaskoczyć. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Ciągle byłem zbyt oszołomiony, by coś powiedzieć. Czego uniknąłem wskutek przedwczesnej śmierci? Zastanawiałem się, w jakim stopniu zmasowany atak Vincenta na Bractwo Kronosa stanowił konsekwencję moich działań, tego, że odmówiłem współpracy i zagroziłem, że na zawsze go zdemaskuję? Wydawało się oczywiste, że atak planowano przez długi czas, ale czy nie byłem częściowo odpowiedzialny za jego rozpoczęcie?
– Morderstwa przed narodzinami trwają w tym życiu od 1896 roku, więc mieliście przeszło pięćdziesiąt lat na przeprowadzenie śledztwa – odezwałem się w końcu. – Odkryliście jakieś poszlaki? – To trudna sprawa – odpowiedziała. – Mamy ograniczone możliwości. Nie znamy miejsc narodzin tych, którzy umarli, i z konieczności przyjmujemy, że zostali zamordowani, nim przyszli na świat. Udało nam się jednak poczynić pewne postępy i ograniczyliśmy listę podejrzanych. W pewien sposób... – ironiczny uśmiech, ponury jak grób – ...śmierć naszych braci ułatwia wytypowanie osoby, która za to odpowiada. Kiedy skupimy się na konkretnym czasie i miejscu, pozostaje ograniczona liczba kandydatów. – Macie nazwiska? – spytałem. – Tak, ale zanim je podam, muszę pana spytać, profesorze, co zamierza mi pan ofiarować w zamian. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wszystkiego jej nie opowiedzieć. O Vincencie Rankisie, zwierciadle kwantowym, naszych wspólnych badaniach. Ale nie. To zbyt niebezpieczne. Kto oprócz mnie mógłby być źródłem tej wiedzy? – A może to jakaś gigantyczna organizacja przestępcza o zasięgu globalnym? – zasugerowałem. – Potrafiąca odnaleźć
każdego, w dowolnym miejscu, i kupić wszystko, za każdą cenę. – Czy to pasuje? Zaczęła się zastanawiać. Pasowało. Podała mi nazwisko.
Rozdział sześćdziesiąty czwarty
Spotkałem Akinleye kilka razy po tym, jak przeżyła amnezję. Raz, w następnym życiu, poszedłem do szkoły, w której się uczyła, uścisnąłem jej rękę i spytałem, jak się miewa. Była inteligentną, ambitną nastolatką. Powiedziała, że zamierza się przeprowadzić do miasta i zostać sekretarką. Każda młoda dziewczyna marzyła o takiej pracy i życzyłem jej powodzenia. W kolejnym życiu odwiedziłem ją ponownie. Tym razem miała siedem lat. Zwróciła na siebie uwagę Bractwa Kronosa w Akrze – jego członkowie obserwowali to, co się dzieje w tym rejonie – jako dziecko uważane przez rodziców za szalone. Próbowali wszystkiego, od egzorcyzmów dokonywanych przez czarowników do modlitw imamów, lecz nie dało to żadnego rezultatu: ich piękna córka Akinleye była szalona. Bractwo Kronosa w Akrze doszło do wniosku, że dziewczynka może popełnić
samobójstwo. Pojechałem ją odwiedzić i odkryłem, że znajduje się pod opieką lekarza, który każe przywiązywać pacjentów do łóżek. Epileptycy, schizofrenicy, matki, które widziały śmierć swoich dzieci, mężczyźni z odrąbanymi kończynami doprowadzeni do szaleństwa przez gangrenę i smutek, wstrząsane drgawkami dzieci umierające na malarię mózgową, wszyscy leżeli w tej samej sali i otrzymywali co pół godziny jedną łyżeczkę soku cytrynowego. Byłem tak wściekły na lekarza, że przed wyjazdem poprosiłem Bractwo Kronosa w Akrze, by zburzyło szpital. – To samo dzieje się w całych Indiach, Harry – skarżyli się. – Takie są czasy! Obstawałem przy swoim, więc, chcąc się mnie pozbyć, z ociąganiem zburzyli budynek i wznieśli na jego miejscu schludny, kwadratowy szpital, gdzie jeden fachowy psychiatra opiekował się trzydziestoma pacjentami. W ciągu pierwszych trzech miesięcy ich liczba wzrosła do blisko czterystu. Kiedy odwiedziłem Akinleye, była chuda, niedożywiona i spoglądała na mnie dzikim wzrokiem. – Pomóż mi! – szlochała. – Pomóż mi, opętał mnie demon! Siedmioletnia dziewczynka, kołysząca się w rozpaczy,
opętana przez demona. – Nie jesteś opętana, Akinleye – odpowiedziałem. – Jesteś zdrowa, jesteś sobą. Tego samego wieczoru zabrałem ją z powrotem do Akry, do Bractwa Kronosa, którego członkowie powitali ją jak starą przyjaciółkę. Dali jej największy posiłek, jaki kiedykolwiek jadła, pokazali jej, czym jest wygodne życie, powiedzieli, że jest zdrowa na ciele i umyśle, że cieszą się z jej przybycia. Wiele lat później spotkałem Akinleye w klinice w Sierra Leone. Była wysoka i piękna, pracowała jako lekarka i miała na włosach jasnofioletową chustę. Pamiętała nasze spotkanie w Akrze i poprosiła, bym usiadł z nią na tarasie, wypił lemoniadę i opowiedział o dawnych czasach. – Podobno w poprzednim życiu postanowiłam zapomnieć – powiedziała, kiedy usiedliśmy i patrzyliśmy na słońce zachodzące nad dżunglą, w której śpiewały ptaki. – Podobno zmęczyło mnie to, kim byłam. To dziwne zdawać sobie sprawę, że ci ludzie znali mnie przez setki lat, a jednak są obcy. Ale powtarzam sobie, że nie znają mnie teraz; pamiętają tylko dawną, starą Akinleye, o której nic nie wiem. Znałeś mnie wtedy, Harry? – Tak – odpowiedziałem. – Znałem. – Byliśmy... blisko? Zacząłem się zastanawiać.
– Nie – odpowiedziałem w końcu. – Niezupełnie. – Ale... ze swojego punktu widzenia, skoro tak dobrze mnie znałeś... czy sądzisz, że podjęłam... że ona podjęła... słuszną decyzję? Postanowiła zapomnieć. Czy miała rację? Spojrzałem na nią. Była młoda, inteligentna i ambitna, a ja przypomniałem sobie starą Akinleye, która umierała samotnie i śmiała się, patrząc na pokojówkę, która wskoczyła do morza w zatoce w Honkongu. – Tak – odpowiedziałem w końcu. – Moim zdaniem miałaś rację.
Rozdział sześćdziesiąty piąty
Moje trzynaste życie. W Pekinie podano mi nazwisko. Jego właścicielka była w odpowiednim wieku, żyła w odpowiednim rejonie geograficznym i miała dostęp do niezbędnych informacji, by zabić przed narodzeniem tak wielu ouroboran. Nie podano żadnego motywu, nie było wiadomo, co mogło popchnąć tę kobietę do takich czynów, ale kiedy zacząłem się dokładnie zastanawiać nad całą sprawą, ogarnął mnie lęk, że podejrzenia mogą być słuszne. Pod koniec tygodnia opuściłem potajemnie Chiny i w trzy dni później znalazłem się z powrotem w New Jersey z żoną i jej kochankiem wśród grubych dywanów i masywnych ceglanych ścian. Nie śpieszyłem się. Prowadziłem śledztwo w taki sposób, jak potrafi to robić tylko szef organizacji przestępczej – podstępnie, okrutnie, brutalnie, z wielką
bezwzględnością posługując się korupcją. Daty i miejsca, czasy i pogłoski, strzępy plotek, stemple w paszportach. Aż wreszcie, tak, jako dobry historyk zorientowałem się, że zebrane dane zaczynają się łączyć w całość, dostrzegłem sens w poruszaniu się kobiety i zorientowałem się, że rzeczywiście może być odpowiedzialna za serię zabójstw. Wymagało to wielkiego wysiłku, czasu i pieniędzy, lecz wreszcie z największym trudem znalazłem to, czego szukałem. W lutym 1960 roku pojechałem do Afryki Południowej na spotkanie z morderczynią. Ruszyliśmy w stronę farmy, gdy zaczął zapadać zmrok. Nad bramą znajdował się napis MERRYDEW FARM. Panowało skwarne lato; wokół widać było brązową, spieczoną ziemię i gaje karłowatych drzew pomarańczowych. Kiedy zbliżaliśmy się do zabudowań, ciężarówka podskakiwała i grzechotała na twardej, nierównej drodze. Dom znajdował się na pustkowiu i stanowił jedyne oświetlone miejsce w okolicy: w niewielkich okienkach płonęły żółte wolframowe żarówki, a w górze, na bezchmurnym niebie, świeciły tysiące gwiazd. W innym miejscu, innym czasie, mógłby to być piękny widok, ale przywiozłem ze sobą siedmiu opłaconych najemników i technika – patrzyliśmy na niezmierzony wszechświat, trzęśliśmy się na wybojach i myśleliśmy o
zbliżającym się spotkaniu, które musiało się zakończyć w przewidywalny sposób. Najemnicy nosili kominiarki, ja również. Kiedy dotarliśmy do farmy, zaczął ujadać pies, wściekle biegając wokół podwórka na długim łańcuchu. Otworzyły się drzwi i na tle zapalonego światła pojawił się mężczyzna ze strzelbą, który krzyknął ostrzegawczo w języku afrikaans. Moi ludzie zeskoczyli z ciężarówki z bronią gotową do strzału i zawołali, że jest otoczony. W tym samym czasie trzech najemników wdarło się do domu od tyłu i zaatakowało gazem pozostałych mieszkańców – czarnoskórą służącą i białą żonę. Kiedy mężczyzna zdał sobie sprawę, że domownicy zostali obezwładnieni, opuścił broń i zaczął błagać o litość. Związaliśmy mu ręce za plecami i zaprowadziliśmy schodami na górę, a on przysiągł, że kiedyś nas dopadnie. Zamknęliśmy farmera w łazience na piętrze, przykuliśmy pokojówkę kajdankami do umywalki i otworzyliśmy na oścież okna domu, by usunąć resztki gazu. Żona farmera pozostała na parterze. Była stara, miała co najmniej siedemdziesiąt lat, ale wcześniej widywałem ją jeszcze starszą. Upały i życie na tym bezwodnym pustkowiu sprawiły, że stała się twarda, wyschnięta jak wiór, zupełnie inna od pulchnej staruszki, jaką pamiętałem z wcześniejszych żywotów. Najemnicy posadzili ją na wytartej kanapie w saloniku, skuli jej ręce na plecach,
zawiązali oczy, a ja zacząłem chodzić po domu, szukając czegoś niezwykłego. Fotografie rodzinne – szczęśliwy farmer z żoną, na pierwszym traktorze, w czasie wakacji nad oceanem. Pamiątki dawnych czasów, odwiedzanych miejsc, makatka z wyhaftowanym przez sąsiadkę napisem: „Przyjaźń i miłość”. Rachunki sugerujące, że uprawa pomarańczy nie zawsze bywa świetnym interesem. Pocztówki od dalekiej kuzynki, która grzecznie informuje, że czuje się dobrze, i życzy wszystkiego najlepszego. Środki przeciwbólowe pod zlewem w kuchni, niedawno zakupione i szybko spożywane. Jedno z małżonków umierało – farmer lub jego żona – i domyślałem się, o kogo chodzi. Popatrzyłem na etykietkę lekarstwa. Przepisano je pani G. Lill z Merrydew Farm. Zastanawiałem się, co oznacza litera G, ponieważ w pozostałych życiach znałem ją pod innym imieniem – Virginia. Virginia, która ocaliła mnie przed Franklinem Phearsonem, Virginia, która wprowadziła mnie do Bractwa Kronosa, a teraz Virginia, która nas wszystkich zdradziła, zabijając dzieci w łonach matek. Gdybym podał Vincentowi trochę więcej informacji, mnie również zamordowałaby przed urodzeniem. Poszedłem z powrotem do salonu, gdzie mój technik był już w połowie montażu urządzenia, które przywieźliśmy. Najemnicy mieli rozkaz milczeć, ale po moim wejściu Virginia obróciła głowę, usiłując spojrzeć przez opaskę na
oczach w stronę miejsca, skąd dochodziło skrzypienie desek podłogi pod moimi butami. – Nie chcecie pieniędzy? – spytała w końcu w języku afrikaans. Ukucnąłem przed nią i odpowiedziałem bardzo cicho: – Nie. Zmarszczyła brwi pod opaską, usiłując sobie przypomnieć mój głos. Później zgarbiła się lekko i opuściła głowę. – Chcecie się zemścić – rzekła po chwili. – Zastanawiałam się, kiedy to nastąpi. – Zajęło to nam dużo czasu – odpowiedziałem, po czym zagrzechotałem tabletkami przeciwbólowymi w fiolce i dodałem: – O mało nie uciekłaś. – To nerwy – odparła. – W znaczeniu dosłownym. Stopniowo przestają funkcjonować, poczynając od nóg i rąk. Uduszę się albo moje serce przestanie bić, gdy będę sparaliżowana od szyi w dół. – Przykro mi to słyszeć. – Domyślam się, że chcecie poznać moją datę i miejsce urodzenia – dodała szybko. – Teraz, gdy mnie znaleźliście, możecie to łatwo ustalić. Proszę, żebyście mnie nie torturowali; bardzo szybko wysiądzie mi serce. Mimo woli się uśmiechnąłem i odpowiedziałem: – Dobrze. Nie musisz podawać daty i miejsca urodzenia.
– Niczego ci nie powiem – odezwała się stanowczo. – Bardzo mi przykro, mój drogi, ale naprawdę nie mogę. Zresztą nie mam o niczym pojęcia. – Musisz wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś, dlaczego zabiłaś tak wielu z nas. Wahanie. Później: – Tworzymy coś wielkiego. Lepszego. Tworzymy... chyba coś w rodzaju Boga. Tak, myślę, że właśnie o to chodzi. O stworzenie Boga. Zwierciadło kwantowe. Wystarczy rozwinąć technologię, Harry, wystarczy poświęcić trochę życia, a zbudujemy maszynę, która rozwiąże wszystkie zagadki wszechświata. Spojrzymy na świat oczami Boga. Taka idea to nieodparta pokusa. Mój technik był gotowy. Spojrzał na mnie, czekając na znak, a ja kiwnąłem głową i cofnąłem się o kilka kroków. Virginia żachnęła się, gdy przymocowano jej do głowy pierwszą elektrodę. – Co robicie?! – wyjąkała, ogarnięta trwogą. Nie odpowiedziałem. Kiedy nad jej okiem umieszczono następną elektrodę, zawołała: – Powiedz mi! Wykonywałam swoje obowiązki, robiłam to, czego ode mnie wymagano – zawsze. Zawsze pomagałam młodym, opiekowałam się dziećmi, służyłam Bractwu Kronosa. Nie możecie... Powiedz mi!
Zaczęła płakać, a spływające łzy tworzyły różowe strumyki w grubej warstwie makijażu na twarzy. – Nie możecie... Nie możecie mnie zmusić, żebym wszystko zapomniała. Nie jestem... nie jestem gotowa! Jestem... chcę zrozumieć... zrozumieć... Nie możecie tego zrobić! Skinąłem w stronę dwóch najemników, którzy ją przytrzymali, gdy mocowano kilka ostatnich elektrod. Jęknęła, gdy wbito jej igłę w skórę: wstrzyknęliśmy jej koktajl związków chemicznych o działaniu rozluźniającym. – Skoro mam zapomnieć, możesz mi przynajmniej powiedzieć, jak się nazywasz! – wykrztusiła – Pokaż mi twarz! Nie zrobiłem tego. – Proszę! Wysłuchajcie mnie! Mogę wam pomóc! Robimy to dla wszystkich, dla ouroboran! Sprawimy, że świat będzie lepszy! Skinąłem głową w stronę technika. Potężne urządzenie ożyło, wydając leciutkie buczenie. We wnętrzu aparatury przewiezionej przez nas koleją przez Afrykę Południową, zbudowanej na podstawie kradzionych technologii, gromadził się ładunek elektryczny, który miał zniszczyć mózg Virginii. Dygotała i z jej oczu płynęły łzy, a kiedy prąd osiągnął apogeum, otworzyła usta, by coś powiedzieć. Maszyna szczęknęła i Virginia upadła do przodu – pusta, ze
skasowanym umysłem. W nadchodzących latach Bractwo Kronosa prowadziło długie debaty, co zrobić z Virginią, lecz w końcu nie podjęto radykalnych decyzji. Kobieta, która zamordowała tylu naszych braci, została zniszczona, jej mózg przestał istnieć. Podjąłem za nich decyzję i to wszystko, co można powiedzieć.
Rozdział sześćdziesiąty szósty
Przez resztę swojego trzynastego życia w sekrecie tropiłem Vincenta, co zakończyło się fiaskiem. Podejrzewam, że po ataku na Bractwo Kronosa Vincent celowo starał się nie rzucać w oczy, nie ściągać na siebie uwagi swoich zaalarmowanych wrogów, chociaż byli osłabieni. Mimo to w dalszym ciągu prowadziłem poszukiwania i od czasu do czasu natrafiałem na różnego rodzaju wskazówki. Odwiedzałem dziwne miejsca, lecz zawsze pojawiałem się za późno, gdy Vincenta już tam nie było. Nie wątpię, że on także mnie szukał. Podejmowane przeze mnie środki bezpieczeństwa mogą się wydawać paranoidalne, jednak podejrzewam, że w tym życiu Vincent Rankis działał w zupełnie nowy sposób. Mogę tylko spekulować, czy był równie samotny jak ja. Żyłem znacznie dłużej niż zwykle, dochodząc do granic wytrzymałości swojego ciała i korzystając z najnowszych
osiągnięć medycyny. Nikt nie wydawał się zdziwiony, że człowiek zajmujący się praniem brudnych pieniędzy chce mieć dostęp do zaawansowanych urządzeń technicznych, a lekarze, którzy otrzymali odpowiednie łapówki, nie sprzeciwiali się temu, że kieruję procesem terapii, gdy atakowały mnie nieuniknione choroby. Byłem zdziwiony, jak łatwo można korumpować ludzi. Nawet uczciwych, na których można stopniowo uzyskać wpływ. Najpierw należy ich przekonać, że nie ma nic złego w przyjęciu butelki wina, potem nowej zabawki dla dziecka, a kolejne etapy to jednodniowy wyjazd dla rodziny, weekend spędzony poza miastem, karta członkowska klubu golfowego, nowy samochód... W którymś momencie masa przyjętych prezentów sprawia, że odrzucenie nowego podarunku staje się trudne nawet dla najuczciwszych ludzi, aż wreszcie osiągają status osób moralnie skompromitowanych zarówno w oczach kryminalistów, jak i przedstawicieli prawa. Mei była cierpliwie lojalna do samego końca. Jej kochanek uciekł w 1976 roku i nigdy nie znalazła sobie następnego; spędzała czas, pisząc gniewne listy do nieuczciwych firm i z całego serca angażując się w kampanie wyborcze Demokratów. Sylwestra 2000 roku spędziliśmy w Nowym Jorku, ponieważ żadne z nas nie miało już siły na dłuższe podróże, a kiedy George W. Bush
wygrał wybory prezydenckie, Mei rozszlochała się jak dziecko. – Wszystko skończone! – zawołała. – Ameryka schodzi na psy! Jesienią 2001 roku w milczeniu patrzyliśmy na upadek wież World Trade Center, gdy scenę tę odtwarzano w kółko na każdym ekranie w Ameryce. Mei powiedziała: „Chyba kupię flagę i umieszczę w ogrodzie” i po trzech miesiącach zmarła. Jeszcze nigdy nie widziałem dwudziestego pierwszego wieku. Osiągnięcia medycyny nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia, podobnie jak polityka, i w 2003 roku, doszedłszy do wniosku, że w wieku osiemdziesięciu pięciu lat kolejna runda chemioterapii okaże się nieskuteczna i że środki przeciwbólowe, od których uzależniłem się fizjologicznie i psychologicznie, nieodwracalnie osłabiają mój umysł, przekazałem połowę majątku ulubionej organizacji dobroczynnej Mei, a połowę ouroboraninowi potrafiącemu go odnaleźć, po czym pewnej chłodnej październikowej nocy przedawkowałem narkotyki. * Zdaje się, że istnieje studium poświęcone wpływowi uzależnienia od narkotyków na następne żywoty. W
trzynastym umarłem uzależniony od całej gamy leków, niekiedy wchodzących ze sobą w interakcje, i do dziś mimo woli się zastanawiam, czy nie oddziałuje to na moją psychikę i stan fizyczny. Zdaję sobie sprawę, jak absurdalnie brzmi sugestia, że wydarzenia z 2003 roku mogą wpływać na to, co się dzieje w roku 1919, ale kiedyś, uzyskawszy odpowiednią zgodę, chętnie przeprowadziłbym badania fizjologii niemowlęcia, które w poprzednim życiu zmarło wskutek uzależnienia od narkotyków, by się przekonać, czy wywiera to na nie znaczący wpływ. Nie wiem, czy uzależnienie wpłynęło na moje wczesne dzieciństwo w czternastym życiu, ponieważ jak zwykle odzyskałem normalne zdolności umysłowe dopiero po kilku latach. Nie próbowałem nawiązać kontaktu z Bractwem i ograniczyłem się do podstawowych sztuczek młodego ouroboranina: kradzieży, manipulacji i wykorzystywania zakładów bukmacherskich do zdobywania potrzebnych pieniędzy. Prawdę mówiąc, postanowiłem również trzymać się w cieniu, toteż nie próbowałem uciec ani odnaleźć Vincenta i pracowałem jako pomocnik Patricka Augusta na terenie posiadłości, podobnie jak wiele żywotów wcześniej, nim Bractwo Kronosa stało się częścią mojego życia. W 1937 roku złożyłem podanie o stypendium w Cambridge, by
studiować historię, gdyż uznałem, że w sytuacji, gdy tylu ouroboran uległo przymusowej amnezji, a Bractwo Kronosa znajduje się w stanie rozkładu, znajomość przeszłości i, co ważniejsze, umiejętność jej badania mogą mi pomóc odkryć charakterystyczne cechy wydarzeń, które w następnych latach zdołam w użyteczny sposób powiązać z Vincentem. Kiedy otrzymałem stypendium, Hulne’owie byli wstrząśnięci, częściowo również dlatego, że w tym samym czasie odrzucono podanie mojego grubego kuzyna Clementa – w owych czasach było to prawie niewyobrażalne w przypadku człowieka o jego statusie społecznym i materialnym. Moja babka Constance, chyba po raz pierwszy w tamtym życiu, wezwała mnie do swojego gabinetu. Zauważyłem pewne charakterystyczne cechy w sposobie traktowania mnie przez Hulne’ów. Mój biologiczny ojciec Rory w większości żywotów ignorował mnie niczym nieco wstydliwą chorobę, coś związanego ze sobą, lecz najlepiej pomijanego milczeniem. Ciotka Alexandra okazywała ostrożną ciekawość ukrytą pod maską dobrych manier, Victoria ignorowała każdego, kto nie mógł się jej do niczego przydać, więc również mnie, a moja babka Constance celowo mnie unikała, a jednak regularnie karciła. Jeśli zachowywałem się w sposób przynoszący ujmę – a w owych czasach zachowania bękarta bardzo łatwo
uznawano za przynoszące ujmę – to nie Rory, ale właśnie ona wykonywała niezbędną czarną robotę, niewątpliwie uważając to za swój obowiązek. Kiedy wkroczyłem do jej gabinetu jako osiemnastoletni stypendysta Cambridge, była gotowa do robienia mi wyrzutów. Stała odwrócona plecami do drzwi, którymi wszedłem, i zauważyłem parę rozkołysanych srebrnych klipsów i surową linię podbródka. Popatrzyła na mnie w lustrze, przed którym poprawiała makijaż, po czym znowu spojrzała na własne uszy i powiedziała: – Ach, Harry, muszę z tobą porozmawiać. Wyjątkowo łatwo przechodziliśmy do porządku nad faktem, że gdy byłem niemowlęciem, Constance chciała odesłać mnie do przytułku. Ja dowiedziałem się o tym setki lat wcześniej, jednak pamiętałem, że ona zamierzała to zrobić zaledwie przed osiemnastu laty. Przez dłuższy czas poprawiała klips, po czym obróciła się gwałtownie, jakby nagle straciła zainteresowanie tą czynnością, i popatrzyła na mnie twardym wzrokiem, kierując w moją stronę spiczasty nos. Jakiekolwiek geny ukształtowały moją twarz, nie należały do jej rodziny. – Słyszałam, że wybierasz się do Cambridge – rzekła w końcu. – Nie jest tak modne jak Oksford, ale przypuszczam, że to wielka rzecz dla kogoś takiego jak ty. – Bardzo się cieszę, proszę pani.
– Cieszysz się? Rzeczywiście? Tak, chyba powinieneś się cieszyć. Podobno zrobiłeś tak wielkie wrażenie na kolegium, że nie zwracają uwagi na twoją kondycję społeczną. Czy to prawda? Po wyjeździe nie możesz pisać do ojca listów z prośbami o pomoc finansową. Byłoby to niedopuszczalne. – Kolegium jest bardzo hojne – odpowiedziałem. – Poza tym mam inne źródła dochodów. Pogardliwie uniosła brwi. – Doprawdy? Rzeczywiście je masz? Z trudem powstrzymałem się od odpowiedzenia: „Tak, biologiczna babko. Dokładnie znam wyniki wyścigów Grand National między 1921 a 2004 rokiem, a poza tym mam encyklopedyczną wiedzę na temat sławnych walk bokserskich, mistrzostw piłkarskich, a nawet wyścigów psów, gdybym pilnie potrzebował gotówki”. Rozmowa z Constance nie wydawała się dobrym momentem do ujawniania takich rewelacji. – Oczywiście twoje odejście sprawi nam w tej chwili sporo kłopotów – odezwała się, przerywając milczenie. – Twój ojciec nie jest już młody, a posiadłość... cóż, nie muszę ci mówić, jak cenimy jego pracę dla naszej rodziny. Spodziewałam się po tobie wdzięczności. Prowadziłem tę rozmowę z Constance za każdym razem, gdy opuszczałem majątek Hulne’ów w innym celu
niż wstąpienie do wojska. Z początku myślałem, że babka odczuwa czystą niechęć na myśl, że mogę odnieść sukces, ale po kilku kolejnych rozmowach tego rodzaju zacząłem się zastanawiać, czy przyczyną nie jest głębszy niepokój – pragnienie, nawet teraz, zachowania kontroli nad chłopcem symbolizującym największy błąd syna. Przypomniała mi się Holy Island, ojciec umierający w pokoju na poddaszu, i poczułem krótki przypływ niespodziewanego wstydu z powodu rzeczy, które mu powiedziałem. – ...myślę, że jeśli chłopiec taki jak ty nagle opuszcza swój dom, jest to trochę niewdzięczne z jego strony. Słowa babki wyrwały mnie z zamyślenia. Znów znalazłem się w jej gabinecie. Wyobrażam sobie, że to stwierdzenie poprzedził jakiś wstęp, ale jeśli ktoś długo pracuje jako służący, szybko przestaje zwracać uwagę na wypowiedzi pozbawione znaczenia. – Niewdzięczne, proszę pani? – spytałem. – Przez całe życie byłeś jednym z naszych domowników – odpowiedziała. – Stałeś się wręcz częścią rodziny! A teraz po prostu zabierasz swoje rzeczy i odchodzisz. Doprawdy, muszę przyznać, że nie spodziewałam się tego po tobie, Harry. Oczekiwaliśmy czegoś lepszego. – Lepszego... od uzyskania stypendium w Cambridge? – spytałem.
– Tak, i uzyskałeś je potajemnie! Nie prosiłeś o pozwolenie i, jeśli dobrze się orientuję, nie uczęszczałeś na dodatkowe zajęcia ani nie brałeś korepetycji. Tak się nie robi! Patrzyłem na Constance i zastanawiałem się, czy na swój sposób nie jest kompletnie szalona. Nie w sensie medycznym, nie jako osoba cierpiąca na chorobę umysłową, lecz raczej w znaczeniu kulturowym. Jej percepcja rzeczywistości wydawała się zniekształcona przez chore idee, jak powinien wyglądać świat. W normalnych okolicznościach powinienem być chwalony jako geniusz, utalentowany bohater potrafiący osiągnąć sukces dzięki własnym zdolnościom, a może nawet wzór młodego człowieka, który potrafi osiągnąć awans społeczny w trudnych czasach, jednak Constance uważała mnie za buntownika. Zastanawiałem się, jak by się czuła w dwudziestym pierwszym wieku. Czy płakałaby po zawaleniu się wież World Trade Center? Czy zdołałaby zrozumieć świat? – Prosi mnie pani, żebym został? – spytałem. – Jesteś jeszcze młodzieńcem – odparowała. – Oczywiście jeśli chcesz opuścić ojca i udać się do miejsca, gdzie, moim zdaniem, zupełnie nie będziesz pasował do otoczenia, decyzja należy wyłącznie do ciebie. Zastanawiałem się, jak wyglądałaby ta rozmowa,
gdybym miał naprawdę osiemnaście lat. Teraz, gdy przeżyłem osiemset czterdzieści dziewięć, było to prawie zabawne. Oznajmiłem, że bardzo starannie zastanowię się nad decyzją. W odpowiedzi wydukała kilka pustych słów i odprawiła mnie skinieniem dłoni. Udało mi się dotrzeć do końca korytarza, nim wybuchnąłem śmiechem.
Rozdział sześćdziesiąty siódmy
Kiedy znów zostałem studentem, pojawiły się wspomnienia. Głównie wspomnienia Vincenta. Wspomnienia lepszych czasów. Po wybuchu drugiej wojny światowej dostałem powołanie do wojska i zdołałem uzyskać przydział do wywiadu wojskowego. W 1943 roku przygotowywałem strategie dezinformacyjne aliantów, zastanawiając się nad problemem, czy czołgi wykonane z tektury powinny być trójwymiarowymi modelami naturalnej wielkości, czy też piloci niemieckich samolotów zwiadowczych dadzą się wprowadzić w błąd za pomocą przekonująco pomalowanych płaskich płyt ustawionych pod odpowiednim kątem względem słońca. W 1944 roku tak zaangażowałem się w tę pracę, że serce zamierało mi w piersi, kiedy słyszałem plotki o samolocie rozpoznawczym,
który przeleciał nad wybrzeżem hrabstwa Kent, zanim rozmieściliśmy nasze atrapy, albo zanadto się zniżył nad jednym z rzekomych zgrupowań broni pancernej. Na krótko zapomniałem o Vincencie aż do kwietnia 1944 roku, gdy odwiedziła nas grupa Amerykanów, by obejrzeć jeden z fikcyjnych pasów startowych, po czym spytali mnie mimochodem, czy mam już gotowe atrapy nowych myśliwców odrzutowych. Pytanie tak bardzo mnie zaskoczyło, że był to jeden z nielicznych momentów, gdy rzeczywiście się zastanawiałem, czy nie zawiodła mnie pamięć. Myśliwce odrzutowe, tak wcześnie? Wiedziałem, że trwają prace nad budową silnika odrzutowego i że technologia ta jest w fazie prób, ale faktyczne zastosowanie na polu bitwy? Jeśli lotnictwo brytyjskie kiedykolwiek uzbrojono w myśliwce odrzutowe, nie czytałem o tym w pracach o historii wojny i nie zetknąłem się z takimi informacjami w żadnym z dotychczasowych żywotów, a zdarzało się, że zajmowałem ważne stanowiska dające dostęp do tajemnic wojskowych. Wygłosiłem kilka wymijających uwag, po czym szybko zaprowadziłem gości do centrum łączności, by pokazać, jak nasi radiooperatorzy pracują przez całą dobę, generując transmisje radiowe między fikcyjnymi jednostkami stacjonującymi w hrabstwie Kent, po czym dodałem, że bylibyśmy wdzięczni, gdyby armia amerykańska
przydzieliła nam większą liczbę odpowiednich częstotliwości. Spotkanie się zakończyło, goście odjechali, a ja zacząłem się zastanawiać nad zagadką związaną z przypadkowo rzuconym pytaniem. Udając gorliwego oficera, który chciałby zabłysnąć przed przełożonymi, wysondowałem kilku znajomych w amerykańskich siłach powietrznych; pytałem o nowe silniki odrzutowe i o aktualną politykę dezinformacyjną władz w tym zakresie – czy powinniśmy sugerować nieprzyjacielowi, że je mamy, czy nie mamy? Odpowiedzi, jakie uzyskałem, były niejasne. Tak, zdaje się, że pracuje nad tym grupa naukowców. Przykro mi, Harry, to nie moja dziedzina. Czy rozmawiałem z ludźmi z Portsmouth? Może słyszeli coś więcej? Niczego się nie dowiedziałem i już miałem przestać się zajmować tą sprawą, lecz w grudniu 1945 roku odwiedziłem w szpitalu w Folkestone przyjaciela, który uścisnął mi serdecznie rękę, wyraził radość z mojej wizyty i spytał, czy słyszałem o jego nowej nerce. Pokazał nawet bliznę pooperacyjną, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ponieważ wiedziałem, że pierwszy przeszczep organów wewnętrznych powinien zostać przeprowadzony dopiero za pięć lat.
Rozdział sześćdziesiąty ósmy
Świat się zmieniał, a źródłem zmian była Ameryka. W innej epoce tak rażące i oczywiste skażenie normalnego toku historii wywołałoby trzęsienie ziemi w Bractwie Kronosa i sprawca poniósłby surową karę, niczym heretycki kapłan w Babilonie skazany na ukamienowanie. Jednakże Bractwo było osłabione, ponieważ w tym życiu – drugim po epidemii amnezji wśród członków – setki ouroboran po raz pierwszy zdały sobie sprawę, kim i czym są. Poprzednio Bractwo Kronosa musiało szkolić nowego kalaczakrę raz na sto lat, lecz w nowym świecie pojawiły się rzesze ludzi wymagających opieki. – Przydałaby się nam twoja pomoc, Harry – powiedziała Akinleye. Przywództwo objęła niezwykła Akinleye, która postanowiła zapomnieć swoją przeszłość i dzięki szczęściu zdołała się wymknąć Vincentowi, gdy nas wszystkich
zaatakował. Miała szesnaście lat i działała jednocześnie w Londynie, Paryżu, Neapolu i Algierze: zbierała ocalonych i troszczyła się o dzieci, które dopiero zaczynały się orientować, kim są. – Niektórzy kalaczakra popełniają samobójstwo w dzieciństwie, inni trafiają do szpitali psychiatrycznych. Dorośli ouroboranie szukają Boga, nie rozumieją, dlaczego nie powinni zabić Hitlera. Harry, zajmuję się tym tylko przez cztery życia; nie pamiętam poprzednich. Jesteś jednym z nielicznych szczęśliwców, którzy ocaleli. Pomóż mi. Akinleye, jedyna ouroboranka znająca prawdę, wiedziała, że Vincent nie skasował mojej pamięci. Nie ośmieliłem się powiedzieć o tym nikomu innemu. – Myślę, że sprawca ciągle żyje – odrzekłem. – Jeśli nie uda mi się go odnaleźć, znowu zaatakuje Bractwo. – Zemsta może poczekać, prawda? – Może tak, a może nie. Czas jest zawsze problemem dla Bractwa Kronosa. Mamy go tak dużo, że nigdy nie nauczyliśmy się go cenić. Zostawiłem ją, by dalej pomagała ouroboranom, i w 1947 roku poleciałem do Ameryki. Byłem ekspertem od strategicznej dezinformacji, specjalistą od historii piractwa na Morzu Śródziemnym w latach dwudziestych osiemnastego wieku, a w moim portfelu znajdowała się
legitymacja dziennikarska wydana przez niewielką gazetę brytyjską, mająca ułatwić mi działanie. Szukałem Vincenta Rankisa. Gdziekolwiek się znajdował, był bardzo aktywny. Do sprzedaży trafiły już kolorowe telewizory, a naukowcy zastanawiali się, kiedy człowiek poleci na Księżyc. Ich entuzjazm zdawał się sugerować, że wcześniej, niż byłem do tego przyzwyczajony. W Stanach Zjednoczonych panowała hossa, a ludzi, którzy przeżyli wojnę, ogarnęło entuzjastyczne przekonanie, że tym razem nie jest to zwykłe zwycięstwo, lecz absolutny triumf, że Ameryka jest niezwyciężona, niepokonana, że walczyła na dwóch frontach i dowiodła swojej absolutnej wyższości. Zbliżał się wiek energii jądrowej i wydawało się, że wkrótce wszyscy zaczną latać do pracy rakietami, ubrani w kosmiczne kombinezony. Narastające sowieckie zagrożenie przypominało burzę zbierającą się na horyzoncie, ale – niech to wszyscy diabli! – Dobrzy Amerykanie muszą zatriumfować nad Złymi Amerykanami, stanowiącymi mikroskopijną mniejszość, która uległa doktrynie zła, ponieważ Dobrzy Amerykanie już wcześniej potrafili odnieść sukces. W poprzednich żywotach przez długi czas mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, ale jeszcze nigdy nie przybyłem tam tak szybko po zakończeniu wojny. Ruch na rzecz równouprawnienia Murzynów, Wietnam,
Watergate – wszystko to miało dopiero nadejść, lecz teraz byłem nieco przytłoczony entuzjastycznym powitaniem, wszechobecną serdecznością i szczerymi pochwałami za takie trywialne osiągnięcia, jak wejście do drogerii i zakup szczoteczki do zębów („Doskonały wybór szczoteczki do zębów, proszę pana!”), a także licznymi zachętami do nabycia artykułów gospodarstwa domowego, które nie powinny istnieć – w żadnym razie. Oglądając w swoim pokoju hotelowym kolorową telewizję, zastanawiałem się, czy senator McCarthy odniesie sukces w tym nowym świecie, gdzie wszyscy mogą zobaczyć jego fioletowy nos. Doszedłem do wniosku, że czarno-biały obraz nadaje pewną godność procedurom, które same są prawdopodobnie jej pozbawione. Tak się szczęśliwie złożyło, że nie byłem jedynym człowiekiem, który zauważył niezwykłe postępy amerykańskiej technologii. Nawet linearni dziennikarze drukowali artykuły o tytułach w rodzaju: AMERYKA ZNOWU DYSTANSUJE KONKURENTÓW!, wychwalając niespodziewane odkrycia naukowe. Czasopisma nazwały lata 1945–1950 „epoką wynalazków”, co sprawiło, że jako ouroboranin i pedant czułem dyskomfort. Eisenhower wystąpił w telewizji, by ostrzec społeczeństwo nie tylko przed coraz potężniejszym kompleksem wojskowoprzemysłowym, lecz również utratą Wartości
Amerykańskich, jakie może przynieść nowa era stali, miedzi i technologii bezprzewodowej. W 1953 roku zaczęto stosować halogenowe oświetlenie ulic, najważniejszym środkiem antydepresyjnym stało się valium i pojawiły się reklamy zachęcające do pozbycia się ciężkich, niemodnych okularów i zastąpienia ich miękkimi soczewkami kontaktowymi, dzięki którym oczy odzyskują dawny blask („efekt gwarantowany!”). Obserwowałem ze zdumieniem, jak społeczeństwo z 1953 roku konsumuje technologię z 1963 roku. Miało to w sobie coś z komiksu – ludzie rzucali się na nowe gadżety z dziką łapczywością, której towarzyszyło jednak lekkie wahanie, jakby pokolenie buntowników nie wiedziało jeszcze, przeciwko czemu ma się buntować. Najtrudniejszym zadaniem okazało się odkrycie źródła tych przemian. Wynalazki nie powstawały w jednym przedsiębiorstwie i w jednym miejscu, ale w dziesiątkach firm i na dziesiątkach uniwersytetów w całym kraju, po czym dochodziło do gwałtownych sporów o patenty, a tymczasem technologia rozprzestrzeniała się między ludzkimi umysłami jak wirus, niepowstrzymana, nieokiełznana, niepodlegająca kontroli. Spędziłem prawie dwa lata, usiłując odkryć źródło powstawania tych niezwykłych idei, coraz bardziej rozwścieczony reakcjami na moje pytania – naukowcy wykręcali się od odpowiedzi lub wzruszali ramionami, patrząc na mnie pustym
wzrokiem, gdy tymczasem ich zespoły pracowały nad banalnymi urządzeniami opartymi na prostych zasadach, po czym tworzyły coś całkowicie nowego, absolutnie oryginalnego, znacznie wyprzedzającego swoją epokę. Jeszcze bardziej alarmujące było to, że gdy Amerykanie opracowywali kolejny nowy wynalazek, Sowieci natychmiast wysyłali szpiegów, by go ukraść, i nakazywali swoim naukowcom pracować nad podobnymi zagadnieniami, co prowadziło do przyśpieszenia wyścigu technologicznego. Odpowiedzi, której szukałem, udzielił mi dopiero doktor chemii w MIT, niejaki Adam Schofield. Spotkaliśmy się na konferencji zatytułowanej: „Innowacja, eksperyment i New Age”. Później poszliśmy razem na drinka do baru hotelowego i gawędziliśmy o złych samochodach, dobrych książkach, rozczarowujących sportowcach oraz zbliżającej się kampanii prezydenckiej. Wreszcie zaczęliśmy rozmawiać na temat najnowszych badań dotyczących energii biomasy. – Wiesz co, Harry? – odezwał się, pochylając się nad butelką porto, którą (wstyd się przyznać) prawie zupełnie opróżniliśmy. – Czuję się jak kompletny łgarz, gdy mnie chwalą za moje odkrycia. Doprawdy? Ale dlaczego, doktorze Schofield? – Doskonale wszystko rozumiem, potrafię wytłumaczyć;
robimy dzięki temu zdumiewające rzeczy, naprawdę zdumiewające, Harry, przewracamy całą dyscyplinę do góry nogami, ale sama idea? Mówię ludziom, że „przyszła mi do głowy we śnie”. Wierzysz w ten idiotyzm? To kompletny nonsens! Ach, nie, doktorze Schofield, na pewno nie, doktorze Schofield, ale w takim razie skąd się wzięły pańskie pomysły? – Z listu, który dostałem pocztą! Pięciostronicowy artykuł naukowy, niewiarygodnie dobry, nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Zrozumiałem wszystko dopiero po czterech dniach, siedziałem i patrzyłem z otwartymi ustami. Mówię ci, Harry, ten list, człowiek, który go wysłał, to prawdziwy geniusz! Czy wie, kto to taki? Nie, ale... – Masz ciągle ten list? – Jasne! Trzymam go w szufladzie. Zawsze uczciwie opowiadam o tym kolegom, bo nie chcę, żeby oskarżono mnie o plagiat, ale wydział chce wyciszyć całą sprawę. I oto nadeszła wielka chwila. – Mogę zobaczyć ten list? Tak jak powiedział, trzymał go w szufladzie, w kopercie zaadresowanej „Dr A. Schofield”. Ściany jego gabinetu
pokrywała drewniana boazeria w staroświeckim stylu, która nie pasowała do architektury budynku. Na biurku stała niska lampa z zielonym abażurem. Usiadłem i przeczytałem pięć arkuszy grubego żółtawego papieru pokrytych wykresami, wzorami i równaniami, jakie można znaleźć w każdym podręczniku dla studentów pierwszego roku chemii – w 1991 roku. Kalaczakra potrafią zmieniać wiele swoich cech, ale, co dziwne, rzadko zmieniają charakter pisma i natychmiast poznałem rękę Vincenta. Obejrzałem papier pod światło, szukając znaku wodnego, i nie znalazłem go. Zbadałem atrament, kopertę, próbując odkryć jakieś wskazówki, gdzie nadano list. Nic. Spóźniłem się o wiele lat. Obliczyłem, w jakim wieku powinien być teraz Vincent – prawdopodobnie miał około dwudziestu pięciu lat. Mógł studiować na każdym uniwersytecie w Stanach, w każdym college’u. Skoro jego metoda przyśpieszania postępu technologicznego polegała na stymulacji umysłów czołowych współczesnych naukowców, może wysłał listy także do innych? Harvard, Berkeley, Caltech. Wymagało to daru przekonywania, a w jednym przypadku ogromnych ilości dość drogiego alkoholu, lecz w końcu miałem przed sobą listy na żółtym papierze wysłane przed kilku laty. Na paru wydziałach profesorowie, którzy je dostali, zignorowali je jako dowcipy. Teraz patrzyli, jak ich konkurenci odnoszą
spektakularne sukcesy naukowe, żałowali straconych szans i topili smutki w alkoholu. Metoda Vincenta była jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Pragnął przyśpieszyć postęp współczesnej technologii, by osiągnęła ona poziom pozwalający zbudować zwierciadło kwantowe, rozwiązać związane z tym problemy konstrukcyjne. Prawdopodobnie zamierzał wykorzystać techniki wynalezione na początku dwudziestego pierwszego wieku. Wiedziałem teraz, jak zamierza to osiągnąć, ale zaangażowałem się w ten wyścig zbyt późno, by móc przeciwdziałać rozprzestrzenianiu się technologii potrzebnej Vincentowi. Musiałem odkryć, gdzie rozpocznie się następny etap planu, bo tam powinien pojawić się Vincent. Prowadziłem swoje poszukiwania, a tymczasem technologia rozwijała się w przerażającym tempie. W 1959 roku pojawił się w sprzedaży pierwszy komputer osobisty – jego konstruktor był tak olśniony własną genialnością, że optymistycznie nazwał go Maszyną Przyszłości. Urządzenie miało rozmiar niewielkiej szafy i mogło działać około czterech miesięcy, bo później części elektryczne topiły się od gorąca, jednak stanowiło zapowiedź przyszłego rozwoju technik komputerowych. Gdybym nie był tak zajęty poszukiwaniem Vincenta, mógłbym zwrócić większą uwagę na rolę technologii w polityce. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by Izrael
zaatakował Syrię i Jordanię, chociaż nie byłem zbyt zdziwiony, gdy wściekły opór miejscowych Arabów zmusił armię izraelską do wycofania się na pozycje bardziej nadające się do obrony. Wybuch świętej wojny na Bliskim Wschodzie doprowadził do obalenia szacha Iranu kilka lat wcześniej niż zwykle, jednak władzę zdobyli nie ajatollahowie, tylko świeccy wojskowi dysponujący bronią nowej generacji, znacznie nowocześniejszą niż normalne uzbrojenie z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Wojsko wykorzystuje osiągnięcia naukowe szybciej od cywilów, choćby dlatego, że ma pilniejsze potrzeby. W 1964 roku Sowieci zlikwidowali Układ Warszawski, Stany Zjednoczone ogłosiły, że znów zatriumfował kapitalizm, konsumeryzm i handel, a technologia w dalszym ciągu błyskawicznie się rozwijała. Załatwiłem sobie pracę jako kierownik działu naukowego czasopisma wydawanego w Waszyngtonie, a ponadto w sekrecie informowałem FBI o nowych typach przestępstw związanych z rozwojem technologii, w tym o oszustwach z użyciem dialerów i pierwszym w historii włamaniu do komputera, co nastąpiło w 1965 roku. Gdyby redaktor naczelny wiedział o mojej podwójnej roli, prawdopodobnie dla zasady wyrzuciłby mnie z pracy, a później znowu zaangażował z powodu doskonałej jakości moich materiałów i niezwykle szerokich, choć trochę
niecodziennych kontaktów. Obserwowałem to wszystko z pozorną obojętnością, a tymczasem Bractwo Kronosa wściekało się i szalało. Na naszych oczach niszczono przyszłość. Skutki zmian, do jakich doszło w dwudziestym wieku, przypominały fale rozchodzące się na powierzchni stawu. Zmieniało się życie miliardów ludzi, miliony ouroboran nigdy się nie narodziły lub ich rozdarte światy przestały przypominać cokolwiek znajomego. Sprawcami byliśmy my, dzieci dwudziestego wieku, radosne i nieświadome jak wieloryb, który nie zauważa planktonu unoszącego się w toni oceanu. – Harry, powinniśmy coś zrobić? Akinleye. – Za późno. – Jak to się stało? – Rozesłano listy z genialnymi ideami. To wszystko. – Musi być coś... – Za późno, Akinleye. Stanowczo za późno, naprawdę. Znajdź Vincenta. To jedyna możliwość. Zapomnij o konsekwencjach, zapomnij o czasie. Znajdź Vincenta. Sprawdzałem każdą firmę technologiczną, każdy uniwersytet, wypytywałem każdego informatora, badałem każdą plotkę i przeciek. Analizowałem listy przewozowe,
szukając komponentów potrzebnych do budowy zwierciadła kwantowego, kontaktowałem się z każdym naukowcem, który mógłby się przydać Vincentowi, bo dysponował odpowiednią wiedzą, i przez cały czas spokojnie pisałem artykuły na temat zmieniającego się świata i wychwalałem postęp technologiczny dokonujący się w Stanach Zjednoczonych. Byłem bardzo ostrożny. Posługiwałem się wieloma różnymi wybiegami i w czasie zbierania materiałów do artykułu rzadko ujawniałem swoją prawdziwą tożsamość. Jeśli pisałem o nawozach sztucznych stosowanych w Arizonie, występowałem jako Harry August – ale jeśli ktoś telefonował w nocy do fizyka jądrowego, by zasięgnąć informacji na temat najnowszych postępów w dziedzinie mikroskopii elektronowej, przedstawiał się innym nazwiskiem i mówił innym głosem, który nie należał do mnie. Vincent uważał, że pamiętam wyłącznie to życie, które nastąpiło bezpośrednio po amnezji; moja obecna egzystencja miała być dopiero druga. Gdybym natknął się nań w czasie swoich poszukiwań, powinno to wyglądać na przypadek, a nie celowe działanie. Moją najskuteczniejszą bronią była rzekoma ignorancja i słabość; należało kultywować ten wizerunek, czekając na możliwość zadania ostatecznego ciosu. Aż nagle, bez ostrzeżenia, spotkałem Vincenta.
Uczestniczyłem w konferencji na temat technologii nuklearnej w epoce międzykontynentalnych pocisków balistycznych, a mój wydawca miał nadzieję, że napiszę artykuł pod tytułem Bomby atomowe w kosmosie. Wydawało mi się to raczej nieprofesjonalne, ponieważ sugerowało, że tytuł powinien się kończyć kilkoma wykrzyknikami, a pierwsze zdanie brzmieć: „Niektóre aspekty rozwoju technologii są zbyt przerażające, aby...”, po czym miałbym stopniowo budować atmosferę grozy aż do efektownego finału. Otrzymałem w hotelu zaproszenie do dyskusji nad tymi zagadnieniami od sponsorki konferencji, pani Eveliny Cynthii-Wright, która napisała odręcznie pod wydrukowanym tekstem, że jest jej niezmiernie miło, iż media interesują się zagrożeniami dla cywilizacji. Czułem narastające rozczarowanie konferencją, ale pojechałem do domu pani Eveliny, ogromnej białej rezydencji położonej około pięciu kilometrów od brzegów rzeki Missisipi. Wieczór był parny i gorący; słychać było cykanie świerszczy. Bujna roślinność porastająca ogromną posiadłość więdła od upału, a na jednej ze ścian domu wisiał nowiutki klimatyzator wielkości niedużej ciężarówki, przypominając mechaniczną pijawkę przyssaną do pomnika historii. Samochody stojące wokół zarośniętego przez glony stawu świadczyły, że nie jestem jedynym gościem. Zanim zdążyłem zapukać, drzwi
otworzyła pokojówka, wzięła moją wizytówkę i zaproponowała mrożony koktajl alkoholowy z dodatkiem mięty. Z wielkiej sali, z pewnością balowej, o wysokim suficie i z szerokimi oknami wychodzącymi na ogród na tyłach rezydencji, dobiegały odgłosy miłych rozmów i niezbyt ładnej muzyki wykonywanej przez dziecko. Była nim dziewczynka w wieku lat siedmiu i pół, która z bolesnym wysiłkiem torturowała zebranych grą na skrzypcach, otoczona wianuszkiem członków rodziny i uprzejmych przyjaciół podziwiających jej odwagę. Po chwili zaczęła grać następny utwór, jakby chciała udowodnić, że rzeczywiście jest ona niewyczerpana. Doświadczenia ośmiuset lat życia nieco nadwerężyły mój podziw dla dokonań młodzieży. Chyba nie jestem jedynym człowiekiem na świecie, który uważa, że długotrwałe ćwiczenia to lepsza gwarancja rozwoju niż dziecięcy entuzjazm? Jak należało oczekiwać, pani Evelina Cynthia-Wright okazała się typową wielką damą z Luizjany – wyjątkowo uprzejmą, sympatyczną i twardą jak zardzewiałe gwoździe, którymi zbito ogrodzenie otaczające jej ogromną posiadłość. Pani Evelina, au courant z najnowszymi technologiami, była równie nowoczesna jak jej mało efektywny klimatyzator, a kiedy rozglądałem się po sali, zastanawiając się, czy moje pojawienie się tutaj było
naprawdę konieczne i – nie po raz pierwszy – czy praca w zawodzie dziennikarza jest odpowiednią reakcją na zbliżający się koniec świata, spostrzegłem, że sunie w moją stronę niczym topniejący lodowiec. – Ależ to pan August! – zawołała. Udało mi się nie skrzywić i nawet zdobyłem się na uśmiech, po czym skłoniłem się lekko, ściskając dłoń gospodyni. Jej palce również wydawały się zwiędłe z powodu upału. – To miło z pańskiej strony, że pan nas odwiedził. Tak chętnie czytam wszystkie pana artykuły... – Dziękuję za zaproszenie, pani Wright. – Och, jest pan Brytyjczykiem! Czy to nie urocze? Kochany! – Na słowo „kochany” zareagował mężczyzna z wielkimi wąsami, który uśmiechnął się posłusznie z miną człowieka, który nie zamierza walczyć z nieuniknionym fatum. – Pan August jest Brytyjczykiem, domyśliłbyś się tego? – W żadnym wypadku. – Czytałam wiele pańskich artykułów. Wyobrażam sobie, że pisanie na sposób amerykański jest dla pana czymś naturalnym. Czy rzeczywiście było? Czy mogłem to potwierdzić? Czy w czasie tego przyjęcia skromność to tylko fałsz, a przechwałki są rodzajem gry? Zastanawiałem się, na czym polega różnica między szybkim sukcesem towarzyskim a
pośpieszną ucieczką. – Koniecznie powinien pan poznać Simona. Jest cudowny i marzy o tym, by z panem porozmawiać. Och, Simon! Uśmiechnąłem się sztucznie i z perspektywy czasu sądzę, że to mnie uratowało. Mężczyzna o imieniu Simon odwrócił się. On także miał wąsy opadające z górnej wargi niczym brązowe fale, oraz krótką bródkę leciutko przekrzywioną w stronę lewego obojczyka. Trzymał w jednej ręce oszronioną szklaneczkę, a w drugiej zwinięte w rulon czasopismo, dla którego pracowałem, jakby zamierzał tłuc nim muchy – wokół krążyło wiele kandydatek do tego zaszczytu. Na mój widok otworzył ze zdumieniem usta, które przybrały emocjonalny kształt litery O: w czasie tego przyjęcia wszystko było emocjonalne. Później wsunął czasopismo pod pachę, wytarł rękę o koszulę, może chcąc zetrzeć z niej resztki martwych uskrzydlonych wrogów, i zawołał: – Pan August! Od tak dawna chcę pana poznać! Nazywał się Simon. A tak naprawdę Vincent Rankis.
Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty
Miałem również sojuszników. Charity Hazelmere żyła. Odnalezienie jej zajęło mi dużo czasu i natknąłem się na nią dopiero w połowie czternastego życia, prawie przez przypadek, w Bibliotece Kongresu, gdy przedzierałem się przez monografię rozwoju współczesnej nauki. Przeczytałem wyjątkowo nudny fragment, który nie miał nic wspólnego z moim długotrwałym śledztwem w sprawie Vincenta i jego działań, po czym uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem Charity, starą zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym, poruszającą się o lasce. Jeszcze nigdy jej nie widziałem w tym wieku. Spoglądała na mnie z przeciwnej strony stołu, niepewna, czy jestem wrogiem, czy przyjacielem. Rozejrzałem się po czytelni, nie zauważyłem bezpośredniego zagrożenia, po czym zamknąłem książkę,
odniosłem ją ostrożnie na półkę, wskazałem tabliczkę z napisem: PROSIMY O CISZĘ i wyszedłem przez drzwi. Nie wiedziałem, czy za mną pójdzie. Zrobiła to. – Witaj, Harry! – Witaj, Charity! Lekki grymas. Stare ciało sprawiało jej ból i dostrzegałem w nim coś więcej niż tylko oznaki zaawansowanego wieku. Miała przerzedzone włosy, ale lewa strona ust wydawała się nieco obwisła, a lewa noga zbyt sztywna, by mogło to być tylko efektem normalnych procesów starzenia się. – Więc pamiętasz... – wymamrotała. – Niewielu dziś pamięta. – Pamiętam – odpowiedziałem łagodnie. – Co tu robisz? – Chyba to samo co ty. Zwykle nie lubię żyć tak długo, ale nawet ja widzę, że z teraźniejszością dzieje się coś złego. Te wszystkie... zmiany. – Powiedziała to słowo w taki sposób, jakby z jej warg kapnęła kropla kwasu. – Cały ten... postęp. To nie do przyjęcia. – Po chwili ciągnęła nieco ostrzej: – Widzę, że zostałeś dziennikarzem. Czytałam kilka twoich artykułów. Co ty sobie, do cholery, myślisz? Dlaczego w ten sposób zwracasz na siebie uwagę? Nie wiesz, że trwa wojna, że oni chcą nas zniszczyć? „Oni” musiało oznaczać Vincenta, a „nas” Bractwo Kronosa. Nagle poczułem ukłucie wstydu, że ciągle
uchodzę za sojusznika Bractwa. Pracowałem z Vincentem przez ponad dekadę, a moje współdziałanie i późniejsza ucieczka stały się przyczyną ataku na stowarzyszenie. Wątpiłem, czy ktoś o tym wie, i nie zamierzałem się tym chwalić. – Jeśli nieprzyjaciel zna twoje imię, może cię ścigać! Najważniejsze to trzymać się w cieniu, Harry, chyba że celowo starasz się prowokować kłopoty? Uśmiechnąłem się, co ją zdziwiło. Mnie może również. – Tak – odpowiedziałem cicho. – W istocie rzeczy właśnie to robię. Ułatwi to działanie w dłuższej perspektywie. Podejrzliwie zmrużyła oczy. – W co ty grasz, Harry Auguście? Wszystko jej opowiedziałem. Każdy potrzebuje sojusznika. Zwłaszcza urodzonego przed 1900 rokiem.
Rozdział siedemdziesiąty
W czasie swojej kariery w wywiadzie nauczyłem się dwóch rzeczy. Pierwsza zasada polega na tym, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków nudny słuchacz jest znacznie skuteczniejszym szpiegiem niż uroczy gawędziarz. Druga, że najlepszy sposób nawiązania kontaktu to nie robić tego samemu, lecz przekonać inną osobę, iż to ona chce się z tobą skontaktować. – Bardzo mi miło pana poznać, panie August. Stał przede mną Vincent Rankis i z uśmiechem wyciągał do mnie rękę. Mimo wszystkich lat przygotowań, planowania, zastanawiania się, co zrobię, gdy kiedykolwiek nadejdzie ten moment, przez chwilę powstrzymywałem się przed uderzeniem krawędzią szklanki z koktajlem w pulsującą, różową szyję. Vincent Rankis proponował mi przyjaźń, uśmiechając się jak nieznajomy człowiek.
Doskonale wiedział, co mi zrobił. Był obdarzony pamięcią absolutną i pamiętał wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Ale nie wiedział – nie mógł wiedzieć – że ja również pamiętam. – Mnie również jest bardzo miło, panie... – Ransome – odpowiedział pogodnie, po czym ujął moją rękę i uścisnął ją serdecznie. Jego palce, chłodne od szklaneczki z drinkiem i wilgotne od kropelek wody zbierającej się na powierzchni szkła, przekazały zimno mojej dłoni. – Czytałem wiele pańskich artykułów, śledzę pańską karierę, można powiedzieć. – To bardzo miło z pańskiej strony, panie... Ransome? – odrzekłem, podkreślając pytającym tonem głosu, że go nie znam. Jednak jeśli ktoś kłamie zbyt nachalnie, łatwo może się zdemaskować. – Pracuje pan w naszym fachu? W każdej dużej grupie zawodowej na świecie „nasz fach” to zawsze zajęcie wykonywane przez człowieka posługującego się tym określeniem. – Wielki Boże, nie! – Zaśmiał się. – Tak naprawdę jestem trochę wałkoniem, to okropne. Ale podziwiam was, dziennikarzy, jeździcie po świecie, pomagacie go naprawiać. – Wcale tego nie robię, panie Ransome. Po prostu zarabiam na chleb, to wszystko.
– Bynajmniej. Pańskie komentarze są ciekawe, można nawet powiedzieć – wnikliwe. Vincent Rankis siedział przy moim łóżku, a w moich żyłach krążyła trutka na szczury. Wyszedł, gdy oprawca zaczął mi zrywać paznokcie z palców nóg. Płynął łodzią po rzece Cam. Podskakiwał z podniecenia w czasie kolejnego eksperymentu. Możemy przesunąć granice, Harry! Poznamy odpowiedzi na wszystkie pytania! Będziemy patrzeć na świat oczami Boga! Nie odwrócił się, słysząc moje krzyki. Zabierzcie go, powiedział, a oni mnie zabrali, strzelili mi w głowę. Oto jestem i nigdy nie zapomnę. Patrzył. Boże, jak patrzył... Olśniewający uśmiech i puste, czarujące kłamstwa nie przeszkadzały mu przyglądać się uważnie rysom mojej twarzy, szukać nieszczerości w oczach, oznak odrazy, buntu, tego, że go poznaję, że ciągle jestem tym, kim byłem, że wiem, co mi zrobił. Uśmiechnąłem się i odwróciłem z powrotem w stronę naszej gospodyni. Moje serce biło zbyt szybko i nie byłem już pewien, czy potrafię powstrzymać swoje ciało przed ujawnieniem tego, czego nie chciał ujawnić umysł. – Z pewnością potrafi pani dobierać przyjaciół i lektury z
niezrównanym smakiem, jednak mam nadzieję, że nie zaprosiła mnie pani tutaj tylko po to, by dyskutować o wnikliwości moich artykułów? – spytałem. Pani Evelina Cynthia-Wright, niechaj ją Bóg błogosławi i obsypie łaskami, miała swoje plany i w krytycznej chwili, gdy mogłem się odwrócić i stracić panowanie nad sobą, wykrzyknęła: – Ach, ma pan prawdziwy dziennikarski umysł, panie August! Chciałabym, żeby pan poznał kilka osób... Objęła mnie ramieniem, a ja chętnie bym je pocałował i rozpłakał się w czysty biały rękaw. Odeszła ze mną od Vincenta Rankisa i wmieszaliśmy się w tłum gości. Ponieważ Vincent się nie obejrzał, ja również tego nie zrobiłem.
Rozdział siedemdziesiąty pierwszy
Znalazłem go! Znalazłem! Znalazłem! I, co najważniejsze, z niczym się nie zdradziłem. To on mnie odszukał. Sam do mnie przyszedł. Znalazłem go! Znalazłem! Nareszcie... Z zimną krwią, jak powiedzieliby Amerykanie. Trzeba to rozegrać z zimną krwią. Słuchałem przyjaciół pani Cynthii-Wright, którzy dyskutowali z ożywieniem, a niekiedy napięciem o niebezpieczeństwach wojny nuklearnej, zagrożeniach związanych ze stagnacją ideologiczną, wpływie technologii
na przebieg konfliktów, i zdawałem sobie sprawę, że Vincent stoi zaledwie kilka kroków za moimi plecami, lecz ani razu na niego nie spojrzałem. Nie zachowywałem się chłodno, lodowato i wyniośle – wychodząc z domu, uśmiechnąłem się do niego i pogratulowałem mu znakomitego smaku literackiego, po czym wyraziłem nadzieję, że jest regularnym czytelnikiem mojego czasopisma. Był. Cóż za wybitna postać, bastion erudycji w czasach pełnych nieustannych zmian... Nie zachowywałem się również zbyt serdecznie. Nie uścisnąłem mu dłoni przed wyjściem z domu i kiedy szedłem podjazdem pod rozgwieżdżonym niebem, nie obejrzałem się za siebie, by zobaczyć, czy stoi w drzwiach. Znalazłem go! Wróciłem do hotelu, do pokoju na pierwszym piętrze, cuchnącego wilgotną pleśnią, która wpełzała do wszystkich zakamarków miasta wzniesionego na podmokłym terenie. Zamknąłem drzwi, usiadłem na łóżku i prawie przez kwadrans trząsłem się jak galareta. Nie mogłem się opanować i przez chwilę, obserwując swoje drżące dłonie leżące na kolanach, zastanawiałem się, skąd się wzięła ta dziwna reakcja mojego umysłu, dlaczego właśnie w ten sposób wyrażają się emocje, jakie odczuwam na widok człowieka, którego tropiłem od przeszło stu lat i który o mało mnie nie zniszczył. Ale próby analizy własnej psychiki
nie pozwoliły mi odzyskać kontroli nad ciałem i kiedy machinalnie przygotowywałem się do pójścia do łóżka, ciągle drżały mi ręce i rozmazałem sobie na podbródku pastę do zębów. Gdybym uważał, że rozwiąże to problem, natychmiast zawiadomiłbym Bractwo. Wezwałbym najemników, wziął broń i bez litości skasowalibyśmy zawartość umysłu Vincenta. Żadnych przesłuchań, żadnych wyjaśnień, żadnych bezskutecznych prób ustalenia daty i miejsca urodzenia, których szybko by nam nie podał, nie miałem co do tego wątpliwości. Był obdarzony pamięcią absolutną, a moje własne doświadczenia wskazywały, że wywołanie amnezji musi się zakończyć fiaskiem, po czym na zawsze stracimy szansę powstrzymania Vincenta. Znalazłem go i przyszedł czas, by odejść. Wiedział, jak się ze mną skontaktować, jeśli miał ochotę. * Trzy miesiące. Gorsze niż najstraszniejsze tortury. Skupiłem się na pracy i skrupulatnie, rygorystycznie odgrywałem rolę normalnego dziennikarza, nie podejmując żadnych działań mogących mieć jakikolwiek związek ze zbieraniem informacji na temat Vincenta.
Celowo starałem się zachowywać jak ouroboranin, który stracił pamięć dwa życia wcześniej – symulowałem typowe objawy. Chodziłem do kościołów różnych wyznań, zapisywałem się do psychoterapeutów, po czym nie pojawiałem się na spotkaniach, nie utrzymywałem żadnych kontaktów ze współbraćmi i z całych sił starałem się stworzyć wrażenie, że jestem po prostu Harrym Augustem, kalaczakrą przeżywającym kryzys po utracie pamięci i z trudem radzącym sobie ze swoimi problemami. Wziąłem nawet korepetycje z języka hiszpańskiego, który doskonale znałem, i udawałem, że nauka mi nie idzie, płacąc dziecku sąsiada z dołu, by odrabiało za mnie prace domowe i robiło koszmarne błędy. Nawiązałem przelotny, dość przyjemny romans ze swoją korepetytorką, lecz po pewnym czasie zerwała ze mną i przestała udzielać mi lekcji z powodu poczucia winy wobec meksykańskiego narzeczonego, który na dłuższy czas wyjechał. Nie wiem, czy musiałem się posuwać do takich kroków, by podtrzymywać iluzję. Jeśli Vincent prowadził śledztwo na temat mojego obecnego trybu życia, doskonale to ukrywał. Na pewno badał moją przeszłość, próbując ustalić miejsce i datę urodzenia. Ale moje sojuszniczki, Charity i Akinleye, zadbały, by z każdego oficjalnego dokumentu wynikało, że nazywam się Harry August i że trafiłem do brytyjskiego domu dziecka w Leeds porzucony przez
rodziców. Przebywałem w zakładzie opiekuńczym aż do chwili adopcji przez małżeństwo noszące nazwisko August. Wiedziałem, że Vincent przeprowadzi dochodzenie w tej sprawie i odnajdzie w Leeds panią i pana Augustów, którzy rzeczywiście adoptowali chłopca w wieku podobnym do mojego. Wychowanek Augustów, zawsze traktowany przeze mnie jako użyteczne alibi pozwalające ukrywać własne pochodzenie, zginął w wypadku samochodowym w 1938 roku, po czym zdążyłem przywłaszczyć sobie jego tożsamość. Jego przypadkowa śmierć była dla mnie bardzo fortunna, bo gdyby do niej nie doszło, mógłbym być zmuszony do zamordowania go, by bezpiecznie posługiwać się jego nazwiskiem. Vincent prawdopodobnie zbierał informacje na mój temat, analizując stworzoną przeze mnie misterną pajęczynę kłamstw, lecz nie kontaktował się ze mną przez trzy miesiące. Ja również nie próbowałem go odszukać. Aż nagle zatelefonował o drugiej w nocy do mojego mieszkania w Waszyngtonie, wyrywając mnie ze snu. Podniosłem słuchawkę, zaskoczony i otumaniony, i o to właśnie mu chodziło. – Pan August? Jego głos, natychmiast rozpoznawalny. Błyskawiczne odzyskanie pełnej czujności. Słyszałem w uszach szum własnej krwi i zastanawiałem się, czy on również może go
słyszeć, gdy przyciskam słuchawkę do głowy. – Kto mówi? – spytałem, pełznąc po łóżku w stronę włącznika lampy. – Simon Ransome – odpowiedział. – Spotkaliśmy się na przyjęciu u pani Cynthii-Wright. Czy rzeczywiście było to przyjęcie? Może. – Ransome... Przykro mi, nie bardzo sobie... – Proszę mi wybaczyć, prawdopodobnie pan nie pamięta. Jestem gorliwym czytelnikiem pana artykułów... – Ależ oczywiście! – Czy moja radość z rozpoznania rozmówcy nie była przesadna, trochę zanadto wymuszona? Przebywałem w Ameryce, kraju dobitnej ekspresji, a telefon nie przekazuje niuansów. – Przepraszam, panie Ransome, naturalnie, że pamiętam... Jest po prostu środek nocy, to wszystko... – Wielki Boże! – Czy jego żal nie był zbyt wymuszony, trochę przesadny? Zacząłem się zastanawiać, czy po zakończeniu tej komedii nie moglibyśmy się podzielić doświadczeniami na temat jakości naszej gry aktorskiej? Był dla mnie absolutnym autorytetem w tej kwestii. – Bardzo mi przykro, naprawdę. Która jest teraz godzina w Stanach? – Druga w nocy. – Wielki Boże! – powtórzył, a ja naprawdę zacząłem dochodzić do wniosku, że powinienem się uczyć na
przykładzie jego bezbłędnej gry. Należało zapamiętać, że puste, banalne zwroty są w takich sytuacjach znacznie skuteczniejsze od napuszonych, emocjonalnych wypowiedzi. Po chwili zaczął się zachowywać tak, jakby zakładał, że jestem udręczonym naiwnym ouroboraninem przeżywającym swoje życie, toteż należy mnie traktować jak idiotę. – Harry, tak mi przykro... – Znowu to samo: niby przypadkiem użył mojego imienia, jakbyśmy zwracali się do siebie w ten sposób. – Chciałem cię po prostu zaprosić na drinka w przyszłym tygodniu, bo chyba będę w twojej okolicy. Strasznie mi głupio, że zapomniałem o różnicy czasu! Zadzwonię później. Jeszcze raz stokrotnie przepraszam! Odłożył słuchawkę, nim zdążyłem odrzucić zaproszenie. Umówiliśmy się na drinka. W barze, gdzie mieliśmy się spotkać, często spotykali się lobbyści i dziennikarze. W świetle słabych żarówek, przy dźwiękach powolnego jazzu zawierano krótkie zawieszenie broni – ludzie będący na co dzień w stanie wojny nawiązywali znajomości, przysiadali się do stolików nieznajomych, rozmawiali o futbolu, bejsbolu i ostatnich niespodziewanych zwrotach w bitwach toczonych przez ruch na rzecz praw obywatelskich. Vincent przybył z dziesięciominutowym opóźnieniem,
ubrany w ekstrawagancki biały garnitur i szelki. Wyjaśnił, że jest próżniakiem mającym bardzo niewiele do roboty, ale fascynuje go świat dziennikarzy; miał nadzieję, że nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli spróbuje wykorzystać moje pomysły. Bynajmniej, odpowiedziałem, a on zaczął nalegać, że zapłaci za drinki. Przygotowując się do spotkania, zjadłem ogromną ilość sera i wypiłem mnóstwo wody. Upijanie się na służbie to rodzaj sztuki; zależało mi, by Vincent nie zauważył, że zanadto się pilnuję, ani nie przyłapał mnie na jakiejś nieostrożności. Jedyną wadą była konieczność regularnego chodzenia do toalety, ale płaciłem już w życiu wyższe ceny. W czasie rozmowy okazało się, że wyobrażenia Vincenta na temat bogatych próżniaków niekoniecznie pokrywają się ze standardowymi opiniami. – Sporo odziedziczyłem po ojcu – wyjaśnił, wzruszając ramionami. – Między innymi tytuł, którego nigdy nie używam, dom, w którym nigdy nie mieszkam, i fabrykę, której nigdy nie odwiedzam. Doprawdy, nie chcę zawracać sobie tym wszystkim głowy. Jasne, że nie, Vincent. Jasne, że nie. – Pana ojciec musiał być zamożnym człowiekiem. – Można tak powiedzieć... Nieśmiertelne słowa ludzi dysponujących gigantycznym majątkiem. Ich naturalny zasób posiadania jest tak
ogromny, że żyją ponad światem zwykłych śmiertelników i obracają fantastycznymi sumami, o których nawet nie śnią zwykli ludzie. Stąd właśnie „można tak powiedzieć”: obietnica niezmierzonych bogactw. Vincent zaczął opowiadać o swoim ojcu. Przynęta wydawała się tak soczysta i apetyczna, że postanowiłem ją zignorować. – Więc dlaczego człowiek taki jak pan rozmawia ze zwykłym dziennikarskim wyrobnikiem takim jak ja? – spytałem. – Nie mówiłem? Podziwiam pańskie artykuły. – Doprawdy? To znaczy, nie jest pan... Chyba nie zamierza pan założyć gazety albo zająć się dziennikarstwem? – Wielki Boże, nie! Nie wiedziałbym, od czego zacząć. Ale chciałbym pana o coś spytać. Zaczęło się: tajemniczy szelest na sofie, pochylenie głowy, ukradkowe zerknięcia na sąsiadów. – Nie ma pan przypadkiem źródła jakiegoś cynku na temat przedsiębiorstw przemysłowych? Jakiego cynku, droga Lizo, droga Lizo? – Mój guru od inwestycji namawia mnie do zakupu udziałów w firmie prowadzącej straszliwie techniczne badania związane z rezonansem harmonicznym, cokolwiek to jest. Zwykle pozwalam mu zajmować się tym
samodzielnie, ale ta inwestycja jest naprawdę duża i nie jestem pewny, czy coś z tego wyjdzie. Co pan tym sądzi? Myślę, Vincent, że kiedy postanowiłeś użyć zwrotu „guru od inwestycji”, trochę przeholowałeś. Myślę, że zabicie cię byłoby teraz łatwe. Myślę, że mimo wszystko się uśmiecham. Uśmiecham się na myśl o twojej grze. Twoim uroku. Twoich swobodnych manierach i sprośnych żarcikach. Uśmiecham się, bo uśmiechaliśmy się do siebie i pracowaliśmy razem przez dziesięć lat, a próbowałeś zniszczyć moje życie tylko przez kilka dni. Uśmiecham się, bo w twojej obecności robię to z przyzwyczajenia, choć czuję do ciebie niewyobrażalny wstręt. Uśmiecham się, ponieważ pomimo kłamstw, pomimo wszystkiego, co o tobie wiem, lubię cię, Vincencie Rankisie. Dalej cię lubię. – Jak się nazywa ta firma? – spytałem. – Może udałoby mi się czegoś dowiedzieć. – Byłby pan tak miły? Nie chcę, żeby pan myślał, że tylko o to mi chodzi – wiem, że ludzie przez cały czas próbują wykorzystywać innych – ale, szczerze mówiąc, Harry – mogę cię nazywać Harry? – tak podziwiam twoje artykuły, że chciałem cię poznać, a ta sprawa to tylko kwestia uboczna... – Żaden problem, panie Ransome – Simon? Simon, to żaden problem.
– Naprawdę nie chciałbym sprawiać kłopotów. – Żaden problem. To po prostu moja praca. – Przynajmniej pozwól mi zapłacić jakieś honorarium za twój czas. Koszty? Może przynajmniej zwrot kosztów? Przypomniałem sobie, jak łatwo przekupić uczciwego człowieka. Czy Harry August, Harry, którego rolę odgrywałem, jest uczciwym człowiekiem? Doszedłem do wniosku, że tak, musi być, podobnie jak wszyscy uczciwi ludzie mający do czynienia z Vincentem Rankisem, i że musi się złamać. – Zaproś mnie na dobrą kolację i będziemy kwita – odpowiedziałem. W końcu pozwoliłem także pokryć koszty podróży. Firma okazała się dokładnie taka, jak się spodziewałem. Normalnie powinna się zajmować rozwojem nowej generacji odbiorników telewizyjnych, udoskonalać oscylacje w rurach katodowych, badać wpływ efektów elektromagnetycznych na interferencję i indukcję. Jednak, podobnie jak wiele innych instytucji w Stanach Zjednoczonych, otrzymała pięć kartek żółtego papieru z dokładnymi danymi technicznymi, rysunkami i tabelkami opisującymi technologie, które powinny się pojawić dopiero za dwadzieścia lat, i w tej chwili... – Prowadzimy naprawdę, naprawdę ciekawe badania,
panie August. Zajmujemy się magnetycznym rezonansem jądrowym. Co to właściwie znaczy? Czytelnicy artykułu powinni rozumieć, o co chodzi. – Cóż, panie August, wyobraźmy sobie wiązkę światła, bardzo intensywnego światła, jak w laserze... Oczywiście, lasery w latach sześćdziesiątych, urządzenia obecne w każdym domu. – ...i kierujemy ją na elektron... Jasne, zupełnie jasne: w latach sześćdziesiątych zajmujemy się kierowaniem wiązek laserowych na pojedyncze elektrony – gdzie byłem przez ostatnie osiemset osiemdziesiąt lat? – ...po czym dochodzi do transferu energii. Czy słyszał pan o dualizmie falowo-korpuskularnym? Wyobraźmy sobie, że tak. – Wspaniale! A zatem musi pan wiedzieć, że światło jest obecnie uważane zarówno za cząstkę – foton – jak i falę. Rezonans harmoniczny między falami, będącymi również cząstkami, pozwala nam określić... Na pewno rozumie pan istotę zagadnienia, panie August? Wygląda pan nie najlepiej. Doprawdy? Lunch był niesmaczny. Powiedzmy, że to przez niesmaczny lunch. – Bardzo mi przykro, panie August. Może chciałby pan
usiąść? Później napisałem sprawozdanie dla Vincenta. Natychmiast zrozumiałem, o co naprawdę chodzi, i, co ważniejsze, dlaczego chciałby się posłużyć właśnie tym przedsiębiorstwem – jego badania dałyby się doskonale wykorzystać w czasie prac nad wymarzonym urządzeniem Vincenta, zwierciadłem kwantowym, które miało udzielić odpowiedzi na fundamentalne pytania dotyczące wszechświata na podstawie analizy jednego atomu. Proste, Harry, bardzo proste – jeśli ma się odwagę tego dokonać. Wiedziałem, że ciągle buduje zwierciadło gdzieś w Ameryce – taki był cel tej akcji. Ja jednak nie mogłem zdradzić, że o tym wiem, toteż poświęciłem swoją analizę przede wszystkim cechom charakterologicznym poznanych ludzi. Nie zajmowałem się kwestiami naukowymi, tylko tym, czy uczestnicy projektu przygotowali sensowne plany finansowe. Spotkaliśmy się na kolacji – rachunek zapłacił Vincent. Przeglądał moje sprawozdanie, mrucząc, wydając z siebie ochy i achy, aż w końcu rzucił dokument na stół, klasnął w dłonie i zawołał: – Wspaniałe, Harry, po prostu wspaniałe! Kelner – jeszcze jedną kolejkę sake! Był 1969 rok i w Ameryce pojawiła się moda na sushi. Polarne czapy lodowe topniały, niebo stawało się
żółtopomarańczowe od dymów fabryk, załamywał się blok sowiecki i krążyły pogłoski, że amerykańscy Murzyni walczący o prawa obywatelskie mają otrzymać pigułki, które całkowicie wybielą im skórę. Nixon oświadczył, że to prawdziwa droga do równości. Doszedłem do wniosku, że świat nie uległ zagładzie w wyniku wojny nuklearnej, bo nikt nie widział sensu w tym, by go zniszczyć. – Opowiedz mi coś o sobie, Harry. Jesteś Brytyjczykiem, prawda? – Otóż to, pytanie o miejsce urodzenia zadane między daniami w tak dyskretny, niewymuszony sposób, że prawie nie zwróciłem na nie uwagi. – Masz liczną rodzinę? – Nie – odpowiedziałem szczerze. – Moi rodzice nie żyją od kilku lat. Nigdy nie miałem rodzeństwa. – Bardzo mi przykro. Rodzice musieli być z ciebie bardzo dumni, prawda? – Tak sądzę. Mam nadzieję. Byli dobrymi ludźmi, ale ja pracowałem w Stanach, a oni mieszkali w Anglii... Wiesz, jak to jest. – Nie mam takich doświadczeń, Harry, ale chyba potrafię zrozumieć. Pochodzisz z Londynu? Dobre pytanie w amerykańskim stylu. Jeśli masz jakieś wątpliwości, zakładaj, że Brytyjczyk jest londyńczykiem. – Nie, z północy Anglii. Z Leeds. – Nigdy tam nie byłem.
Boże, potrafił wspaniale kłamać, naprawdę po mistrzowsku. Gdybym nie skupiał się tak bardzo na własnych kłamstwach, wstałbym i zaczął bić brawo. Wzruszyłem leciutko ramionami niczym powściągliwy Anglik, który nie ma ochoty mówić o trudnych sprawach, a Vincent zrozumiał znaczenie sygnału i miał dość rozsądku, by szybko przejść do następnego tematu. Wykonałem na boku kilka innych prac dla Vincenta. Wizyty w dziwnych firmach, rozmowy z potencjalnymi „inwestorami”. Schemat wydawał się oczywisty i po każdym nowym przedsięwzięciu coraz bardziej uzależniałem się od niego finansowo. Techniki, które stosował, by mnie skorumpować, przypominały pod wieloma względami metody używane przeze mnie w poprzednim życiu do korumpowania innych ludzi: kolacja zmieniła się w zaproszenie do spędzenia weekendu za miastem, weekendy za miastem stały się regularnymi spotkaniami w miejscowym klubie sportowym. Wkładaliśmy luźne białe szorty i T-shirty, po czym graliśmy w squasha, odgrywając rolę mężczyzn w średnim wieku, którymi stopniowo się stawaliśmy. Później piliśmy kawę z innymi członkami klubu, rozmawialiśmy o najświeższych wydarzeniach, polityce, o tym, czy zimna fuzja rozwiązałaby problemy energetyczne ludzkości. W
dniu, gdy grupa libańskich radykałów zdetonowała w końcu w Bejrucie bombę wypełnioną gazem bojowym, siedziałem z Vincentem w sali wypoczynkowej klubu sportowego. Oglądaliśmy w telewizji dziennikarzy w maskach przeciwgazowych chowających się za transporterami opancerzonymi, a tymczasem z zadymionego miasta, w którym doszło do masakry, wyczołgiwali się żywi i konający ludzie. W tym momencie zrozumiałem, że to nasze dzieło, że to my daliśmy światu technologię wykorzystaną w czasie ataku, i poczułem na plecach dotyk chłodnej dłoni nieubłaganego przeznaczenia. W 1975 roku kupiłem swój pierwszy telefon komórkowy, a w 1977 roku pisałem artykuły o oszustwach dokonywanych za pomocą dialerów, hakerach komputerowych, spamie i korupcji we współczesnych mediach. Świat rozwijał się za szybko. Czas spędzony z Vincentem wydawał się sielankową chwilą wytchnienia; zapraszał mnie na przyjęcia w wielkiej rezydencji w sercu stanu Maine, z dala od chaosu i coraz szybciej rosnącej liczby ofiar. Nie wspominał o swoich badaniach i pracy, a ja nigdy nie pytałem. Ojciec Vincenta, tajemnicze źródło jego bogactwa, okazał się rzeczywistą osobą, bohaterem wojny na Pacyfiku poległym w 1942 roku. Nie dawało się odnaleźć miejsca jego pochówku, ale nawet gdyby można by ekshumować zwłoki,
pokrewieństwo genetyczne z Vincentem byłoby prawdopodobnie równie odległe jak moje pokrewieństwo genetyczne z tajemniczą rodziną Augustów z Leeds. Ustalenie daty i miejsca urodzenia Vincenta wymagałoby znacznie dłuższych poszukiwań. W 1978 roku, gdy runął mur berliński, a pierwsza próba budowy tunelu pod kanałem La Manche zakończyła się zawaleniem się podmorskiego chodnika i śmiercią dwunastu robotników, co na krótko powstrzymało wychodzenie gospodarki europejskiej z kryzysu po pęknięciu bańki internetowej, zaproszono mnie na kolejne przyjęcie w rezydencji Vincenta – w tym czasie byłem już do tego przyzwyczajony. Zaproszenie w złotych ramkach sugerowało, że będzie to wielkie wydarzenie towarzyskie, ale wielkie wydarzenia towarzyskie były dla mnie korzystne, ponieważ w czasie takich zgromadzeń Vincent musiał opowiadać i powtarzać tyle kłamstw, że łatwiej wyłapywałem nieścisłości w jego relacjach. Zaproszenie nie podawało, z jakiej okazji zorganizowano przyjęcie, ale na dole znajdował się odręczny dopisek: „Nie zapomnij o piżamie!”. Vincent uwielbiał bawić się ze mną w kotka i myszkę, a ja, na swój sposób, lubiłem, gdy to robił. Po latach zaczął się zachowywać swobodniej w mojej obecności, może wierząc, że stałem się naprawdę nieszkodliwy – Harry August,
człowiek o ograniczonej pamięci i wątpliwej reputacji – i, do licha, naprawdę wydawał znakomite przyjęcia! Przyjechałem wieczorem i podążyłem znajomym żwirowanym podjazdem do znajomej wspaniałej rezydencji z czerwonej cegły, którą Vincent nazywał swoim „domem na kwiecień, maj, sierpień, wrzesień i październik”, ponieważ uważał, że w stanie Maine te miesiące są najprzyjemniejsze. Trudno było zgadnąć, gdzie spędzał okres między listopadem a marcem oraz czerwiec i lipiec, ale mimo woli zastanawiałem się, czy nie nosi wtedy dozymetru. Gdyby licznik Geigera-Müllera mógł dostarczyć mi jakichś nowych informacji, a nie tylko potwierdzić podejrzenia, schowałbym go pod smokingiem, jednak moja wiedza była wystarczająca, by mieć pewność, że Vincent ciągle pracuje nad zwierciadłem kwantowym. Zastanawiałem się, jakie poczynił postępy. Pięć żywotów, Harry. Jeszcze pięć żywotów i będziemy je mieć! Wypowiedział do mnie te słowa dwa życia wcześniej. Czy działał zgodnie z harmonogramem? – Harry! – Powitał mnie przy drzwiach, uścisnął z francuskim wdziękiem i amerykańskim entuzjazmem. – Dostaniesz różową sypialnię. Zostajesz, prawda? – Napisałeś, żebym przywiózł piżamę, co zinterpretowałem jako zaproszenie na weekend.
– Cudownie! Zapraszam do środka, inni goście dopiero zaczęli przyjeżdżać. Z góry przepraszam, jeśli będziesz musiał z nimi rozmawiać, ale wiesz, jak to jest: kontakty, kontakty, kontakty... Różowa sypialnia, o której wspomniał Vincent, okazała się niewielkim pomieszczeniem w wieży przylegającej do jednej ze ścian budynku, zaprojektowanej przez architekta, który uznał, że średniowieczna forma jest nowoczesna. Miała własną niewielką toaletę i prysznic; na ścianie wisiała fotografia przedstawiająca znacznie młodszego Vincenta trzymającego ogromną strzelbę myśliwską. Dopiero po dwudziestominutowej analizie zorientowałem się, że zdjęcie jest tylko fotomontażem, podobnie jak wiele innych fotografii Vincenta wiszących w domu. Z parteru dochodził coraz głośniejszy gwar, a gdy słońce skryło się za horyzontem, na trawniku pod moim oknem pojawiły się pasy jaskrawego światła z wolframowych żarówek zapalonych we wszystkich pokojach rezydencji. Zespół muzyczny grał melodie country, które miały tworzyć miły nastrój, lecz nie skłaniały gości do zawstydzających ekscesów w kowbojskim stylu. Włożyłem smoking i zszedłem na dół. Zauważyłem w tłumie kilka znajomych twarzy, mężczyzn i kobiet, którym zostałem przedstawiony w
ciągu lat znajomości z Vincentem – znanym wszystkim zgromadzonym jako Simon Ransome. Serdecznie ściskaliśmy sobie ręce i rozmawialiśmy o wspólnych znajomych, przyjaciołach, rodzinach oraz zdrowiu, co w tym okresie życia zdarzało się coraz częściej. – Boże, zacząłem sobie mierzyć ciśnienie w domu, bo kiedy przychodzę do lekarza, natychmiast mi skacze! – Kazano mi badać poziom cukru we krwi. – Lekarz zabronił mi jeść dużo tłuszczu. – Cholesterol, cholesterol, marzę, żeby w moim życiu pojawiło się trochę więcej cholesterolu! Przyszło mi do głowy, że za kilka lat moje ciało jak zwykle przestanie funkcjonować wskutek szpiczaka. Jeśli w ciągu kilku najbliższych lat nie zdołam się zbliżyć do odkrycia tajemnic Vincenta Rankisa, czy to życie okaże się zmarnowane? Nagły brzęk szkła uderzanego srebrną łyżeczką i uprzejme oklaski. Na estradzie, koło zespołu muzycznego, który przestał grać, stanął Vincent. Uniósł kieliszek i uśmiechnął się dumnie do wszystkich zgromadzonych. – Panie i panowie! – Początek przemówienia. Boże, jak ja nienawidzę przemówień... – Chciałbym wam podziękować za przybycie tu w dniu dzisiejszym. Jestem pewien, że zastanawiacie się, dlaczego... Uczestniczyłem jak dotąd w osiemdziesięciu siedmiu
weselach, siedemdziesięciu dziewięciu pogrzebach, dwudziestu dziewięciu bar micwach, dwudziestu trzech konfirmacjach, trzydziestu dwóch chrztach, ośmiu rozprawach rozwodowych jako świadek jednej ze stron, trzynastu rozprawach rozwodowych jako wspólny przyjaciel, na którego ramieniu można się wypłakać, siedmiuset osiemdziesięciu czterech przyjęciach urodzinowych, w tym stu jedenastu z udziałem striptizerki, w dwunastu przypadkach tej samej, a także stu trzech przyjęciach rocznicowych i siedmiu ponownych ślubach po okresie tymczasowego rozpadu małżeństwa, lecz przypominam sobie zaledwie czternaście przemówień zasługujących na to, by uznać je choćby za znośne, możliwe do wytrzymania... – ...a zatem, panie i panowie, chciałbym przedstawić swoją przyszłą małżonkę. Zacząłem klaskać wraz z resztą gości, automatycznie, i spojrzałem w stronę estrady, by zobaczyć linearną śmiertelniczkę, którą tym razem zamierzał się zająć Vincent. Czy to jakaś Frances, wybrana po to, by niewidzialny Hugh grający w tenisa na trawniku poczuł się zazdrosny? A może Letitia, ładna, lecz pusta; może Mei, mająca sprawić, że Vincent, knujący swoje nikczemne intrygi, wyda się szacownym obywatelem? Może Lizzy, towarzyszka mrocznych godzin, istota mająca po prostu
być, choć nie łączy ich żadna bliższa więź emocjonalna? Na estradzie stanęła kobieta z pierwszymi oznakami siwizny, ubrana w długą, kremową, połyskliwą suknię z rozszerzanym dołem i była to... Jenny. Moja Jenny. Wspomnienia pędzące zbyt szybko, by je przetwarzać. Moja Jenny, którą kochałem i poślubiłem, chirurg w Glasgow, gdy kobiety nigdy się tym nie zajmowały, zwłaszcza w Szkocji. Kochałem ją i wszystko jej powiedziałem, lecz nie zdołała tego znieść. Moja Jenny, której nigdy nie obwiniałem o swój los, o Franklina Phearsona i o śmierć na podłodze jego domu, gdy z uśmiechem na ustach przeciąłem sobie tętnicę udową. Moja Jenny, do której w innym życiu szepnąłem: „Ucieknij ze mną”, a ona uśmiechnęła się i wyglądała, jakby przez chwilę czuła pokusę, choć prawdopodobnie nie potrafiła wytłumaczyć dlaczego. Moja Jenny. Opowiedziałem o niej Vincentowi. Pietrok112, wspomnienie, noc spędzona na grze w karty, upiliśmy się trochę wódką, a Vincent powiedział: – Do licha, Harry, mogę się nie zgadzać z Bractwem Kronosa, ale naprawdę wierzę, że mężczyzna powinien sobie od czasu do czasu dogodzić, po prostu dla zdrowia. Wspomnienia, szybkie.
Spoglądałem na Annę, laborantkę, która kalibrowała mierniki z dokładnością do szóstego miejsca po przecinku, a ona uśmiechnęła się znad okularów, nie zdając sobie sprawy, że to stereotypowe zachowanie, co czyniło je jeszcze rozkoszniejszym. Vincent poklepał mnie po plecach i mruknął: „Chryste, Harry, kto powiedział, że geniusz musi się torturować? Nie odmawiaj sobie tej przyjemności”. Długo się zastanawiałem, martwiąc się, czy wypada i co powiedzą ludzie. Tej nocy graliśmy w karty i piliśmy wódkę, a Vincent wyśmiewał moje skrupuły. Mówił, że są godne siedemnastolatka, a nie mężczyzny w średnim wieku przeżywającego dwunaste życie. – Na pewno miałeś sporo dziewczyn, co, Harry? – Zawsze byłem trochę zbyt zajęty, by się naprawdę zakochać. Na pewno wiesz, jak to jest. – Nonsens! – odparował, mocno uderzając pięścią w stół, aż podskoczyły rozłożone karty. – Z całej duszy, z pełnym przekonaniem wierzę, że ten projekt, zwierciadło kwantowe, to największe zadanie, jakie człowiek może zrealizować – widzieć wszechświat oczami stwórcy, odpowiedzieć na fundamentalne pytania stawiane przez ludzkość – jednak wierzę również, że dążenie tylko do jednego celu, z całkowitym poświęceniem, bez odpoczynku, przerwy ani chwili rozrywki, prowadzi do
migren, a nie wysokiej wydajności pracy. Nie wątpię, że biurokraci zarządzający tym ośrodkiem dysponują statystykami, że, powiedzmy, wydajność wzrasta o piętnaście procent, jeśli raz na osiem godzin robotnikowi pozwala się na półgodzinny odpoczynek. Czy ten wzrost o piętnaście procent rekompensuje utratę czasu spędzonego poza stanowiskiem pracy? Całkowicie. – Sugerujesz... terapeutyczny seks? – Sugeruję terapeutyczne towarzystwo. Ty sam wielokrotnie wskazywałeś, że nawet największe umysły nie mogą poświęcać każdej sekundy na analizowanie tajemnic wszechświata, ale muszą, naprawdę muszą, spędzić codziennie trochę czasu, zastanawiając się, dlaczego toaleta jest taka zimna, szampon taki kiepski, a kapusta w stołówce łykowata. Nie spodziewam się, że moi naukowcy będą mnichami, Harry, a już najmniej ty! – Masz kogoś? – spytałem. – Nie zauważyłem... Skinął lekceważąco ręką. – Nie powiedziałem, że niestosowne, nieprzyjemne związki poprawiają wydajność – w istocie rzeczy wręcz przeciwnie. Nie będę marnował czasu na gonienie za jakimś absurdalnym obiektem seksualnym, bo odczuwam trochę stymulacji chemicznej! Jednak kiedy spotkam kogoś, kogo uważam za... – Pół godziny odpoczynku w czasie ośmiogodzinnego
dnia pracy? – Tak. Poinformuję cię o tym. – Byłeś żonaty? – spytałem. Nie pytałem w żadnym konkretnym celu, lecz z prostej ciekawości, jak człowiek, który prowadzi uprzejmą rozmowę z przyjacielem i wymienia poglądy na różne tematy. – Raz czy dwa razy, gdy pojawiła się odpowiednia kandydatka – przyznał. – Kiedyś, w swoim pierwszym życiu myślałem, że kocham pewną kobietę... Ale retrospekcja to cudowna właściwość i po śmierci odkryłem, że doskonale sobie bez niej radzę. Czasami biorę sobie kogoś dla towarzystwa. Starość bywa nużąca bez odrobiny lojalności. A ty? – Coś podobnego – odpowiedziałem. – Ja również odkryłem, że samotność... Ma więcej wad niż zalet, zwłaszcza w późnym okresie życia. Wygląda na to, że nawet gdy zdajemy sobie sprawę z daremności kłamstwa, pustki związku, jeśli rzeczywiście jest pusty, pragnienie bycia razem z kimś... jest silniej zakorzenione, niż to sobie wyobrażałem. I, nie wiedząc, dlaczego to robię, opowiedziałem mu o Jenny. Jenny. Nazwanie jej miłością mojego życia byłoby naiwne.
Może miłością jednego życia? Głupio sądzić, że uczucie może trwać tak długo. Złudzenie wytworzone przez wiele lat kłamstw, oszustw, z dala od wszystkiego, bo nie ma się wyboru. Z dala od Bractwa Kronosa ze strachu przed ujawnieniem, z dala od Vincenta z obawy, że domyśli się prawdy, z dala od ludzi, którzy żyli i umarli, a potem niczego nie pamiętali, z dala od rodziny, przybranej i biologicznej, z dala od świata, którego historię mógłbym z góry opisać, z dala od... Wszystkiego. Mocno bije mi serce. Wstrzymuję oddech. Czerwienieją mi policzki. To nie miłość. To złudzenie. Jenny. Trzyma dłoń Vincenta. Wyciąga drugą rękę i wypuszcza kieliszek spomiędzy palców, stawiając go na czarnej powierzchni fortepianu. Później znów dotyka palcami jego karku, gładzi rzadkie włosy nad kołnierzykiem. Jest prawie takiego samego wzrostu, ale stoi na palcach, przytulona do niego. Dotyka wargami jego warg, a on odwzajemnia pocałunek. Całują się długo, namiętnie, głęboko. Publiczność klaszcze, a kiedy się od siebie odsuwają, on zerka na mnie.
Przez ułamek sekundy. Tylko przez ułamek sekundy. Co zauważył? Ja również klaszczę. Dopiero później – znacznie, znacznie później – przekradłem się do najdalszych krańców ogrodu, opadłem na kolana, podparłem się dłońmi i zacząłem płakać.
Rozdział siedemdziesiąty drugi
Vincent. Mój wróg. Mój przyjaciel. Z nas dwóch to ja jestem lepszym kłamcą. Ale ty – ty zawsze lepiej oceniałeś ludzi. Czy to ostateczny test? Rozstrzygający dowód? Czy mógłbym spojrzeć w oczy swojej żonie, gdy całuje innego mężczyznę, kręci głową, uśmiecha się i mówi, że powinienem być szczęśliwy z waszego powodu? Czy mógłbym czuć na policzku jej wargi, słyszeć jej głos i wiedzieć, że jest twoja, mój wrogu, mój przyjacielu, ale niczego po sobie nie pokazać? Czy mógłbym się uśmiechać, gdyby szła środkiem kościoła, śpiewać hymny, robić fotografie w czasie dzielenia tortu przez pannę młodą? Przecież Harry, Harry to dziennikarz, Harry musi być dobry w robieniu zdjęć, nie? Czy mógłbym patrzeć, jak
szepczesz jej do ucha, widzieć jej śmiech, czuć twój zapach na jej skórze i nie wpadać we wściekłość, ponieważ kiedy ją wziąłeś, nie kierowała tobą miłość, namiętność, potrzeba towarzystwa ani nawet półgodzinnej terapii w ośmiogodzinnym dniu roboczym? Wziąłeś ją, bo była moja. Czy mógłbym się uśmiechać na myśl o tym? Wygląda na to, że mógłbym. Teraz wiem, że jest we mnie jakaś martwa cząstka, chociaż nie pamiętam dokładnie, kiedy umarła.
Rozdział siedemdziesiąty trzeci
Jesteśmy blisko końca, ty i ja. Przychodzi mi do głowy, że nie opowiedziałem ci wiele o swoim przybranym ojcu, Patricku Auguście, a zwłaszcza o jego śmierci. Harriet, dobra Harriet umiera między moimi szóstymi a ósmymi urodzinami; Rory Hulne, jak wiesz, umiera w biedzie, chociaż nie zawsze w tym samym miejscu. Patrick, milczący Patrick, który siedział naprzeciwko mnie po drugiej stronie kominka, umiera w latach sześćdziesiątych, niezadowolony ze swojego losu. We wszystkich życiach, w jakich go znałem, nigdy nie żeni się ponownie; jest silnie związany z rodziną Hulne’ów, powoli ubożeje wraz z nimi i często staje się biedny, pozbawiony emerytury, samotny. Wysyłam mu pieniądze i za każdym razem otrzymuję w odpowiedzi sztywny list, w każdym życiu niemal słowo w słowo taki sam:
Drogi Harry! Dostałem pieniądze, które mi wysłałeś. Mam nadzieję, że nie sprawiło Ci to kłopotów. Moje potrzeby są niewielkie, a starzy ludzie powinni myśleć o przyszłości młodych. Dużo spaceruję i jestem w dobrym zdrowiu. Mam nadzieję, że Ty również. Pozdrawiam Cię serdecznie. Twój Patrick Kiedy wysyłam mu pieniądze, nigdy nie chce ich wydawać przez co najmniej pół roku i trzyma je w pudełku pod łóżkiem. Podejrzewam, że zamierza mi je zwrócić, lecz musi w końcu zacząć je wydawać, przyciśnięty biedą. Raz próbowałem mu wysłać pieniądze na zakup nowego domu, ale zwrócił czek i grzecznie odpisał, że takie bogactwo najlepiej potrafią wykorzystać młodzi i że wystarcza mu pieniędzy na utrzymanie. Pilnuję się, by nie odwiedzać go przynajmniej przez dwa miesiące po każdej wpłacie w obawie, że mógłby uznać moją wizytę za żądanie wdzięczności. Nawet dzisiaj, po tylu latach, ciągle nie jestem pewien, jak sprawić, by mój ojciec miał szczęśliwą starość. Mój ojciec. Przez cały czas nazywałem „moim ojcem” Rory’ego Hulne’a, bo w ściśle genetycznym sensie nim jest. Był
stałym czynnikiem obecnym w moim życiu, ukrytym w cieniu, nieuniknionym, nieuchronnym; nazywam go „moim ojcem”, bo nie znam lepszego określenia. Mógłbym pewnie stosować inne nazwy: oficer, chlebodawca, właściciel posiadłości, człowiek zżerany przez zazdrość, żałosna kreatura, gwałciciel, ale ponieważ każda z nich wymagałaby dodatkowych wyjaśnień, decyduję się używać neutralnego określenia – ojciec. A jednak nawet w połowie nie jest takim ojcem, za jakiego uważam Patricka. Nie zaprzeczam, że Patrick miał wady; był zimny, odległy, po śmierci Harriet traktował mnie surowo. Posługiwał się rózgą częściej, niż robiłby to miły człowiek; pozostawiał mnie samemu sobie częściej niż kochający rodzic, lecz ani razu, w żadnym z moich żywotów, nie okazał ostatecznego okrucieństwa i nie powiedział mi prawdy o moim pochodzeniu. Zawsze twierdził, że jest moim ojcem, nawet gdy rysy mojej twarzy upodobniły mnie do człowieka, który nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Nigdy nie spotkałem nikogo uczciwszego niż Patrick, bardziej wiernego danemu słowu. Wróciłem do domu w czternastym życiu. Niedawno uczestniczyłem w weselu Jenny i Vincenta i oczywiście – ależ oczywiście! – później spotykałem się z nimi i odgrywałem rolę najlepszego przyjaciela, uśmiechałem się, udawałem, śmiałem się z ich dowcipów, ze wzruszeniem
patrzyłem na ich czułe gesty i dopiero po upływie sześciu, siedmiu miesięcy, gdy udowodniłem, że rzeczywiście niczego nie pamiętam, ze smutkiem oświadczyłem, że muszę na krótko pojechać do Anglii. Vincent zaproponował, że zapłaci za przelot – byłem już uzależniony od niego finansowo i w pełni mnie kontrolował – lecz grzecznie odmówiłem i powiedziałem, że to sprawa prywatna. Kiedy opuściłem lotnisko w Londynie i pojechałem na dworzec kolejowy, śledziło mnie dwóch mężczyzn. Gubienie ogona bez ujawniania, że gubi się ogon, to trudne zadanie. Posłużyłem się techniką polegającą na załatwianiu ważnych spraw w mieście w połączeniu ze starannie zaplanowanym, z pozoru spontanicznym uczestnictwem w prywatnej uroczystości, gdzie wstęp był możliwy tylko z zaproszeniami. Doprowadziło to śledzących do popełnienia kilku błędów, osłabiło ich morale i determinację. Kiedy wsiadłem do pociągu jadącego do Berwick-upon-Tweed, byłem pewien, że ich zgubiłem, choć ani razu nie musiałem biec. Patrick nie żył, podobnie jak Rory Hulne, Constance i Alexandra, ludzie, których pamiętałem z dzieciństwa. Hulne House nabył człowiek, który dorobił się majątku na imporcie heroiny z rejonu Złotego Półksiężyca, a obecnie usiłował udawać ziemianina – trzymał sforę psów i przebudował tylną część domu, aby pomieścić gigantyczny
basen wyłożony białymi kafelkami, gdzie pływała jego żona i goście. Większość ogromnych starych drzew wycięto i zamiast nich w dawnym ogrodzie posadzono gęste żywopłoty uformowane na kształt groteskowych postaci ludzkich i zwierzęcych. Nie chcąc się zachowywać jak intruz, zapukałem do drzwi dworu i spytałem, czy mogę zwiedzić posiadłość. Wyjaśniłem, że w dawnych czasach pracowałem w majątku jako służący, a handlarz narkotyków, zachwycony perspektywą usłyszenia opowieści o dawnej chwale angielskich ziemian, osobiście oprowadził mnie po okolicy. Pokazał mi wszystkie udoskonalenia, jakich dokonał, podkreślając, że w tej chwili w każdym pokoju znajduje się telewizor. Zrewanżowałem się historiami na temat dawnych skandali i złamanych obietnic, złośliwych plotek z lat dwudziestych i przyjęć w latach trzydziestych, gdy na horyzoncie zbierały się czarne chmury wojny. Później, gdy już się od niego uwolniłem, poszedłem do chaty, w której niegdyś mieszkał Patrick. Była obrośnięta bluszczem. W środku ciągle znajdowało się kilka starych mebli, w tym stół i łóżko bez materaca, lecz wszystkie wartościowe rzeczy rozszabrowali złodzieje, jeśli nie zniszczyła ich natura. O zachodzie słońca usiadłem wśród krzaków jeżyn i wyobraziłem sobie, o czym mógłbym porozmawiać z moim milczącym ojcem. Siedziałby po jednej stronie kominka, ja po drugiej, jak to
zwykle bywało; żaden z nas długo by się nie odzywał, aż wreszcie mógłbym powiedzieć: – Wiem, że nie jesteś moim ojcem. Spróbowałem wypowiedzieć te słowa na głos, by zobaczyć, jak zabrzmią. – Wiem, że nie jesteś moim ojcem, ale stałeś się dla mnie kimś ważniejszym od biologicznego ojca. Przyjąłeś mnie pod swój dach, chociaż nie musiałeś; pozwoliłeś mi mieszkać ze sobą, chociaż nie chciałeś; ani razu się nie załamałeś i nie powiedziałeś prawdy. Mogłeś mnie zniszczyć jako dziecko swojego pana i wiele razy, choć może sam tego nie pamiętasz, musiałeś odczuwać pokusę, by z tym wszystkim skończyć, by wysłać mnie z powrotem tam, skąd przyszedłem. Ale nigdy tego nie zrobiłeś. I to uczyniło cię moim ojcem bardziej niż jedzenie, którym mnie karmiłeś, i ciepło ognia w twoim domu. Myślę, że gdybym się kiedykolwiek odważył przerwać milczenie Patricka, wypowiedziałbym właśnie te słowa. Gdyby mówienie tego na głos miało jakiś sens. Może w innym życiu.
Rozdział siedemdziesiąty czwarty
W 1983 roku pierwsza Międzynarodowa Stacja Kosmiczna spadła, płonąc, na ziemię, co spowodowało śmierć wszystkich członków załogi. Kolejna próba podboju kosmosu i realizacji ambitnych planów technologicznych zakończyła się tragicznie. Tymczasem narody zażarcie ze sobą rywalizowały, a na Malediwach i w Bangladeszu doszło do największych letnich powodzi w historii, w których zginęły tysiące ludzi. Kiedy zaczęła wzrastać temperatura oceanów wokół polarnych czap lodowych, nawet najbardziej ostrożni obserwatorzy uznali za oczywiste, że wielkie przyśpieszenie tempa rozwoju technologicznego, jak nazywano działania podjęte przez Vincenta, wywołuje więcej szkód niż korzyści. Dziennikarz stojący na polach stanu Wisconsin na tle pięciu tornad i nieba przecinanego przez błyskawice oznajmił: „Ludzkość nauczyła się rzeźbić narzędziami natury, ale jeszcze nie wie, jaką rzeźbę
stworzy”. Kiedy na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej wybuchły pierwsze wojny o wodę, zacząłem w końcu rozumieć, że przepowiednia Christy, wygłoszona setki lat temu w sali szpitalnej w Berlinie, zaczyna się sprawdzać. Świat się kończy, bo musi. Ale koniec świata staje się szybszy. Ośrodkiem tego wszystkiego był Vincent, lecz chociaż zdałem przygotowany przez niego ostateczny egzamin, chociaż stanąłem przed nim i udowodniłem, że nic nie pamiętam, bo inaczej na pewno bym zwariował, w dalszym ciągu nie zdradzał mi sekretów swoich badań, pracy niszczącej świat. Pomyślałem sobie, że – paradoksalnie – moja rzekoma utrata pamięci mogła go przekonać, iż okażę się bezużyteczny w czasie prób skonstruowania zwierciadła kwantowego. I rzeczywiście, logicznie rzecz biorąc, była to prawda. Jednak chciał mnie mieć stale na oku, przyciągnął bogactwem i luksusowym trybem życia. Po pewnym czasie zrezygnowałem z pracy dziennikarskiej i stałem się jego bliskim współpracownikiem zajmującym się mnóstwem różnorodnych spraw – detektywem, doradcą, czasem organizatorem życia towarzyskiego. Można by mnie nazwać osobistym asystentem Vincenta; on sam twierdził, że jestem jego sekretarzem stanu. Latałem na spotkania z szefami firm, w które zamierzał
inwestować, prowadziłem lobbing wśród senatorów, prawiłem komplementy naukowcom zajmującym się interesującymi go badaniami, a nawet udało mi się sprawić, że kilka razy uniknął płacenia mandatów drogowych za nieprawidłowe parkowanie w centrum miasta. Wydawało się, że szanuje moją pracę i oceny; wycofywał się z projektów uznanych przeze mnie za nierozsądne i angażował się w takie, które uważałem za interesujące i użyteczne. Muszę przyznać, że praca dla Vincenta czasem mnie wciągała. W 1983 roku na rynku zaczęły się pojawiać technologie, które normalnie nie byłyby jeszcze znane w 2003 roku, a ja poświęcałem każdą wolną chwilę na ich studiowanie i analizowanie, podobnie jak na pewno robił to Vincent – obaj staraliśmy się przygotować do naszych przyszłych żywotów. Na wszystkich przyjęciach stale pojawiała się Jenny. Ukrywałem emocje, ale chyba musiała coś wyczuć, bo pewnego dnia, kiedy Vincent poszedł do kuchni po następną butelkę wina, spojrzała na mnie nad stołem i powiedziała: – Harry, muszę cię o coś spytać. Lubisz mnie? Poczułem dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, który zatrzymał się w okolicy krzyża i tkwił tam niczym czerw toczący nerwy wewnątrz kości. – Dla... dlaczego pytasz? – wyjąkałem. – Proszę, po prostu odpowiedz. Szybko.
– Tak – wypaliłem. – Lubię cię. Zawsze... cię lubiłem, Jenny. – A zatem wszystko w porządku – odparła spokojnie. – Naprawdę wszystko w porządku. Wydawało się, że nie ma nic więcej do powiedzenia. W 1985 roku zacząłem czuć ból i ciężar w nogach, a następnie, po kilku tygodniach lekceważenia tych symptomów, postanowiłem iść do doktora, by jak zwykle rozpoznał u mnie szpiczaka mnogiego. Przyjęła mnie lekarka, która zyskała mój szacunek z powodu zręczności, z jaką przekazała mi informacje o moim stanie zdrowia. Diagnozowała chorobę powoli, etapami – najpierw stwierdziła możliwość występowania zmian patologicznych, później oświadczyła, że wydają się prawdopodobne, aż w końcu, przygotowawszy pacjenta do wysłuchania złych wiadomości, poinformowała mnie spokojnie, że powinienem się przygotować do trudnej walki. Sposób, w jaki poradziła sobie z ostatnim, kluczowym etapem, tak mnie rozczulił, że na koniec wstałem, uścisnąłem jej dłoń i pogratulowałem taktu i zręczności. Oblała się rumieńcem i pożegnała, mamrocząc coś nieskładnie i okazując znacznie mniejsze zdolności werbalne niż wtedy, gdy mówiła, że umieram. Vincent był wstrząśnięty, gdy usłyszał złe nowiny.
– Musimy coś zrobić! Czego ci potrzeba, Harry? Jak mogę ci pomóc? Natychmiast zatelefonuję do szpitala Johnsa Hopkinsa: jestem pewien, że niedawno ufundowałem im oddział lub coś w tym rodzaju... – Nie, dziękuję. – Nonsens! Nalegam, żebyś to zrobił. Nalegał. Leżałem w białej szpitalnej koszuli, mającej na celu jak najszybsze przekształcenie wolnego człowieka w anonimowego pacjenta, słuchałem buczenia elektromagnesów otaczających moje ciało i zastanawiałem się nad następnym krokiem. Z pewnością poczyniłem w tym życiu pewne postępy – obserwowałem sposób pracy Vincenta, poznałem jego kontakty, metody, znajomych i, co najważniejsze, przekonałem go, że jestem zupełnie nieszkodliwy. Kilka żywotów wcześniej byłem człowiekiem, którego zabił; teraz stałem się jego zaufanym asystentem, powiernikiem i przyjacielem. Nie wtajemniczono mnie jednak w najważniejsze sekrety, których naprawdę potrzebowałem, by pokrzyżować plany Vincenta i nie dopuścić do skonstruowania zwierciadła kwantowego. Aby je poznać, musiałbym przez wiele lat znosić wątpliwej jakości zabiegi medyczne, bo inaczej czekała mnie śmierć i okazja byłaby stracona.
W tej sytuacji postanowiłem zaryzykować, podejmując najniebezpieczniejszą grę w życiu – we wszystkich swoich żywotach. – Nie poddam się chemioterapii. Rok 1986. Siedzieliśmy na tarasie jednego z wielu nowojorskich apartamentów Vincenta. Na południu rozciągał się Central Park, w dali lśniły światła Manhattanu, a niebo pokrywały ławice szarobrązowych chmur. Na ulicach Nowego Jorku trudno było oddychać, podobnie jak w większości wielkich miast. Zbyt wiele błyskotliwych idei pojawiło się zbyt szybko – zbyt wiele samochodów, zbyt wiele instalacji klimatyzacyjnych, zbyt wiele zamrażarek, zbyt wiele telefonów komórkowych, zbyt wiele telewizorów, zbyt wiele kuchenek mikrofalowych – i za mało czasu, by zastanowić się nad skutkami. W tej chwili Nowy Jork wyrzucał w niebo masy brązowego smogu i zanieczyszczał wody wokół Manhattanu tysiącami ton zielonego szlamu. To samo działo się na całym świecie. Świat się kończy. Nie możemy tego powstrzymać. – Nie poddam się chemioterapii – powtórzyłem odrobinę głośniej, a tymczasem Vincent obracał skórkę cytryny na dnie szklanki. – Nie bądź śmieszny, Harry – odpowiedział. – To
oczywiste, że musisz rozpocząć chemioterapię. Nie ma innego wyjścia. – Przykro mi, ale tego nie zrobię. Usiadł koło mnie na fotelu i postawił dwie szklanki na niskim metalowym stoliku stojącym pomiędzy nami: jedną dla siebie, drugą dla mnie. Spojrzał w niebo i po chwili milczenia spytał: – Dlaczego? – Chemioterapia to więzienie. Sześciomiesięczny areszt domowy, mdłości bez wymiotów, gorączka, której nie da się w żaden sposób opanować, ból, którego nie da się uśmierzyć, izolacja i niewygody. A po zakończeniu kuracji nic się nie zmieni i dalej będę umierał. – Nie możesz tego wiedzieć! – Wiem – odpowiedziałem zdecydowanym tonem. – Wiem na pewno. – Ależ, Harry... – Wiem – powtórzyłem. – Daję ci słowo: wiem. Chwila milczenia. Może czekał? Wziąłem głęboki oddech i wszystko z siebie wyrzuciłem. Zdradziłem swoją tajemnicę bardzo niewielu ludziom – nikomu po ataku na Bractwo Kronosa – a mój strach i zdenerwowanie były autentyczne, co prawdopodobnie tylko pomogło. – Co byś powiedział, gdybyś usłyszał, że nie zapadłem na tę chorobę po raz pierwszy? – Powiedziałbym: Co masz, do cholery, na myśli, stary?
– Już raz przez to przeszedłem – ciągnąłem. – Chemioterapia, radioterapia, wszystko, ale pojawiły się przerzuty do mózgu. – Jezu, Harry! I jak to się skończyło?! – To proste – odpowiedziałem. – Umarłem. Milczenie. Z dołu dochodził warkot przejeżdżających samochodów; po niebie pędziły chmury. Siedziałem i prawie słyszałem, jak Vincent zastanawia się, co odpowiedzieć. Pozwoliłem mu myśleć. To, do jakich wniosków dojdzie, mogło się okazać ciekawe. – Harry, słyszałeś kiedyś o Bractwie Kronosa? – spytał w końcu. – Nie. Posłuchaj. To, co próbuję ci powiedzieć... – Mówisz mi, że już przeżyłeś to życie – przerwał głuchym, zmęczonym głosem. – Urodziłeś się jako sierota, żyłeś i umarłeś, a kiedy znowu przyszedłeś na świat, byłeś ciągle sobą i wszystko zaczęło się od początku. To chcesz powiedzieć, prawda? Tym razem to ja milczałem. Tym razem to ja się zastanawiałem. Cisza przeciągała się, przeciągała. Wreszcie spytałem: – Jak? Powiedz mi, jak to możliwe, proszę. Znów westchnął i przeciągnął się. Kiedy się poruszył, zaskrzypiały mu kolana. Vincent Rankis nie był już młody;
jeszcze nigdy nie widziałem go w tym wieku. – Chodź ze mną, Harry – powiedział. – Muszę ci coś pokazać. Wstał i ruszył w głąb mieszkania. Poszedłem za nim, nasze drinki pozostały na stole. Wszedł do swojej sypialni, otworzył szafę i zaczął grzebać wśród marynarek i koszul. Przez chwilę myślałem, że wyjmie pistolet, bo naturalnie przeszukałem mieszkanie, gdy był poza domem, i znalazłem dwa pistolety – jeden w szufladzie przy łóżku, a drugi z tyłu komody z pościelą. Nie wyjął broni, lecz kwadratową metalową skrzynkę zamykaną na kłódkę. Kiedy ostatni raz przeszukiwałem pokój, nie widziałem tej skrzynki. Vincent uśmiechnął się, widząc na mojej twarzy zaciekawienie, po czym zaniósł skrzynkę do jadalni. Znajdował się tam długi stół ze szklanym blatem otoczony przez osiem niewygodnych szklanych krzeseł. Zaprosił mnie gestem do zajęcia miejsca, po czym otworzył skrzynkę i wyjął jej zawartość. Poczułem ściskanie w żołądku i gwałtownie wciągnąłem powietrze. Usłyszawszy wydany przeze mnie dźwięk, zerknął na mnie z ciekawością, toteż musiałem odwrócić jego uwagę. – Nie powiedziałeś, skąd wiesz – odezwałem się. Lekko pokręcił głową i położył zawartość skrzynki na stole.
Był to wieniec przewodów i elektrod. Z tyłu znajdowały się kable zasilające, a złączki biegnące na powierzchni przypominały węże na głowie Meduzy. Technologia wydawała się zaawansowana – jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem – lecz łatwo było się domyślić, jakie jest przeznaczenie urządzenia. Patrzyłem na bardzo nowoczesny aparat służący do kasowania zawartości umysłu, pozwalający wywołać amnezję. – Co to takiego? – spytałem. Ostrożnie położył urządzenie przede mną, bym mógł mu się przyjrzeć. – Ufasz mi? – zagadnął. – Tak, absolutnie. Amnezja – naprawdę chciałby to zrobić? Ośmieliłby się? – Harry, pytałeś mnie, skąd wiem o twoim... nieszczęściu – wyjaśnił cicho. – Skąd wiem o twoim przeszłym życiu, dlaczego ci wierzę, gdy mówisz, że już kiedyś umarłeś. – Skąd? – A jeśli... jeśli ty i ja już się kiedyś spotkaliśmy? – szepnął. – A jeśli wtedy, gdy cię spotkałem, wiedziałem, że nie jest to twoje pierwsze życie, że jesteś... wyjątkowy? A gdybym ci powiedział, że byliśmy przyjaciółmi, nie przez dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści lat, ale przez stulecia? Gdybym powiedział, że próbuję cię chronić od bardzo,
bardzo dawna? Uwierzyłbyś mi? – Nie wiem. Nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. – Ufasz mi? – spytał z nadzieją w głosie. – Ja... tak. Tak, ufam, ale posłuchaj, to wszystko... – Chciałbym, żebyś to włożył. – Delikatnie dotknął dłonią wieńca kabli. – Jest w tobie znacznie więcej, niż myślisz, Harry, znacznie, znacznie więcej. Myślisz, że to się dzieje... po raz drugi? Że to twoje drugie życie? To nieprawda. Żyłeś setki lat. Masz... tyle doświadczenia, tyle do zaoferowania. To pomoże ci wszystko sobie przypomnieć. Cóż za niewinne, szczere spojrzenie, cóż za wyraz głębokiej troski... Popatrzyłem na Vincenta, potem na wieniec z przewodów i znowu na Vincenta. To urządzenie na pewno nie miało mi pomóc sobie przypomnieć. Było oczywiste, że Vincent chce, bym zapomniał. Cały ten czas, wszystkie te lata – i, co gorsza, pojawiła się niepokojąca kwestia. W 1966 roku, posługując się ówczesnymi technologiami, Vincent zmusił mnie do przeżycia amnezji, a ja wszystko pamiętałem. Ale to – ta technologia była przynajmniej o pięćdziesiąt lat nowocześniejsza i nie miałem pojęcia, zielonego pojęcia, czy moja świadomość potrafi przetrwać ten proces w stanie nienaruszonym.
– Ufasz mi, Harry? – To poważna decyzja. – Jeśli potrzebujesz czasu, by to przemyśleć... – To, co mówisz... – Mógłbym wszystko wytłumaczyć, ale w ten sposób sam sobie wszystko przypomnisz. Duma. Jak śmie myśleć, że jestem taki głupi? Wściekłość. Jak śmie znowu mi to robić? Trwoga. Czy przeżyję? Czy będę pamiętał? Czy chcę pamiętać? Świat się kończy. Teraz wszystko zależy od ciebie. Zemsta. Nazywam się Harry August, urodziłem się w pierwszym dniu 1919 roku. Mam sześćdziesiąt osiem lat. Żyłem osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Własnoręcznie zabiłem siedemdziesięciu dziewięciu ludzi, z których pięćdziesięciu trzech zginęło w różnych wojnach, a pośrednio, poprzez swoje działania, pozbawiłem życia przynajmniej czterystu siedemdziesięciu
jeden, o których wiem. Byłem świadkiem czterech samobójstw, stu dwunastu aresztowań, trzech egzekucji, jednej amnezji. Dwukrotnie widziałem, jak powstał i runął mur berliński; widziałem upadek płonących wież World Trade Center otoczonych obłokami pyłu; rozmawiałem z ludźmi, którzy czołgali się w błocie nad Sommą, słuchałem opowieści o wojnie krymskiej, słuchałem szeptów przyszłości, widziałem czołgi wjeżdżające na plac Tiananmen, uczestniczyłem w Długim Marszu, smakowałem szaleństwo w Norymberdze, patrzyłem na umierającego Kennedy’ego i widziałem błysk eksplozji nuklearnej nad oceanem. W tej chwili żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie nawet w połowie tak ważna jak wieniec z kabli. – Ufam ci – powiedziałem. – Pokaż mi, jak to działa.
Rozdział siedemdziesiąty piąty
Ustawił aparaturę w kuchni. Wydawała się ona bardzo prozaicznym miejscem, by skasować ludzki umysł. Siedziałem na niewygodnym metalowym krześle, a Vincent kręcił się wokół mnie niczym człowiek szukający nowej torebki do odkurzacza. Żachnąłem się, gdy przymocował mi do skroni pierwszą elektrodę, a on spytał natychmiast: – Wszystko w porządku? – Świetnie – mruknąłem. – Świetnie. – Chciałbyś się czegoś napić? – Nie, dziękuję. Niczego mi nie potrzeba. – Okej. Odsunął włosy z mojej szyi i umieścił na skórze dwie kolejne elektrody tuż pod móżdżkiem. Technologia była bardziej zaawansowana niż prymitywne metody z bazy Pietrok-112. Czułem zimny metal przyciskany do skroni, nad oczami, a Vincent zatrzymywał się za każdym razem,
gdy się krzywiłem, i pytał, czy wszystko w porządku i czy naprawdę chcę to zrobić. – Jasne – odpowiedziałem. – Czuję się świetnie. Nie mogłem się powstrzymać, nie potrafiłem oddychać wolniej. Nadchodziła chwila prawdy i coraz szybciej chwytałem ustami powietrze. Wyjął z szuflady rolkę taśmy klejącej i powiedział: – Myślę, że będzie bezpieczniej, jeśli przymocuję ci ręce do krzesła. Nie masz nic przeciwko temu? Jasne, dlaczego nie? – Wyglądasz na bardzo zdenerwowanego. Nie lubię zabiegów medycznych. – Wszystko będzie dobrze. Dobrze się poczujesz. Wkrótce wszystko sobie przypomnisz. Czy to nie miłe? Przymocował moje ręce do poręczy krzesła grubymi warstwami taśmy klejącej. Prawie żałowałem, że nie pluje mi w twarz, nie mówi, że czuje do mnie odrazę, bo wtedy miałbym powód, by krzyczeć, wpaść we wściekłość. Nie zrobił tego. Sprawdził położenie kabli na mojej głowie, na twarzy, po czym pochylił głowę, aż znalazła się na poziomie mojej. – To najlepsze wyjście, Harry – wyjaśnił. – Wiem, że nie ma to dla ciebie znaczenia, ale to naprawdę konieczne. Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Wiedziałem, że
powinienem, lecz nie mogłem tego zrobić, nie potrafiłem znaleźć słów między oddechami, które wymagały wielkiego wysiłku. Stanął za mną i poprawił przewody. Zacisnąłem mocno oczy, dygocąc na całym ciele. W skarpetkach drżały mi palce u nóg, moje kolana zmieniły się w galaretę, o Boże, o Boże, o Boże, o... Ciemność.
Rozdział siedemdziesiąty szósty
Nie można tęsknić za czymś, czego się nie pamięta. Może Vincent miał rację? Może okazywał mi dobroć? Nowe urządzenie Vincenta, zabawka służąca wywoływaniu amnezji miała kilka wad. Uważam, że nie mógł jej wypróbować, ponieważ gdy ją zastosował, natychmiast mnie zabiła. Nazywam się Harry August, urodzony 1 stycznia 1919 roku na dworcu kolejowym w Berwick-upon-Tweed, i pamiętam... ...wszystko. Charity przyszła do mnie, kiedy miałem sześć lat, tym razem dyskretnie, po cichu. Wkroczyła w moje życie za pośrednictwem Hulne’ów, gotowa udzielić mi informacji, wypytać mnie o czas spędzony z Vincentem – żadnego splendoru, krzyków, bogactwa, Bractwa Kronosa. Pół roku
zajęło jej przekonywanie Hulne’ów, by pozwolili jej mnie adoptować i kiedy tylko opuściłem dom, zabrano mnie do Leeds, gdzie czekali na mnie nowi państwo Augustowie, którzy mieli mnie wychować w zamian za sutą darowiznę w gotówce; miał to być z ich strony dobry, samarytański uczynek. Załatwiono formalności, zakończono fazę wstępną – Vincent wiedział teraz, gdzie mnie znaleźć, gdyby chciał szukać. – Wiesz, Harry, naprawdę nie musisz tego robić. Są inne sposoby – powiedziała Charity. Oczywiście, że są inne sposoby. Odnajdźmy znowu Vincenta; zwiążmy go i obetnijmy mu stopy, dłonie, wyłupmy oczy, wyrwijmy nos, wytnijmy mu na skórze swoje podpisy, każmy pić gorącą smołę, zmiażdżmy mu po kolei wszystkie kości stóp, aż wreszcie... – ...aż wreszcie umrze i niczego nam nie powie. Absolutnie niczego. Vincent Rankis to nie Victor Hoeness. Doskonale wie, co robi, i umrze, by tego bronić. Tortury nie mają sensu. – A jeśli sprawimy, by zapomniał? Akinleye, mała dziewczynka, stała na brzegu morza z twarzą pomarszczoną setkami lat troski – jak szybko dogonił ją upływ wieków, jakim ciężkim brzemieniem się okazały... Czy to skutek ponownych narodzin tuż po ataku na Bractwo Kronosa? Czy te wydarzenia zmusiły ją do
przejęcia odpowiedzialności? A może jesteśmy po prostu sumą swoich wspomnień i nowa Akinleye również składa się ze swoich wspomnień? – Jestem obdarzony pamięcią absolutną. – Nigdy nie wypowiedziałem tych słów na głos. – Pamiętam wszystko. Po prostu... wszystko. Vincent dwukrotnie próbował mnie zmusić do zapomnienia przeszłości i dwukrotnie mu się to nie udało. On także ma pamięć absolutną. Nie można wywołać u niego amnezji. Skutek mógłby się okazać gorszy, znacznie gorszy. Może udawać, że nic nie pamięta, a potem nas zniszczyć. W moim piętnastym życiu Bractwo Kronosa było inne niż w ciągu poprzednich ośmiuset lat. Powracali członkowie, którzy przeżyli ataki Virginii. Ci, którym skasowano pamięć, urodzili się teraz po raz trzeci i powoli wysyłali wiadomości w przeszłość – dwudziestowieczny oddział Bractwa znowu działa, ostrzegamy wszystkich przed niebezpieczeństwem. Odnajdowano wyryte w kamieniu wiadomości z dziewiętnastego wieku: ich autorzy pytali, co się stało z Bractwem, że dwudziestowieczni ouroboranie stali się nagle tacy milczący. Nowiny z przyszłości, docierające z dwudziestego pierwszego wieku, przekazywane przez dzieci emerytom, były bardziej mroczne. Głosy twierdziły, że w ostatnich życiach świat zupełnie
się zmienił. Zmieniła się technologia – zmienił się czas – i wielu ouroboran po prostu się nie narodziło. Nie otrzymaliśmy żadnych wiadomości z dwudziestego drugiego wieku. Nie mamy pojęcia, co się z nimi stało. Pozostawcie odpowiedzi wykute w kamieniu. Skutki katastrofalnej działalności Vincenta wpływały na przyszłość, rozchodząc się w czasie jak fala. Nie ośmieliłem się udzielić odpowiedzi przyszłym członkom Bractwa, nawet pozostawić kapsuły czasowej zapieczętowanej na pięćset lat. Zbyt wielkie było ryzyko, że Vincent nas odkryje, że się dowie, jak niewiele brakuje, byśmy go schwytali i ukarali. Nie zamierzałem narażać powodzenia całej operacji z powodu współczucia dla stulecia, którego nigdy nie widziałem. Moje kontakty z Bractwem były przeto ściśle ograniczone. W początkowych latach spotykałem się wyłącznie z Akinleye – tylko jej jednej powierzyłem swoje tajemnice. Później dołączyła do niej Charity. Odgrywała kluczową rolę, ponieważ tworzyła dokumenty potwierdzające moją fikcyjną biografię, którą opowiedziałem Vincentowi w poprzednim życiu – że jestem sierotą, synem państwa Augustów z Leeds. Dzięki niej powstawały dowody pozwalające Vincentowi uwierzyć w moją historyjkę. Teraz, gdy znowu skasowano mi pamięć, musiałem prowadzić życie zwykłego linearnego
chłopca, maskując się w ten sposób. Codziennie chodziłem do szkoły w Leeds, z całych sił starałem się nie sprawiać nikomu kłopotów i uzyskiwać w miarę dobre stopnie aż do dnia swoich siedemnastych urodzin, gdy zamierzałem wstąpić na uniwersytet i zacząć studiować coś, czego nigdy wcześniej się nie uczyłem. Może prawo? Wyobrażałem sobie, że bardzo łatwo się zagubię w suchych, grubych tomach zawierających wiedzę na temat tej dyscypliny wiedzy. Jak się okazało, uzyskanie w miarę dobrych stopni przyszło trudniej, niż się spodziewałem. Pytania przeznaczone dla czternastolatka wywoływały zaniepokojenie w umyśle starca. Kiedy kazano mi napisać esej na temat hiszpańskiej Wielkiej Armady, przygotowałem liczącą sześć tysięcy słów rozprawę, która przedstawiała przyczyny inwazji, jej przebieg i konsekwencje. Bardzo starałem się nie rozpisywać, co sprawiło, że zmniejszyłem objętość prawie o trzy tysiące słów, ale im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej nie rozumiałem, o co chodzi nauczycielowi. Czy miałem przygotować suchy opis wydarzeń? Wydawało się to najbardziej oczywiste, toteż tak postąpiłem, ale okazało się, że nie mogę nie napisać, dlaczego Filip II postanowił zawrzeć sojusz z księciem Parmy i dlaczego Anglicy wysłali pod Calais brandery przeciwko flocie hiszpańskiej. W
końcu otrzymałem za swój esej piątkę z minusem ze zgryźliwą uwagą na marginesie, że powinienem się ograniczać do faktów. Odtąd postanowiłem zupełnie nie zwracać uwagi na nauczyciela i w czasie lekcji zajmowałem się najpierw tworzeniem systemu znaków stenograficznych opartego na sanskrycie, a później normalnego alfabetu opartego na piśmie koreańskim – miał on za zadanie sprawić, by łączenie liter wymagało jak najmniejszych ruchów pióra, i stanowić idealne medium do kaligrafii. Kiedy nauczyciel w końcu mnie na tym przyłapał, stwierdził, że jestem kompletnym leniem, który zajmuje się idiotycznymi bazgrołami, wymierzył mi trzy uderzenia linijką w dłoń i posadził w oślej ławce. Po tym incydencie dwaj chłopcy aspirujący do roli przywódców usiłowali mnie terroryzować na boisku szkolnym. Wspierał ich tchórzliwy idiota, który nie rozumiał, że jest im potrzebny tylko do tego, by mogli się utwierdzać w przekonaniu o własnej wyższości. Moje imię i nazwisko nie rymowało się żadnymi wulgaryzmami, jakie potrafiły wymyślić ich młode umysły, toteż w końcu zaczęli mnie popychać i wrzeszczeć. Po chwili, znudzony ich krzykami, odwróciłem się, popatrzyłem im w oczy i grzecznie oświadczyłem, że urwę uszy każdemu, kto ośmieli się mnie znowu dotknąć. Słysząc to, idiota wybuchnął płaczem, po czym nauczyciel wymierzył mi
kolejne trzy uderzenia linijką w lewą dłoń i wsadził do kozy. Okazało się, że nauczyciel ma pecha, gdyż w następnym tygodniu ćwiczyliśmy pisanie zarówno prawą, jak i lewą ręką, a on nie mógł się zdecydować, w którą rękę powinien mnie bić, bym mógł odrabiać lekcje drugą. W końcu zdał sobie sprawę, że potrafię równie dobrze pisać obiema rękami, podobnie jak jestem w stanie poprawiać jakość swoich postępów w nauce w oczekiwaniu na wstąpienie na uniwersytet, gdy nagle... – Nazywasz się Harry? Dziecięcy głosik, młody, zaciekawiony, równy. Miałem szesnaście lat, a chłopiec wyglądał mniej więcej na dziewięć. Nosił szarą czapkę, szarą marynarkę, białą koszulę, granatowy krawat w paski i białe skarpetki podciągnięte prawie do różowych kolan. Na ramieniu wisiał mu tornister, w drugiej ręce trzymał papierową torebkę twardych cukierków. Twarz Vincenta Rankisa musiała jeszcze dojrzeć i natychmiast stało się jasne, że lata między dziesiątym a osiemnastym rokiem życia nie będą dla niego łatwe. Rzednące włosy wystające spod czapki sugerowały, że musi cierpieć biedę, ale w jego oczach lśniła dawna, znajoma inteligencja. Popatrzyłem na to dziecko, mające setki – może tysiące – lat i przypomniałem sobie, że jestem tylko sierotą z Leeds, szesnastolatkiem, który stara się być cool.
– Tak – odpowiedziałem swoim najlepszym lokalnym akcentem. – Znasz mnie? – Kazał mi cię znaleźć mój tata – odparł stanowczym tonem. – Upuściłeś to. Bardzo ostrożnie wręczył mi niebieski zeszyt. Był tani i nieco pognieciony; w środku znajdowała się dziecięca praca domowa z języka francuskiego, poliniowane stronice pokryte zdaniami typu: je m’appelle, je suis, je voudrais, wypisanymi schludnym charakterem pisma. Przejrzałem zeszyt, po czym uniosłem wzrok i powiedziałem: – To nie mój... Ale chłopiec zniknął.
Rozdział siedemdziesiąty siódmy
Spotkałem Vincenta ponownie dopiero w 1941 roku. Studiowałem prawo, wstąpiłem na Uniwersytet Edynburski, gdzie ślęczałem nad wielkimi, grubymi księgami pogryzionymi przez pokolenia owadów żywiących się papierem, które żyły, rozmnażały się i umierały wśród opisów procesów sądowych. Wiedziałem, że zostanę powołany do wojska, toteż podjąłem działania wyprzedzające i zaciągnąłem się do regimentu szkockiego, po czym spędziłem trzy miesiące na ćwiczeniach polegających na atakowaniu manekinów, strzelaniu z bezpiecznej kryjówki na wzgórzu i wrzeszczeniu: „Zabij!”, aż dzwoniło mi w uszach. Pamiętałem z dawnych czasów, że moja jednostka zaczęła uczestniczyć w działaniach bojowych dopiero pod koniec wojny. Zdaje się, że spędzaliśmy wiele czasu, ćwicząc się w wojnie zimowej w oczekiwaniu na atak na Norwegię, do którego nigdy nie
doszło, aż w końcu przerzucono nas do Normandii kilka tygodni po opanowaniu plaż. Najgorsze czekało nas w czasie walk w Ardenach i zamierzałem wówczas starannie chronić swoje życie. Walczyłem w drugiej wojnie światowej po raz siódmy. Spotkałem Vincenta Rankisa niby przez przypadek, chociaż takie rzeczy nie istnieją, w jednym ze spokojniejszych okresów, gdy czekaliśmy na rozkazy w koszarach w Leith. Spędzaliśmy całe dnie na studiowaniu map miejsc, których nie mieliśmy atakować, ćwiczeniu manewrów, których nie mieliśmy wykonywać, i czekaniu na rozkazy, których nie chcieliśmy otrzymać. Pewnego dnia odwiedził nas major ze swoją świtą, rozległ się ostry rozkaz: „Baa-czność!” i wszyscy przyjęliśmy postawę zasadniczą. Byłem wówczas niezadowolonym podporucznikiem – niezadowolonym, bo przydział niespecjalnie mi odpowiadał; niezadowolonym, bo otrzymałem go z polecenia niezadowolonych przełożonych, którzy sugerowali, że moje talenty i umiejętności nie spełniają kryteriów wymaganych na to stanowisko. Po trzech tygodniach mojej służby w jednostce kapitan poskarżył się, że nie potrafię mówić prawidłowo po angielsku, a ja, zamiast zacząć się posługiwać językiem warstw wykształconych, celowo podkreślałem swój północny akcent, robiąc to z takim zaangażowaniem, że
nieszczęsny kapitan musiał prosić, by tłumaczono mu moje meldunki, co bardzo bawiło sierżanta, który mówił po angielsku z wyraźnym akcentem z Glasgow. Tego dnia rozkaz przyjęcia postawy zasadniczej wydał właśnie sierżant z Glasgow. Po chwili odezwał się major, przyzwoity człowiek, który nie zasługiwał na czekającą go śmierć od wybuchu pocisku z moździerza, choć jego przyzwoitość nie wynikała z dobroci, lecz jedynie z determinacji, by żołnierze ginący pod jego dowództwem nie ginęli z powodu jego własnej bezczynności. – W porządku, panowie – rzucił burkliwym tonem, ledwo rozchylając wargi, jakby utrudniały mu to sumiaste wąsy. – Chcemy się po prostu rozejrzeć. Poruczniku August, oto porucznik Rankis. O mało nie wybuchnąłem śmiechem, gdy zobaczyłem Vincenta w oficerskim mundurze, z wypolerowanymi guzikami, w nieskazitelnej czapce i wysokich butach. Zasalutował tak sprężyście, że o mało nie odpadła mu ręka. Był nastolatkiem – miał szesnaście lat – jednak lekki meszek na brodzie i zapasowe skarpetki wykorzystane do powiększenia łydek i barków skłoniły armię brytyjską do mianowania go oficerem. Jeszcze nigdy nie czułem takiego zadowolenia, że kilkuletnia służba w charakterze młodszego oficera nauczyła mnie przyjmowania z kamienną twarzą idiotycznych rozkazów. Nagrodą za moje
trudy był olśniewający uśmiech Vincenta, który wyszczerzył do mnie zęby, i błysk jego oczu. – Porucznik Rankis długo u nas nie zostanie – ciągnął major. – Chciałbym, żebyście postarali się mu zaimponować. Gdyby pan czegoś potrzebował, poruczniku, proszę się zwrócić do Harry’ego. Poruczniku! Znowu zasalutowaliśmy. W kontaktach ze starszymi rangą oficerami należało błyskawicznie zginać łokcie i prostować palce. Zerknąłem nad ramieniem Vincenta i zauważyłem, że sierżant próbuje powstrzymać śmiech. Czyżby on również spostrzegł świeżą cerę naszego młodziutkiego oficera i niewielkie wybrzuszenie w rejonie ud, gdzie wypchał on sobie mundur, by wyglądać bardziej męsko? Skoncentrowałem się na swojej pokerowej twarzy i salutowaniu, a po odejściu majora uścisnąłem Vincentowi rękę. – Mów mi Harry – powiedziałem.
Rozdział siedemdziesiąty ósmy
Prawie w każdym życiu uczestniczę w pewnym rytuale. Zabijam Richarda Lisle’a. W każdym życiu od czasu pierwszego morderstwa albo pozbywam się go bezpośrednio, albo wysyłam innych, by zrobili to za mnie, nim zacznie zabijać prostytutki z Battersea. Z tego powodu Rosemary Dawsett i reszta dziewcząt żyją trochę dłużej, nawet nie wiedząc, że ich niedoszły zabójca zginął. Tak było zawsze z wyjątkiem jednego życia, gdy nie wysłałem zabójcy i sam nie mogłem wykonać zadania, po czym Rosemary Dawsett umarła, pocięta nożem w wannie. Teraz jestem tak przyzwyczajony do zabijania Richarda Lisle’a, że stało się to czymś w rodzaju rytuału. Nie zawracam sobie głowy skomplikowanymi przygotowaniami, nie mam skrupułów ani wahań. Po prostu idę któregoś dnia do jego mieszkania, siadam na krześle z dala od okna, czekam, aż przekroczy
próg, i dwukrotnie strzelam mu w głowę. Nigdy nie miałem wrażenia, że trzeba zrobić coś innego. Zastanawiam się teraz, czy stosunek Vincenta do mnie nie jest podobny do mojego stosunku do Lisle’a. Nie stwarzałem zagrożenia, więc nie musiał do mnie wracać, a jednak stale to robił niczym troskliwy właściciel sprawdzający, jak się miewa jego ulubiony pupil. Nigdy nie traciłem z oczu Lisle’a i Vincent również chciał pozostawać blisko mnie. Może uważał, że mój żelazny charakter kiedyś znów stanie się dla niego zagrożeniem; może obawiał się, że mogę odzyskać pamięć; może stanowiłem dla niego symbol zwycięstwa, trofeum, dowód własnego sukcesu? A może po prostu chciał mieć przyjaciela, którego psychikę mógłby kształtować w każdym kolejnym życiu zależnie od swoich potrzeb? Przecież od początku do końca okazałem się wyjątkowo chętny do współpracy, pomocny i podatny na wpływy. A może kierowały nim wszystkie te motywy w stale zmieniających się proporcjach? Cokolwiek kierowało Vincentem, trzymał mnie blisko siebie. W 1943 roku był kapitanem i ku mojemu zaskoczeniu odkomenderowano mnie do jego specjalistycznej jednostki, która, jak to określił major, składała się z „jajogłowych, moli książkowych i innych podejrzanych typków”. Po przybyciu na miejsce z nieco mniejszym zdziwieniem odkryłem, że Vincent Rankis pełni
funkcję autorytetu w kwestiach nauki i techniki. – Dlaczego ja? – spytałem, siedząc w jego gabinecie. – Dlaczego poprosił pan, by mnie przeniesiono do pańskiej jednostki? Jestem prawnikiem; nie mam pojęcia o naukach ścisłych. – Zbyt nisko pan się ocenia, poruczniku – odpowiedział, zwracając się do mnie jako młodszego rangą oficera. – Kiedy poznaliśmy się w Szkocji, wydał mi się pan jednym z najzdolniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem, a nasza armia bardzo potrzebuje zdolnych ludzi. Rzeczywiście, przydałem się w jednostce, ponieważ wszyscy służący w niej genialni naukowcy najwyraźniej byli zbyt genialni, by zawracać sobie głowy takimi trywialnymi szczegółami, jak wystarczająca liczba kocy w koszarach, zaopatrzenie kantyny lub kartki na benzynę pozwalające jeździć samochodami na ważne spotkania. – Widzisz, Harry? – zawołał Vincent podczas jednej z naszych comiesięcznych narad w sprawach administracyjnych. – Mówiłem, że będziesz tu pasował! I w ten sposób, gdy moja macierzysta jednostka walczyła i wykrwawiała się w lasach Francji, ja znów pełniłem funkcję sekretarza Vincenta Rankisa w jego szybko rozrastającym się imperium złożonym z genialnych naukowców. Było oczywiste, że Vincent jest bardzo bogaty, choć nikt z żołnierzy ani oficerów nie znał pochodzenia
jego majątku, a on sam się nim nie chwalił. Odgrywając coraz ważniejszą rolę jako asystent administracyjny, uzyskiwałem coraz większy dostęp do informacji, aż w końcu poznałem numer rachunku, na który regularnie przelewano gażę Vincenta. Dysponując tą wiedzą i doskonale podrobionym podpisem Vincenta, udałem się do banku i poprosiłem o kompletny wydruk operacji dokonywanych na koncie – rzekomo dla urzędu skarbowego, wiecie, jak to jest. Miałem szczęście. W poprzednim życiu długotrwałe badania finansów Vincenta pozwoliły odkryć tylko skomplikowaną sieć rachunków w rajach podatkowych, a źródła jego dochodów były tak starannie zakamuflowane, że najlepsi audytorzy sądowi musieliby podróżować po całym świecie, by cokolwiek ustalić, śledząc przepływy pieniędzy z sauny w Bangkoku, hinduskiej restauracji w Paryżu lub środki pobierane z linii kredytowej służącej finansowaniu części spożywczej domu towarowego Harrods. Tym razem Vincent miał zaledwie dziewiętnaście lat (choć z powodzeniem udawał dwudziestopięciolatka) i nie mógł stworzyć skomplikowanej sieci rachunków bankowych w różnych krajach, toteż historia jego konta bankowego pozwoliła mi prześledzić jego finanse aż do lat dwudziestych. Musiałem ukrywać podniecenie i utrzymywać swoje śledztwo w tajemnicy. Mieszkałem w
koszarach razem z Vincentem, toteż nie ośmielałem się przynosić do jednostki żadnych notatek związanych z prowadzonymi poszukiwaniami i zająłem się nimi w czasie urlopu w Hastings, gdzie wynająłem niewielki pokój i ślęczałem nad dokumentami przy słabym świetle lampy, koło okna zasłoniętego z powodu zaciemnienia. Na koniec spaliłem wszystkie dokumenty, wyrzuciłem popiół do toalety i spuściłem wodę. Zachowania Vincenta okazały się w dużej mierze przewidywalne. Kiedy zaczynało mu brakować pieniędzy, uprawiał hazard. Podobnie jak wszyscy sprytni ouroboranie znał zwycięzców najważniejszych wyścigów konnych i wygrywał spore kwoty u bukmacherów, ale zawsze grał w oddalonych od siebie miejscach i w pewnych odstępach czasu, toteż nikt się nie dziwił, że osiąga wielkie zyski. Jednak zwrócił moją uwagę pewien szczegół: w najwcześniejszym okresie istnienia rachunku bankowego, który analizowałem, Vincent najczęściej przebywał w południowo-zachodniej części Londynu, a poza dochodami z wyścigów aż do wybuchu wojny otrzymywał stały przelew w wysokości szesnastu funtów miesięcznie. Mogło istnieć wiele niewinnych wyjaśnień pochodzenia tych pieniędzy, lecz mimo woli zacząłem podejrzewać, a po pewnym czasie wierzyć, że jest to kwota przekazywana przez krewnego. Może nawet bardzo bliskiego krewnego.
Nie było tego wiele, ale dość, by rozpocząć poszukiwania – po cichu, w wielkiej tajemnicy. Kiedy nadszedł dzień zakończenia wojny, okazałem się jedynym człowiekiem w jednostce Vincenta zdolnym zorganizować imprezę w piwiarni. Zająłem się tym, delikatnie przypominając kolegom, że chociaż są błyskotliwi, utalentowani, inteligentni i stanowią przyszłość współczesnej nauki, mimo wszystko nie są w stanie kierować swoim codziennym życiem i ktoś musi organizować je za nich. Dwa tygodnie później Vincent wsadził głowę do mojego gabinetu. – Harry! – zawołał. – Idę na randkę. Czy mógłbyś nadać dla mnie te listy? Wręczył mi gruby plik kopert. Zerknąłem na adresy: MIT, Harvard, Oksford, Cambridge, Sorbona. – Oczywiście, panie kapitanie. – Na litość boską, Harry, mógłbyś wreszcie przestać nazywać mnie kapitanem?! Kiedy odszedł, otworzyłem nad parą jeden z listów. W środku znajdował się arkusz grubego żółtego papieru bez znaku wodnego z bardzo szczegółowym, świetnie przygotowanym rysunkiem wyjaśniającym zastosowania, funkcje i dane techniczne magnetronu mikrofalowego. Tej nocy długo i intensywnie myślałem, co zrobić z tymi dokumentami. Były śmiertelnie niebezpieczne; w
poprzednim życiu Vincent również posłużył się pocztą, by przyśpieszyć postęp technologiczny na całym świecie, jednak tym razem – tym razem nie rozpowszechniał idei wyprzedzających swoją epokę o dwadzieścia lub trzydzieści lat: w kopertach znajdowały się projekty urządzeń, które powinny powstać dopiero za sześćdziesiąt lat. W końcu poprosiłem o radę Charity. Spotkaliśmy się w Sheringham, niewielkim mieście na północnym wybrzeżu Anglii w hrabstwie Norfolk. Można tam zawsze dostać świeże ryby, a w brzeg nieustannie uderzają potężne fale, rozbijając się z ogłuszającym hukiem na kamienistej plaży – po kilku minutach pobytu nad morzem miałem spierzchnięte wargi, załzawione oczy i włosy pokryte kryształkami soli niesionej przez obłoki pyłu wodnego. Charity, moja sojuszniczka, zaczęła się starzeć i wkrótce miała spojrzeć w oczy śmierci. Czekałem na zwolnienie z wojska i przez kilka dni miałem jeszcze nosić mundur. Niebo pokrywały szare chmury i wiał silny wiatr, toteż musiałem mocno trzymać dłońmi czapkę. – Więc co chcesz mi powiedzieć? – spytała, gdy zaczęliśmy chodzić tam i z powrotem po plaży w miejscu, gdzie nie docierały spienione fale. – Znowu wysyła listy – odpowiedziałem. – Listy do wszystkich uniwersytetów i politechnik na świecie. Tym razem nie tylko w Ameryce, lecz w Europie, Rosji, Chinach:
wszędzie, gdzie są odpowiednie laboratoria i dobrzy specjaliści. Rysunki techniczne pocisków rakietowych, prace na temat dualizmu falowo-korpuskularnego, projekty osłon orbitalnych odpornych na wysoką temperaturę, analizy stosunku masy do siły ciągu w przypadku wystrzelenia rakiety na orbitę... Uciszyła mnie skinieniem dłoni odzianej w białą rękawiczkę. – Chyba rozumiem, na czym polega problem, Harry. – Kazał mi nadać listy. – Zamierzasz to zrobić? – Nie wiem. Właśnie dlatego chciałem z tobą porozmawiać. – Bardzo mi pochlebia, że tak wysoko cenisz moją opinię. – Czekała, żebym zaczął analizować problem, więc to zrobiłem. – Jeśli nadam te listy, historia znowu się zmieni. Szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Nie potrafię niczego przewidzieć, nie wiem, co się stanie, ale te listy zrewolucjonizują naukę, przyśpieszą postęp technologiczny o czterdzieści lub pięćdziesiąt lat. W przyszłości Bractwo Kronosa... – W Bractwie Kronosa już panuje zamieszanie. Kiedy ostatnio Vincent to zrobił, zmieniła się historia. Nie łudź się: nie da się odwrócić tego procesu w ciągu kilku
żywotów. – Jeśli nie nadam listów, zdemaskuję się przed Vincentem. Zrozumie, że wszystko pamiętam, i nie poznamy jego miejsca urodzenia. – Ciągle powtarzam, że powinniśmy po prostu obciąć mu uszy. W dawnych czasach to się sprawdzało. – Nic nie powie. – Wygląda na to, że jesteś o tym absolutnie przekonany, Harry. – Ja nic nie powiedziałem, prawda? Zacisnęła wargi i odwróciła głowę, widząc kolejny wielki obłok kropelek słonej wody nadlatujący w stronę brzegu. – Nie mogę podjąć decyzji za ciebie. Jeśli nie nadasz tych listów, będziemy musieli natychmiast schwytać Vincenta i próbować wydobyć z niego prawdę. Jeśli je wyślesz, świat znowu pogrąży się w chaosie, przynajmniej w tym życiu. Zapanuje zamęt, historia zmieni swój bieg i ludzkość już nie będzie taka sama. Ale... – Ale ja zachowam swoje stanowisko u Vincenta i ciągle będę miał szansę podstępnie go przekonać, by mi zdradził swoje sekrety. – Tak. Nie znam tego człowieka. Nigdy go nie widziałam i nie mogę ryzykować spotkania z nim, bo może wiedzieć, kim i czym jestem Nie wątpię, że stara się udoskonalić technikę wywoływania amnezji na wypadek, gdyby spotkał
następnych członków Bractwa Kronosa. Decyzja należy do ciebie, Harry. Tylko ty możesz ocenić, jak najlepiej postąpić. – Bardzo mi pomogłaś – mruknąłem. Wzruszyła ramionami. – To twoja rozgrywka, Harry, nie moja. Rób, co uważasz za stosowne. Bractwo Kronosa... nie może ingerować. Już raz to zrobiliśmy i ponieśliśmy klęskę. Nazajutrz rano nadałem listy i wyjechałem pierwszym pociągiem z miasta, nim zdążyłem się rozmyślić.
Rozdział siedemdziesiąty dziewiąty
Po wojnie Vincent znów zaczął działać jako „inwestor” w różnych branżach. Nie miał jednej firmy zajmującej się prowadzeniem interesów, lecz podróżował dookoła świata jako bogaty entuzjasta, angażując się w różne przedsięwzięcia, które zdawały się go interesować. A ja byłem jego osobistym sekretarzem. – Chcę cię mieć blisko siebie, Harry – wyjaśnił. – Dobrze na mnie działasz. Jako sekretarz Vincenta miałem dostęp do znacznie większej ilości informacji niż w poprzednim życiu. Nieustannie otrzymywałem dokumenty z banków, uniwersytetów, od dyrektorów przedsiębiorstw, instytucji dobroczynnych poszukujących inwestorów, rządów i brokerów, a Vincent, wskutek jakiegoś fatalnego przeoczenia, nawet nie zawracał sobie głowy ich przeglądaniem. Przyzwyczaił się do mnie: stałem się jego
pupilem, całkowicie zależnym, całkowicie nieszkodliwym. Zachowywałem się służalczo, czułem wdzięczność, że płaci mi tak dużo za tak niewiele pracy, poznawałem ciekawych ludzi, a pytany o swoje stanowisko odpowiadałem z dumą, że nie jestem wcale sekretarzem, lecz raczej menedżerem pracującym dla pana Rankisa, współpracownikiem podróżującym wraz z nim dookoła świata, obracającym się w eleganckim towarzystwie, należącym do jego licznej świty. Traktował mnie bardzo dobrze, jako pracownika i przyjaciela, znów kupując sobie moje przywiązanie za pomocą normalnych łapówek: darmowych obiadów – wakacji – golfa (o bogowie, jakże nienawidziłem golfa!), a także opłacanych przez siebie regularnych wycieczek do jego ulubionego klubu na Morzu Karaibskim. Wszystko to miało mnie skorumpować, a ja okazałem się bardzo podatny na korupcję. Lubię sobie wmawiać, że gdyby mi na tym choć trochę zależało, mógłbym zostać naprawdę dobrym golfistą, ale prawda może być znacznie prostsza – niektórych umiejętności nie da się opanować nawet dzięki doświadczeniu. Opowiadaliśmy sobie historie o wojnie, przyjaciołach, znajomych, pijatykach; spaliśmy w tym samym przedziale w nocnych pociągach; siedzieliśmy obok siebie w samolotach lecących nad Atlantykiem; zmienialiśmy się przy kierownicy, jeżdżąc na walne zgromadzenia spółek
najpierw na Wschodnim Wybrzeżu, a później na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Staliśmy ramię przy ramieniu, patrząc na Niagarę – jest to jeden z nielicznych widoków na naszej planecie, który zawsze zapiera mi dech w piersiach, niezależnie od tego, jak doskonale go pamiętam. Kiedy podróżowaliśmy w interesach, zatrzymywaliśmy się w hotelach w sąsiednich, połączonych pokojach, by móc napić się whisky o północy, gdyby przyszła nam ochota. Wielu ludzi uważało nas za kochanków i zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby Vincent to zaproponował. Przeżyłem tak wiele, że perspektywa przespania się z nim w ogóle mnie nie wzruszała i natychmiast bym się zgodził. Problem polegał na tym, czy mógłbym to pogodzić ze swoją aktualną tożsamością – odgrywałem rolę Harry’ego Augusta, sympatycznego młodego człowieka z Leeds, który wychował się w epoce, w której homoseksualizm był nie tylko karalny, lecz stanowił kompletne tabu. Zdecydowałem, że gdyby kwestia ta kiedyś się pojawiła, przeżyję wiarygodny, staroświecki kryzys sumienia, konflikt wewnętrzny na tle religijnym. Później, w razie dalszych nacisków ze strony Vincenta, należało ulec, okazując poczucie winy; niewykluczone, że wcześniej powinienem nawiązać nieudany romans z jakąś dziewczyną. Nie było sensu ułatwiać Vincentowi działania.
Na szczęście nigdy nie złożył mi żadnej dwuznacznej propozycji, chociaż wszyscy na to czekali, łącznie ze mną. Traktował seks wyłącznie jako środek terapeutyczny; sam to wcześniej przyznał. Destruktywna namiętność była głupotą, irracjonalne pożądanie stanowiło stratę czasu, a jego umysł zawsze skupiał się na poważnych sprawach. Pierwsza sugestia, że Vincent zajmuje się czymś poważnym, pojawiła się 1948 roku, gdy wszedł do niewielkiego pomieszczenia służącego jako moje londyńskie biuro, usiadł wygodnie w fotelu po przeciwnej stronie biurka i położył nogi na blacie między stosem dokumentów a imponującą kolekcją kolorowych atramentów. – Jutro zamierzam przeprowadzić inspekcję projektu naukowego – odezwał się. – Chcesz ze mną pojechać? Odłożyłem dokument, którym się zajmowałem, i z namysłem splotłem dłonie. Wspólne wyjazdy w interesach z Vincentem zwykle kończyły się ciężkim kacem, znacznym ubytkiem stanu konta bankowego i przytłaczającym poczuciem déjà vu, lecz tym razem zaintrygował mnie jego lekki ton i niejasność opisu. – Dokąd? – Do Szwajcarii. – Lecisz jutro do Szwajcarii? – Nie jutro, tylko dziś po południu – odpowiedział. –
Byłem pewien, że wysłałem ci notatkę służbową. – Nie wysłałeś mi żadnej notatki służbowej od dwóch lat – zauważyłem łagodnie. – Sam załatwiasz różne sprawy, a potem muszę się w nie wciągać. – I czy wszystko nie układa się świetnie? – spytał. – Doskonale się nam współpracuje, prawda? – Co to za projekt? – Och, coś związanego z ciężką wodą, cząstkami elementarnymi, podobnymi rzeczami. Wiesz, że w ogóle nie interesuję się fizyką. Doskonale wiedziałem, że Vincent nie interesuje się fizyką – wyjątkowo się starał, by mnie o tym przekonać. Jednak w tej chwili byłem zafascynowany, ponieważ od dłuższego czasu planowałem prawie cały rozkład dnia Vincenta i Szwajcaria wydała mi się czymś w rodzaju obietnicy zdobycia Świętego Graala – istnienie szwajcarskiego projektu utrzymywano przede mną w całkowitej tajemnicy. Zorientowałem się, że w harmonogramie zajęć Vincenta istnieją dziury, wielotygodniowe przerwy przeznaczone na „urlopy”, „sprawy rodzinne” lub „wesela” – ileż było tych wesel! – ale nigdy nie proszono mnie wówczas o rezerwowanie biletów lotniczych i z tego powodu nie znałem żadnych szczegółów. Teraz zacząłem się zastanawiać, jaki projekt związany z ciężką wodą, cząstkami elementarnymi i podobnymi
zagadnieniami jest realizowany w Szwajcarii. Czy to właśnie tam znajduje się czarna dziura, w której w tajemnicy przede mną Vincent lokuje ogromne pieniądze, sądząc, że nic o tym nie wiem? – Chyba nie chcę lecieć dziś po południu do Szwajcarii. Kłamałem tak dobrze, że prawie nie musiałem słyszeć wypowiadanych przez siebie słów. Tak świetnie oszukiwałem i dawałem się oszukiwać, że z góry wiedziałem, co odpowie Vincent. – Daj spokój, Harry. Wiem, że jesteś wolny. – Mogę mieć plany względem pięknej młodej damy zainteresowanej moimi opowieściami o spekulacjach finansowych i podejrzanych spelunkach. – Możesz, w sensie filozoficznym. Możesz mieć wiele różnych rzeczy do zrobienia, możesz mieć opryszczkę, ale w istocie rzeczy, Harry, w prostych kategoriach empirycznych nie masz wyboru, więc przestań tracić czas i bierz kapelusz. Przestałem tracić czas, wziąłem kapelusz i miałem nadzieję, że Vincent widzi, jak bardzo mnie to wszystko irytuje. Szwajcaria. W kraju tym czuję się najlepiej między pięćdziesiątym drugim a siedemdziesiątym pierwszym rokiem życia. Kiedy jestem młodszy, czyste powietrze,
zdrowy tryb życia, rezerwa mieszkańców i mało wyrazista kuchnia nieco mnie odstręczają. W starszym wieku wszystkie te cechy przygnębiająco kontrastują z moim zniedołężniałym ciałem i perspektywą nieuchronnej śmierci. Jednak między pięćdziesiątym drugim a siedemdziesiątym pierwszym rokiem życia, zwłaszcza gdy czuję się dobrze jak na swój wiek, Szwajcaria jest bardzo miłym miejscem – rześki wiatr, czyste baseny i przepiękne krajobrazy, gdy spaceruje się u podnóża gór lub, bardzo rzadko, gdzieś wysoko. Na lotnisku czekał na nas samochód zamówiony przez Vincenta. – Sam go wynająłeś? – Harry, nie jestem całkowicie zależny od ciebie, zdajesz sobie z tego sprawę? – Zdaję – odpowiedziałem. – W sensie filozoficznym. Jednocześnie wykrzywił się i uśmiechnął, po czym zajął miejsce za kierownicą. Jechaliśmy pod górę, później znowu pod górę, jeszcze później, ku mojej irytacji, w dół i znowu pod górę. Nigdy nie lubiłem jazdy po stromych serpentynach wijących się w górach. W końcu zaczęliśmy się wspinać jeszcze wyżej niż poprzednio, aż znaleźliśmy się w sosnowym lesie i w świetle reflektorów zaczął lśnić szron. Spojrzałem w
przepaść za oknem, na doliny, w których widać było światła wiosek, a potem do góry, na rozgwieżdżone niebo, po czym wybuchnąłem: – Gdzie my właściwie jedziemy, do licha?! Nie jestem odpowiednio ubrany do jazdy na nartach! – Niedługo się przekonasz. Wielki Boże, gdybym wiedział, że zaczniesz marudzić, zostawiłbym cię na lotnisku. Tuż przed pierwszą w nocy dotarliśmy do celu podróży, górskiego domku ze spadzistym drewnianym dachem i szerokimi szklanymi oknami, w których paliły się światła. Wysiadłem z samochodu. Ziemia nie była przysypana śniegiem, ale skrzypiała od mrozu. Z moich ust buchały kłęby pary. Vincent zatrzasnął drzwiczki auta, a z balkonu na piętrze domu pomachała do niego kobieta, po czym zniknęła we wnętrzu. Vincent śpiesznie podążył wąską brukowaną ścieżką do bocznego wejścia, otworzył drzwi i zaprosił mnie gestem do środka. Wewnątrz panowało przyjemne ciepło i czuć było lekki zapach dymu z kominka. Na szczycie schodów pojawiła się kobieta, najwyraźniej uszczęśliwiona. – Bardzo się cieszę, że pana znowu widzę, panie Rankis! Padli sobie w ramiona i zastanawiałem się przez chwilę, czy nie łączy ich coś więcej niż tylko sympatia. – Na pewno nazywa się pan Harry – odezwała się po
chwili. – Bardzo mi miło! Bardzo mi miło! – Mówiła po niemiecku ze szwajcarskim akcentem i miała około trzydziestu lat. Zaprowadziła nas do salonu, gdzie rzeczywiście płonął wielki ogień na kominku, i poczęstowała wędlinami, gotowanymi ziemniakami i grzanym winem. Byłem zbyt zmęczony i głodny, by zadawać pytania, a kiedy Vincent w końcu poklepał się po kolanach i oznajmił: „W porządku! Czeka nas jutro pracowity dzień!”, protestowałem tylko dla pozoru i natychmiast poszedłem spać. Nazajutrz rano coś wyrwało mnie nagle ze snu. Przy moim łóżku stał Vincent, całkowicie ubrany do wyjścia, i spoglądał na mnie w milczeniu. Nie wiedziałem, od jak dawna przebywa w pokoju i mnie obserwuje. Rękawiczki miał przyczepione do rękawów długimi sznurkami jak mały chłopiec, ale na jego spodniach ani butach nie było śladów wilgoci, żadnych oznak, że wychodził na dwór. Przez dłuższą chwilę po prostu na mnie patrzył, aż wreszcie usiadłem prosto i wyjąkałem: – Vincent? Co się stało? Przez chwilę myślałem, że powie coś ważnego, lecz potrząsnął lekko głową, zrobił krok w stronę drzwi i odparł, nie patrząc na mnie: – Pora wstawać, Harry. Przed nami bardzo pracowity
dzień. Wygramoliłem się z łóżka i zrezygnowałem z wzięcia prysznica. Na zewnątrz niebo było niebieskoszare i panował lekki mróz. Powietrze szczypało w policzki, czuło się, że wkrótce zacznie padać śnieg. Kobieta pomachała do nas z balkonu. Wsiedliśmy do niewielkiego samochodu Vincenta, a później znowu pojechaliśmy w górę, między coraz rzadszymi sosnami i sterczącymi skałami. W samochodzie szumiało ogrzewanie włączone na pełny regulator. Żaden z nas się nie odzywał. Jazda nie trwała długo. Zaledwie po dziesięciu minutach Vincent ostro skręcił w prawo i wjechał do krótkiego tunelu, który w pierwszej chwili wziąłem za wejście do kopalni. Dotarliśmy do wybetonowanego parkingu, otoczonego ze wszystkich stron pionowymi ścianami skalnymi, w niektórych miejscach zabezpieczonymi drucianą siatką na wypadek obrywów. Zauważyłem niewielką tabliczkę z napisami po francusku, niemiecku i angielsku: TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. Kiedy zaparkowaliśmy samochód wśród nielicznych aut stojących na nielicznych miejscach parkingowych, powitał nas grzecznym skinieniem głowy ochroniarz ubrany w niebieską kurtkę obszytą futrem, której obszerne fałdy dobrze skrywały wypukłość pistoletu noszonego pod pachą.
Ruszyliśmy w stronę szarych drzwi w szarych skałach. Otworzyły się i weszliśmy do środka, obserwowani przez kamerę monitoringu wyprzedzającą swoją epokę o wiele, wiele dziesięcioleci. Miałem pytania, lecz czułem, że nie mogę ich zadać. Podążyliśmy w dół korytarzem wykutym we wnętrzu góry; na jego ścianach paliły się lampy. Z początku z naszych ust buchały kłęby pary, ale gdy schodziliśmy w dół, wcale nie robiło się zimniej – poczułem ciepło i wilgoć. Usłyszałem głosy dobiegające z dołu, odbijające się echem od twardych, zaokrąglonych ścian. W pewnej chwili napotkaliśmy trzech mężczyzn, którzy szli korytarzem do góry, pchając pusty wózek. Głośno rozmawiali, ale na widok Vincenta nagle umilkli. Nie odzywali się, aż znaleźliśmy się poza zasięgiem głosu, w głębi góry. Słyszałem cichy syk klimatyzatorów, szum rur, a gorąco nabrało dziwnego mechanicznego charakteru – temperatura była zbyt wysoka, a powietrze zbyt wilgotne, by był to tylko efekt ogrzewania pomieszczeń dla wygody pracowników. Liczba ludzi wzrastała, mężczyźni i kobiety w różnym wieku rozpoznawali Vincenta, po czym odwracali oczy. Tu i tam dostrzegałem również funkcjonariuszy ochrony, coraz liczniejszych mężczyzn w grubych mundurach, z pistoletami pod pachami i pałkami na biodrach. – Co to za miejsce? – odezwałem się w końcu, gdy gwar
ludzkich głosów stał się na tyle donośny, że moje pytanie nie przerwało panującej ciszy. – Znasz się na fizyce kwantowej? – rzucił, gdy skręciliśmy za róg korytarza i zatrzymaliśmy się przed pancernymi drzwiami, które zaczęły sunąć do góry na prowadnicach. – Nie bądź śmieszny. Wiesz, że nie mam o tym pojęcia. Westchnął z rezygnacją, schylił głowę i przeszedł pod drzwiami. Znaleźliśmy się w jeszcze cieplejszej jaskini. – Cóż, postaram się to wytłumaczyć w prosty sposób. Powiedzmy, że patrzysz na wodospad i zadajesz sobie pytanie, w jaki sposób powstał. Dochodzisz do wniosku, że woda płynąca w dół żłobiła skałę. W górnej części wodospadu skały były twarde i nie uległy erozji, a w dolnej miękkie i zostały zniszczone przez pędzącą wodę. Przeprowadziwszy to rozumowanie, dochodzisz do kolejnych wniosków: że woda zawsze musi płynąć z góry na dół, że dochodzi do erozji, że tarcie wyzwala energię, że energia wpływa na materię, i tak dalej, i tak dalej. Rozumiesz? – Chyba tak. Czy zaczęło mu mnie brakować? Czy zaczęło mu brakować Harry’ego Augusta, z którym dyskutował w Cambridge i który zawołał: „Nonsens!”, słysząc jego zwariowane idee? Myślę, że to możliwe.
To twoja wina, Vincencie, bo mnie zabiłeś. Dwa razy. – Cóż, a zatem zróbmy następny krok. Wyobraźmy sobie, że bierzemy jeden z atomów wszechświata i uważnie go obserwujemy. Atom ten składa się z protonów, neutronów i elektronów. Wnioskujemy, że proton musi mieć dodatni ładunek elektryczny, a elektron ujemny, że wzajemnie się przyciągają, że neutron jest związany z protonem i że potrzebna jest siła, by ich wzajemne przyciąganie nie spowodowało zapadnięcia się atomu, a z tego z kolei możemy wydedukować... – Umilkł, szukając odpowiedniego słowa. – Tak? – Wszystko – rzekł cicho, spoglądając w bok. – Możemy wydedukować wszystko. Na podstawie jednego atomu, jednego punktu czasoprzestrzeni możemy badać fundamentalną strukturę wszechświata i dzięki logicznemu rozumowaniu odkryć wszystko, co było, wszystko, co jest, i wszystko, co musi nastąpić. Wszystko. Otworzyły się kolejne drzwi, prowadzące do pomieszczenia, w którym było jeszcze cieplej. Wirujące wentylatory desperacko starały się obniżyć temperaturę, a ja zobaczyłem ogromną metalową konstrukcję wysokości sześciu pięter, otoczoną sięgającymi aż do samego szczytu rusztowaniami, na których pracowali mężczyźni i kobiety –
setki ludzi – montując różne elementy. Powietrze miało posmak elektryczności, zapach elektryczności, panował ogłuszający hałas. Vincent wręczył mi dozymetr promieniowania, znacznie nowocześniejszy od tych, które dwadzieścia lat wcześniej, prawie dwieście lat temu nosiłem w bazie Pietrok-112, i wrzasnął, przekrzykując hałas: – Oto właśnie zwierciadło kwantowe! Popatrzyłem. Było piękne. Zwierciadło kwantowe. Jeśli spojrzysz w nie dostatecznie głęboko, zobaczysz, że patrzy na ciebie Bóg. Było prawie gotowe.
Rozdział osiemdziesiąty
Moje trzecie życie. Opowiadałem ci, jak przez pewien czas wędrowałem jako ksiądz, mnich, uczony, teolog – możesz to nazywać, jak chcesz – idiota poszukujący odpowiedzi, czegokolwiek. Opowiadałem o swoim spotkaniu z Shenem, chińskim szpiegiem, który z szacunkiem wyraził nadzieję, że nie zamierzam obalać komunizmu. Opowiadałem, jak pobito mnie w Izraelu i napadnięto w Egipcie, o tym, jak odnalazłem wiarę i ją straciłem, co przyszło tak łatwo, jakbym zrzucał z nóg wygodną parę pantofli. Nie opowiadałem o Madam Patnie. Była hinduską mistyczką i jako jedna z pierwszych ludzi Wschodu zdała sobie sprawę, że najbardziej lukratywny sposób szerzenia oświecenia to działalność misyjna wśród ludzi Zachodu, którzy jeszcze nie mieli okazji stać się cyniczni. Przez pewien czas byłem jednym z jej uczniów i
siedziałem u jej stóp, intonując wraz z resztą wyznawców bezsensowne teksty, chwilowo szczerze przekonany – w tamtym życiu byłem szczerze przekonany o wielu rzeczach – że ta pulchna, wesoła kobieta naprawdę proponuje mi drogę wiodącą do oświecenia. Po kilku miesiącach darmowej pracy na wielkich plantacjach Madam Patny – uważałem to za niezbędne, by zbliżyć się do natury i przez to do samego siebie – uzyskałem rzadki przywilej audiencji i drżąc z podniecenia, siedziałem po turecku na podłodze przed wielką damą i czekałem, aż mnie olśni swoją mądrością. Przez długi czas milczała, pogrążona w medytacji. My, jej uczniowie, od dawna wiedzieliśmy, że nie należy przerywać tych chwil ciszy, rzekomo wypełnionych głębokim namysłem. W końcu uniosła głowę, popatrzyła na mnie i oświadczyła: – Jesteś boską istotą. To stwierdzenie naszej mandir nie było szczególnie odkrywcze. – Jesteś istotą zrodzoną ze światła. Twoja dusza to pieśń, twoje myśli to piękno. Nie ma w tobie niczego niedoskonałego. Jesteś sobą. Jesteś wszechświatem. Gdyby słowa te intonował tłum zgromadzony w dużej sali, robiłyby wielkie wrażenie. Teraz, gdy wygłaszała je cicho starsza kobieta, zaskoczyło mnie, że zawierają tyle
sprzeczności. – A Bóg? – spytałem. Madam Patna uznała to pytanie za nieco impertynenckie, ale nie chciała rozczarować gorliwego wyznawcy, bezceremonialnie go odprawiając, toteż uśmiechnęła się promiennie, z czego była znana, a następnie oznajmiła: – Nie ma czegoś takiego jak Bóg. Istnieje tylko stworzenie. Jesteś częścią stworzenia, a stworzenie znajduje się w tobie. – Więc dlaczego nie mogę wpływać na stworzenie? – Wpływasz. Wszystko, co jest z tobą związane, każda cząstka twojego jestestwa, każdy oddech... – Chodzi o to... dlaczego nie mogę wpływać na swoją drogę przez życie? – Ależ wpływasz! – odpowiedziała stanowczo. – Twoje życie to tylko krótkotrwały płomyk, cień. Odrzucisz je i znajdziesz się na innej płaszczyźnie, osiągniesz nowy poziom zrozumienia, zdasz sobie sprawę, że to, co uważasz w tej chwili za rzeczywistość, jest tylko więzieniem zmysłów. Będziesz spoglądał na świat oczami stwórcy. Jesteś cząstką stworzenia. Stworzenie jest cząstką ciebie. Stanowisz emanację pierwszego tchnienia, które stworzyło świat, twoje ciało składa się z atomów ciał, które istniały wcześniej, a kiedy umrzesz, z twojego ciała i twoich czynów
powstanie nowe życie. To ty jesteś Bogiem. W późniejszych miesiącach znużyły mnie takie puste tyrady, a kiedy niezadowolony adept szepnął mi na ucho, że nasza surowa, ascetyczna przywódczyni mieszka w luksusowej posiadłości położonej przy drodze pięć kilometrów dalej, cisnąłem na ziemię słomkowy kapelusz i kosę, po czym odszedłem, by szukać lepszej filozofii. Mimo to dziś, tyle żywotów później, ciągle się zastanawiam, co właściwie oznacza widzieć wszechświat oczami Boga.
Rozdział osiemdziesiąty pierwszy
– Harry, to najważniejsza rzecz w całej historii ludzkości. Szept Vincenta w moim uchu. Tyle szeptów w moim uchu, słuchałem ich przez tyle lat... – To zmieni ludzkość, ponownie zdefiniuje wszechświat. Zwierciadło kwantowe ujawni tajemnice materii, przeszłości i przyszłości. Wreszcie zrozumiemy idee, których znaczenia nawet się nie domyślaliśmy: życia, śmierci, świadomości, czasu. Harry, zwierciadło kwantowe to... – Co powinienem zrobić? – spytałem, ze zdumieniem słysząc własny głos. – Jak mogę pomóc? Vincent uśmiechnął się. Położył dłoń na moim ramieniu i przez chwilę wydawało mi się, że ma w oczach łzy. Nigdy nie widziałem płaczącego Vincenta i przez chwilę
myślałem, że żartuje. – Zostań ze mną – powiedział. – Zostań tutaj, u mojego boku. Zwierciadło kwantowe. Patrzeć oczami stwórcy. Vincent Rankis. Dziwne, że cię tu widzę. Stworzymy zwierciadło, w którym przejrzy się sama natura... Bzdury! Albo twoim, albo moim przykrym obowiązkiem jest pocałowanie Frances w usta. Kompletny nonsens! Jestem dobrym człowiekiem, do cholery! To twoja przeszłość, Harry, to twoja przeszłość. Rory Hulne, umierający samotnie. Patricku Auguście, zawsze byłeś moim ojcem. Cisza, gdy trumna Harriet znika w ziemi. Cisza przy kominku w chacie obrośniętej chwastami. Diler narkotyków mieszkający w domu, którym rządziła żelazną ręką Constance Hulne, gdzie oszalała Lydia, a Alexandra uratowała życie małego chłopca, gdzie służąca o nazwisku Lisa Leadmill została przyciśnięta do stołu kuchennego i nie krzyczała. Później narodziło się dziecko, które wiele razy przeżywa to samo życie, znowu, znowu i znowu, w kółko odbywa tę samą podróż...
Richard Lisle, zabijany przeze mnie wiele razy. Błagam, nigdy nie zrobiłem nic złego! Rosemary Dawsett, pocięta nożem w wannie. Jenny, powinni o tobie mówić w telewizji, naprawdę. Uciekniesz ze mną? Lubisz mnie? Zawsze cię lubiłem, Jenny. Zawsze. Przyszła małżonka! Co ty na to, Harry? Czyż nie jest piękna? Akinleye. Znałeś mnie wtedy, Harry? Czy postąpiła słusznie, gdy zapomniała? Osobiście najbardziej lubię udo! Kąpiel pomaga, ale czasami trzeba się bez niej obejść, prawda? Tra-la-la, doktorze, do widzenia i wszystkiego najlepszego! Virginia, krążąca w lecie po Londynie. Zabijająca nienarodzonych ouroboran. Dygotała, gdy kasowaliśmy jej umysł. Jeśli cię kiedyś znudzi to, co robisz, znajdź mnie na pierwszej linii frontu! Bardzo, bardzo przepraszam. Bardzo mi przykro, Harry. To dla wspólnego dobra. Tak musi być. Zwierciadło kwantowe. Patrzeć oczami Boga. Świat się kończy.
Nie możemy tego powstrzymać. Teraz wszystko zależy od ciebie. Zwierciadło kwantowe. Zostań tutaj. U mojego boku. Dokonałem sabotażu, Vincencie. Zniszczyłem zwierciadło kwantowe. Okazało się to łatwe. Nawet nie musiałem być na miejscu. Uznałeś, że nie jestem naukowcem, że nie mogę ci pomóc, jak to robiłem w Rosji, bo nie rozumiem nawet najbardziej podstawowych zasad mechaniki Newtona, a cóż dopiero technologii wyprzedzającej epokę o blisko sto lat, którą zastosowałeś w czasie swoich badań we wnętrzu góry w Szwajcarii. Już od kilku żywotów pełniłem funkcję administratora, chłopca na posyłki zajmującego się trywialnymi sprawami. Spędziłem dziewięć miesięcy w jaskiniach w Szwajcarii, obserwując powstawanie zwierciadła kwantowego, słuchając ryku maszyn podczas eksperymentów, i wiedziałem, że jesteś bliski sukcesu, bardzo bliski. Na moje biurko trafiały sprawozdania, a ty je ignorowałeś, uważając, że ich nie rozumiem, ale, Vincencie, byłem jedynym człowiekiem potrafiącym je pojąć, rozumiałem każdą kropkę i każdy ukośnik, każdy ułamek dziesiętny i znaczenie każdej krzywej na wykresie. To właśnie ja, gdy powinienem
zamówić tor 234, zmieniłem cyfrę w formularzu i zamówiłem tor 231. To właśnie ja zmniejszyłem koszty prętów boru, skracając je o kilka kluczowych milimetrów. To ja przesunąłem przecinek o jedno miejsce w obliczeniach dyspersji fal. Przesunąłem przecinek na pierwszej stronie siedmiostronicowego dokumentu, toteż końcowy rezultat różnił się o dziewięć rzędów wielkości. Będziesz się zastanawiać, dlaczego to zrobiłem. Z chęci ocalenia wszechświata? Brzmi to niewiarygodnie pompatycznie – może powinienem sprawić sobie T-shirt z napisem: ZBAWCA WSZECHŚWIATA? Kim tak naprawdę jesteś? Czy uważasz się za Boga, że chcesz zniszczyć świat, poszukując wiedzy? Z przyzwyczajenia? Poświęciłem tyle lat, by cię zniszczyć, że szkoda byłoby nie wykorzystać okazji. Z zazdrości? Może trochę. Z zemsty? Byłeś takim znakomitym kompanem, że czasem trudno było pamiętać to wszystko. Niełatwo mieć do kogoś urazę po upływie wielu stuleci, a jednak... Pamiętaj. Pamiętaj jak człowiek obdarzony pamięcią absolutną. Znowu to samo: połykasz truciznę w bazie Pietrok-112 i
jesteś za to wdzięczny, czujesz chłód elektrod przyciskanych do głowy, smak elektryczności na języku, nie raz, ale dwa, za drugim razem trzymałeś mnie za rękę i powiedziałeś, że to dla mojego dobra, oczywiście, tylko dla mojego dobra. Jenny. Lubisz mnie, Harry? Lubisz mnie? Płakałem na zimnie, twój prywatny sekretarz, twój prywatny pies, zwierzę hodowlane, twój czymkolwiekchciałeś-żebym-był. Zamykam oczy i przypominam sobie – tak. To zemsta. I może również zdaję sobie sprawę, że coś we mnie umarło i że to jedyny sposób, by to odzyskać – nie przychodzi mi do głowy nic innego. Kwestia, jak postąpić słusznie, jakby cokolwiek to jeszcze dla mnie znaczyło. Zniszczyłem zwierciadło kwantowe, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkie te zmiany – przecinek, izotop, pręt boru – wystarczą. Cofnąłem twoje badania o pięćdziesiąt lat, a ty nigdy się nie domyśliłeś, że to moje dzieło, że to ja jestem za to odpowiedzialny. * Eksperyment wyznaczono na letni dzień, chociaż w wilgotnych, gorących jaskiniach pory roku nie miały większego znaczenia. Do mojego gabinetu wszedł Vincent,
z twarzą zaróżowioną po codziennym biegu wokół ośrodka. Miałem wrażenie, że jest to substytut ćwiczeń gimnastycznych na mrozie, jakimi poddawał mnie w bazie Pietrok-112. – Idziesz? – spytał. Odłożyłem powoli pióro, splotłem dłonie, spojrzałem mu w oczy i powiedziałem: – Vincencie, jestem bardzo szczęśliwy, że ty jesteś bardzo szczęśliwy, ale, jak z pewnością wiesz, mam w stołówce pięćdziesiąt przeterminowanych puszek tuńczyka i w tej chwili piszę epickie dzieło prozatorskie, gorzką, pełną świętego oburzenia skargę, jakiej jeszcze nigdy nie otrzymała żadna fabryka konserw. Po prostu mi przeszkadzasz. Wydmuchał powietrze między wargami niczym zirytowana orka. – Harry, nie chcę kwestionować znaczenia twojej pracy, ale dzisiejszy eksperyment może się okazać początkiem rewolucji w całej historii ludzkości. Na pewno rozumiesz, że w tej sytuacji strofowanie fabryki konserw może poczekać. Zabieraj swoje rzeczy i chodź ze mną! – Vincencie... – Chodź! Ujął mnie na łokieć i zmusił do wstania. Chwyciłem swój dozymetr, mrucząc z niezadowoleniem, a on wyprowadził mnie na korytarz. Kiedy schodziliśmy w głąb góry, przez
cały czas mówiłem o nieświeżych konserwach z tuńczyka, zepsutej sałatce jarzynowej i kosztach energii elektrycznej pobieranej przez podziemny kompleks, aż wreszcie Vincent zawołał: – Harry, chodzi o przyszłość ludzkości i zrozumienie praw rządzących wszechświatem! Zapomnij o sałatce jarzynowej! Na galerii obserwacyjnej przed zwierciadłem kwantowym stało blisko trzydziestu naukowców, którzy spoglądali na ogromne urządzenie. Z czasem rozrosło się ono do gigantycznych rozmiarów, gdyż technicy nieustannie je rozbudowywali. Przypominało wielką zdeformowaną rakietę – lśniące powierzchnie, plątanina kabli, wysoka temperatura, para, ciśnienie i tysiące czujników podłączonych do komputerów wyprzedzających swoją epokę o pięćdziesiąt lat. Byłem jedynym człowiekiem bez przygotowania naukowego obecnym w sali, a gdy uprzątnięto posadzkę wokół zwierciadła kwantowego, Vincent pociągnął mnie do przodu i zawołał: – Ci idioci nie byliby w stanie niczego policzyć, gdybyś ich nie karmił i nie podcierał ich zasranych tyłków! Chodź! Zasługujesz, żeby to zobaczyć! Chyba miał rację, ponieważ mikroskopijne zmiany wprowadzone przeze mnie w dokumentacji technicznej musiały prawie na pewno sprawić, że zbliżający się eksperyment zakończy się całkowitym fiaskiem.
Rozległo się trzykrotne wycie syreny alarmowej, które oznaczało, że cały personel musi opuścić okolicę urządzenia. Później najpoważniejszy z naukowców rozpoczął odliczanie; jednocześnie ożyły z buczeniem generatory, a kilkunastu ludzi wbiło wzrok w kolumny cyfr pojawiające się coraz prędzej na monitorach. Vincent prawie podskakiwał z podniecenia obok mnie i nawet ściskał przez chwilę moją dłoń, lecz zawstydził się tego emocjonalnego gestu i zaraz cofnął rękę, po czym zaczął obgryzać paznokcie. Spoglądałem na zwierciadło kwantowe z rękami skrzyżowanymi na piersiach, zachowując niewzruszony spokój, a tymczasem energia skupiona w urządzeniu stopniowo osiągała maksimum. We wnętrzu maszyny ohydnie precyzyjne i diabelsko przemyślne części aparatury skradzione z epoki, która miała nadejść za sto lat, obracały się, obracały, obracały, dopasowywały, otwierały, pobierały energię, wydzielały energię, a potem... – Proszę pana? Pytanie zadał technik siedzący przed ekranem komputera. Pytanie nie miało charakteru bezosobowego, tylko emocjonalny. Mężczyzna potrafił bezosobowo odczytywać dane pojawiające się na ekranie, ale potrzebował wsparcia emocjonalnego. Vincent natychmiast to wyczuł; odwrócił się gwałtownie i spojrzał na
nieszczęsnego technika, a tymczasem ktoś inny zerwał się z miejsca i warknął: – Natychmiast wyłączyć! Nie potrzebowali mówić nic więcej, nie chcieli mówić nic więcej. Czyjaś ręka błyskawicznie opadła na alarmowy wyłącznik zasilania. W sali, w której znajdowało się zwierciadło kwantowe, zapadła ciemność. Światła zgasły również na galerii obserwacyjnej i przytłaczający mrok rozpraszały tylko szarawe ekrany komputerów i bladobłękitne światła awaryjne w podłodze. Rozejrzałem się i zauważyłem Vincenta w upiornym świetle; na jego szyi błyskawicznie pulsowała żyła, wydawał się wstrząśnięty, miał wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Popatrzył najpierw na ludzi obecnych w galerii, a potem na zwierciadło kwantowe. Urządzenie powinno być czarne, podobnie jak reszta jaskini, ale wszyscy zauważyliśmy, że w jego wnętrzu pojawiła się pomarańczowa łuna. Wzdłuż cienkich metalowych przegubów radośnie pełzały różowe języki ognia, zasłaniane tylko przez czarne kłęby dymu, które zaczęły buchać z wnętrza urządzenia. Słyszałem syk drobnych metalowych części poddanych ciśnieniu, później chrzęst i trzaski, a kiedy zerknąłem na swój dozymetr promieniowania, spostrzegłem, że cienka powłoka staje się czarna. – Wyłączcie maszynę! – szepnął Vincent. Jego głos był
jedynym słyszalnym dźwiękiem w sali oprócz narastającego warkotu dobiegającego z wnętrza zwierciadła. – Wyłączcie maszynę! – szepnął znowu, nie zwracając się do nikogo konkretnego, jakby nikt nie był w stanie nic zrobić. – Wyłączcie maszynę! Światło wydobywające się z urządzenia, oznaka pożaru świadcząca o topieniu się metalowych elementów, błyskawicznie stawało się silniejsze od blasku błękitnych lamp awaryjnych. Rozejrzałem się po sali i zobaczyłem stado królików zastygłych z przerażenia. Wszystkich ogarnęła trwoga i z przytomnością umysłu człowieka, który spędza cały dzień na obliczeniach, ile papieru toaletowego może potrzebować ośrodek, wrzasnąłem: – Promieniowanie! Opuścić salę! „Promieniowanie” okazało się dobrym słowem i naukowcy rzucili się w stronę drzwi. Nikt nie krzyczał – krzyk wymagałby energii, którą należało w tej chwili w całości zużytkować na jak najszybsze opuszczenie galerii obserwacyjnej zalewanej w śmiercionośnej ciszy przez promieniowanie gamma. Popatrzyłem na Vincenta i spostrzegłem, że dozymetr na jego koszuli również staje się czarny, czarny jak węgiel, śmiertelnie czarny, więc chwyciłem go za rękaw i syknąłem: – Musimy uciekać! Nie poruszył się. Wpatrywał się w zwierciadło kwantowe, a w jego oczach
odbijały się płomienie, które zaczęły pełzać po powierzchni urządzenia. Słyszałem syk topiącego się metalu i wiedziałem, co się za chwilę stanie. – Vincencie! – ryknąłem. – Musimy uciekać! Ciągle się nie poruszał, więc objąłem go ramieniem za szyję i zacząłem ciągnąć do tyłu, w stronę drzwi, niczym pływak holujący topielca. Byliśmy ostatnimi ludźmi w hali; światło stało się oślepiające, wzrastała temperatura, żar przeciskał się przez szyby i uniemożliwiał oddychanie. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że na metalowych wspornikach rozmieszczonych wokół pomieszczenia zaczyna się łuszczyć farba; usłyszałem skwierczenie komputerów, wszystko się rozpadało, widziałem przesuwające się przedmioty, nasze ciała znalazły się w pajęczynie targanej wiatrem. Nagle zaczęło pękać szkło osłaniające galerię obserwacyjną i z całkowitą pewnością zdałem sobie sprawę, że za chwilę dojdzie do eksplozji, która zabije nas obu, że jesteśmy już martwi. Wypchnąłem Vincenta za drzwi galerii. Upadł i stanął na czworakach, oszołomiony, po czym obejrzał się na mnie. Światło stało się nieznośnie jaskrawe, oślepiające, atakowało moje siatkówki całym spektrum kolorów. Chwyciłem awaryjną dźwignię obok śluzy, poczułem, że rozgrzany metal pali mi skórę z sykiem żelazka, pociągnąłem i dałem nurka pod opadającą metalową płytą.
– Uciekaj! – wrzasnąłem do Vincenta. Był oszołomiony i słaniał się na nogach, w moich storturowanych oczach wydawał mi się tylko cieniem, ale popędził naprzód. Przeczołgałem się pod opadającymi drzwiami, znalazłem się w ciemnym korytarzu, przebiegłem trzy kroki i poczułem za sobą straszliwą eksplozję. Wizje ratunku. W mojej skórze głęboko utkwiły kawałki metalu. Kamień na moim brzuchu. Ziemia w ustach. Członkowie ekipy ratowniczej nosili kombinezony pokryte ołowianymi płytami i zanim wynieśli mnie ze zrujnowanego, zadymionego korytarza, polewali mnie wodą przez prawie pół godziny. Bardzo długo była zabarwiona na czerwono, aż wreszcie stała się czysta. Ciemność. Anastezjolog spytał, czy jestem na coś uczulony. Próbowałem odpowiedzieć, ale moja szczęka była spuchnięta i twarda jak ołów. Nie wiem, o co chodziło i czy jeszcze mnie o coś pytali. Vincent przy moim łóżku, ze spuszczoną głową. Pielęgniarka zmieniająca rurki. Zorientowałem się na podstawie jakości powietrza, że nie jestem już w jaskini.
Ujrzałem świt. Był piękny. U szczytu łóżka siedział na krześle Vincent z kroplówką podłączoną do ramienia. Nie wyglądał na człowieka, który stracił dużo krwi, i spał. Czy mnie zostawił? Chyba nie. Budzę się, czuję mdłości. – Wody... Vincent natychmiast do mnie podchodzi. – Harry? – Ma popękane wargi, bladą skórę. – Słyszysz mnie, Harry? – Vincent? – Wiesz, gdzie jesteś? Kiedy mówi, obmacuje mój brzuch, ostrożnie, skutecznie. Vincent, podobnie jak większość ouroboran, ma przygotowanie medyczne. Moje narządy wewnętrzne nie są w dobrym stanie, ale ten Harry August nie powinien tego wiedzieć. – Szpital? – pytam. – Owszem, dobry pomysł. Wiesz, którego dziś mamy? – Nie. – Spałeś przez dwa dni. Doszło do wypadku, pamiętasz? – Zwierciadło kwantowe – szepnąłem. – Co się stało? – Uratowałeś mi życie – odpowiedział cicho. – Wyprowadziłeś mnie ze sterowni, kazałeś mi uciekać, zamknąłeś śluzę. Ocaliłeś życie wielu ludziom. – Ach, dobrze... – Próbowałem unieść głowę i poczułem
ból w plecach. – Co się ze mną stało? – Znalazłeś się w zasięgu fali uderzeniowej. Gdybym był bliżej, nie miałbym żadnych... ale mnie osłoniłeś. Ciągle żyjesz, co jest prawdziwym cudem, ale lekarz... lekarz chce z tobą porozmawiać o pewnych rzeczach. – Promieniowanie... – wykrztusiłem. – Było... bardzo duże. Nie wiem, jak to się... Ale to teraz bez znaczenia. Bez znaczenia? To coś nowego. – Z tobą wszystko w porządku? – spytałem, znając odpowiedź. – Nic mi nie jest. – Jesteś trochę blady. – Ja też... zostałem trochę napromieniowany, ale ty... uratowałeś mi życie, Harry. – Nieustannie do tego wracał, w jego głosie brzmiało niedowierzanie. – Nie wiem, jak ci dziękować. – A może podwyżka pensji? Zaśmiał się lekko. – Nie żartuj. – Umrę? – spytałem. Kiedy nie odpowiedział natychmiast, skinąłem lekko głową. – Rozumiem. Jak długo to potrwa? – Harry... – Jak długo?
– Choroba popromienna... to nie jest przyjemne. – Rzeczywiście, nigdy nie wyłysiałem – przyznałem. – Czy ty... Jesteś... – Ciągle czekam na wyniki badań. Nie, nie czekasz, Vincencie. – Mam nadzieję, że... Mam nadzieję, że wszystko będzie okej. – Uratowałeś mi życie – powtórzył. – To najważniejsze. Choroba popromienna. To nie jest przyjemne. Kiedy będziesz czytał te słowa, nadejdzie najgorsza faza. Wypadną ci wszystkie włosy, mdłości ustąpią i zastąpi je ciągły ból w opuchniętych stawach. Narządy wewnętrzne przestaną stopniowo funkcjonować, zatruwając ciało toksynami. Skóra pokryje się brzydkimi wrzodami, które nie będą się goić, a w miarę postępów choroby zaczniesz tonąć we własnych płynach ustrojowych, gdy płuca przestaną funkcjonować. Wiem o tym, bo właśnie tak zachowuje się moje ciało, gdy piszę dla ciebie swój testament, Vincencie. Zostało ci co najwyżej kilka dni życia. Mnie kilka godzin. *
– Zostań ze mną – powiedziałem. Vincent został. Po jakimś czasie pielęgniarki ustawiły dla niego drugie łóżko. Nie pytałem o kroplówki podłączone do jego żył. Leżał obok mnie, aż wreszcie, widząc moje spojrzenie, uśmiechnął się i rzekł: – To tylko środek ostrożności. – Jesteś kłamcą, Vincencie Rankisie. – Przykro mi, że tak mówisz, Harry Auguście. W pewien sposób mdłości były gorsze od bólu. Ból można uśmierzyć, ale mdłości pokonują nawet najsłodsze opiaty i nowoczesne leki przeciwbólowe. Leżałem w łóżku i próbowałem nie płakać, aż wreszcie, o trzeciej nad ranem, przewróciłem się na bok i zwymiotowałem do kubła stojącego na podłodze, a potem dygotałem, łkałem, trzymałem się za brzuch i chwytałem ustami powietrze. Vincent natychmiast wstał z łóżka i podszedł do mnie, zupełnie nie zwracając uwagi na kubeł wymiocin u swoich stóp. Oparł mi dłonie na ramionach i spytał: – Co mogę zrobić? Leżałem zwinięty w kłębek z kolanami pod brodą. Była to najmniej niewygodna pozycja, jaką mogłem przyjąć. Po moim podbródku spływały wymiociny, tworząc gęste, lepkie pasma. Vincent wziął chusteczkę higieniczną i kubek wody, po czym wytarł mi twarz. – Co mogę zrobić? – powtórzył z naciskiem.
– Zostań ze mną – odpowiedziałem. – Oczywiście. Zawsze. Następnego dnia on również zaczął odczuwać mdłości. Dobrze je ukrywał: wymykał się z pokoju, by wymiotować w toalecie, ale nie potrzebowałem dziewięciuset lat doświadczenia, by to zauważyć. W nocy on także poczuł ból i tym razem zwlokłem się z łóżka i podtrzymałem go, gdy rzygał do kubła na podłodze. – Nic mi nie jest – wykrztusił między kolejnymi torsjami. – Wszystko będzie dobrze. – Widzisz? – mruknąłem. – Mówiłem ci, że jesteś kłamcą. – Harry, chciałbym ci coś powiedzieć. – Jego zdyszany, nierówny głos był jak przeżarty przez kwas. – „Przepraszam, że jestem cholernym kłamcą”, tak? – Tak. – Nie wiedziałem, czy zaszlochał, czy się roześmiał. – Przepraszam. Tak bardzo mi przykro. – Wszystko w porządku – westchnąłem. – Wiem, dlaczego to robiłeś. Rany, które powstały na mojej skórze, nie bolały, lecz swędziały. Pojawiały się powoli, w skórze tworzyły się szczeliny. Vincent był ciągle w fazie mdłości, ale kiedy moje ciało zaczęło się załamywać, ból znowu stał się intensywny i krzyczałem, by podano mi morfinę. Zaaplikowano ją zarówno mnie, jak i Vincentowi, może uznając, że podanie
jej tylko jednemu pacjentowi byłoby niegrzeczne, zwłaszcza że to on płacił za kosztowną opiekę medyczną. Tego wieczoru Vincentowi przyniesiono skrzynkę. Wygramolił się z łóżka i otworzył kłódkę znajdującą się z przodu, a następnie wyjął wieniec złożony z kabli i elektrod. Wyciągnął go w moją stronę drżącymi rękoma. – Co to takiego? – spytałem. – S-sprawi... s-sprawi, że wszystko zapomnisz – wyjąkał i położył urządzenie na końcu mojego łóżka, jakby było za ciężkie. – Wszystko zniknie. Wszystko, czym jesteś... wszystko... Twoja pamięć zniknie, rozumiesz? – A ja? – spytałem. – Ja również zniknę? – Tak. – Cholernie głupie, prawda? – Bardzo... bardzo mi przykro. Gdybyś wiedział... gdybyś wiedział pewne rzeczy... – Nie jestem w nastroju do zwierzeń, Vincencie. Cokolwiek to było, wybaczam ci i odpuśćmy sobie resztę. Odpuścił sobie resztę, ale skrzynka z wieńcem przewodów pozostała w pokoju. Doszedłem do wniosku, że chciałby wypróbować na mnie to urządzenie, zanim umrę i zanim stanie się zbyt słaby, by je obsługiwać. W nocy obaj cierpieliśmy. – W porządku – rzekłem. – W porządku. Chcieliśmy zrobić coś dobrego.
Dygotał. Wziął maksymalną dawkę środków przeciwbólowych i mimo to dygotał. – Opowiedz mi jakąś anegdotę, by czymś mnie rozbawić w tej trudnej chwili – poprosiłem. – Zaczynam. Anglik, Irlandczyk i Szkot wchodzą do baru... – Na litość boską, Harry, nie rozśmieszaj mnie! – odparł. – Wobec tego ja ci coś opowiem. Będzie to prawdziwa historia, a ty mi się zrewanżujesz inną. – To uczciwe – rzekł, a ja przyznałem mu rację. Opowiedziałem mu, jak dorastałem w Leeds, o chłopcach terroryzujących młodszych uczniów, o czwórkach z plusem i nudnych studiach prawniczych. On opowiedział o bogatym ojcu, dobrym, uczciwym człowieku całkowicie kontrolowanym przez syna. Ja mówiłem o wędrówkach po moczarach, o wiosennych kwiatach i wrzosach przy torach kolejowych, które paliły się latem i zostawały po nich tylko czarne pasy spalenizny ciągnące się aż po horyzont. Mówił o ogrodzie pełnym azalii, o syrenach pociągów po drugiej stronie wzgórza. Na południu Anglii? Tak, tuż pod Londynem. Opowiedziałem o swoich przybranych rodzicach, o tym, że znaczyli dla mnie więcej od biologicznego ojca, gdziekolwiek był, kimkolwiek był. Tak bardzo chciałbym
mieć odwagę powiedzieć: Ty jesteś wszystkim, on jest niczym, nie chodzi o jedzenie na moim talerzu, nie chodzi o dach nad głową, ale to ty nigdy mnie nie zawiodłeś, co czyni cię moim ojcem, moją matką. – Harry? – odezwał się. W jego głosie brzmiał ból. – Tak? – Chcę... chcę ci coś powiedzieć. – Dobrze. – Nazywam się... nazywam się Vincent Benton. Ogrodnik nazywał się Rankis. Ukrywałem swoje prawdziwe nazwisko, ponieważ... Mam dwadzieścia pięć lat. Siedemset dziewięćdziesiąt cztery lata. Mój ojciec to Howard Benton, moja matka ma na imię Ursula. Urodziłem się w domu, trzeciego października 1925 roku. Podobno niania zemdlała w czasie porodu. Nigdy nikomu o tym nie opowiadałem. Nikomu. – Jestem tym, kim jestem – odrzekłem. – To wszystko. – Nie – odpowiedział i wstał z łóżka. – Nie jesteś. Wypowiedziawszy te słowa, otworzył skrzynkę z wieńcem kabli i włożył mi je na głowę. – Co robisz? – spytałem. – Nie mogę zaakceptować tego życia – odparł. – Nie mogę zaakceptować. To wykluczone. Chciałem, żeby ktoś to rozumiał. – Vincencie...
Próbowałem walczyć, ale nie miałem sił ani ochoty. Poklepał mnie po ręku, przycisnął elektrody do mojej czaszki. – Przykro mi, Harry. – Płakał. – Gdybyś wiedział, co ci zrobiłem, gdybyś mógł tylko zrozumieć... Znajdę cię, rozumiesz? Znajdę cię i zadbam, żebyś był bezpieczny, niezależnie od tego, co się stanie. – Maszyna warczała, gromadziła się w niej energia, syczała elektryczność. – Vincent, zaczekaj, nie jestem... Za późno.
Rozdział osiemdziesiąty drugi
Kiedy obudziłem się po amnezji, ciągle byłem sobą. To samo zdarzyło się poprzednio i, jak sądzę, powtórzy się w przyszłości niezależnie od tego, co by zrobiono z moim umysłem. Ciągle leżałem w szpitalu. Ciągle umierałem. Moje łóżko przesunięto, a może przesunięto łóżko Vincenta. Uprzątnięto kable elektryczne i dryfowałem w ciepłej mgiełce środków przeciwbólowych. Obandażowano mi całe ciało, by nie odpadło od kości. Leżałem przez chwilę, nie myśląc o niczym. Nareszcie spokój. Bezmyślna cisza bez słów. Po chwili wstałem. Natychmiast ugięły się pode mną nogi. Miałem obandażowane stopy i ręce; czerwone, opuchnięte kolana były słabe i miękkie. Poczołgałem się do drzwi i zdołałem wydostać się na korytarz. Znalazła mnie pielęgniarka, która
na mój widok wydała przerażony okrzyk, po czym wezwała portiera z wózkiem inwalidzkim, a ten pomógł mi usiąść. – Wypisuję się ze szpitala – oświadczyłem zdecydowanym tonem. – Panie August, pański stan... – Umieram – odpowiedziałem. – Zostały mi tylko dwa dni życia. Wypisuję się ze szpitala i nie możecie zrobić nic, by mnie powstrzymać. Podpiszę odpowiednie dokumenty, zwalniające was z wszelkiej odpowiedzialności, ale lepiej szybko je przygotujcie, bo za pięć minut odejdę. – Panie August... – Za cztery minuty pięćdziesiąt sekund! – Nie może pan... – Mogę. I nie powstrzymacie mnie. Gdzie jest najbliższy telefon? Próbowali mnie powstrzymać – nie siłą, ale słowami. Przekonywali, ostrzegali przed ponurymi konsekwencjami. Byłem nieugięty i zatelefonowałem do Akinleye z dyżurki lekarzy. Później wyjechałem na wózku, ciągle w szpitalnej koszuli, znalazłem się na ulicy i odetchnąłem ciepłym, letnim powietrzem. Nad górami zachodziło słońce, jaskrawopomarańczowa kula wisząca na niebie, a powietrze pachniało świeżo skoszoną trawą. Ludzie odsuwali się ode mnie z przerażeniem, patrząc na moją skórę, wypadające włosy, koszulę zakrwawioną od
otwartych ran, a ja z ekstatycznym wyrazem twarzy zacząłem zjeżdżać w dół. Odblokowałem hamulce i popędziłem w stronę widnokręgu. Akinleye czekała na mnie na skraju miasta, siedząc w małym czerwonym volkswagenie. Na moją prośbę od miesięcy przebywała w pobliżu ośrodka Vincenta, czekając na mój telefon, a teraz, gdy zobaczyła, że jadę w jej kierunku, wysiadła zza kierownicy i powiedziała: – Wyglądasz koszmarnie. – Umieram! – odpowiedziałem pogodnie i zająłem miejsce na tylnym siedzeniu. – Potrzebuję wszystkich środków przeciwbólowych, jakie masz. – Mam mnóstwo. – Dobrze. Zawieź mnie do hotelu. Akinleye zabrała mnie do hotelu. Dała mi wszystkie środki przeciwbólowe, jakie miała. – Pióro, papier. – Harry, twoje ręce... – Pióro, papier! Dostałem pióro i papier. Usiłowałem pisać i nic z tego nie wyszło. Akinleye zauważyła, że moje ręce nie są zbyt sprawne. – W porządku, maszyna do pisania. – Harry!
– Za niespełna tydzień umrę, Akinleye – odrzekłem zdecydowanie. – To cud, że jestem jeszcze przytomny; zawdzięczam to tylko twojemu koktajlowi środków chemicznych. Przynieś mi maszynę do pisania. Dostarczyła mi maszynę, po czym zaaplikowała mi wszystkie możliwe lekarstwa, jakie przychodziły nam do głowy jako lekarzom, bym zachował jasność umysłu. – Dziękuję – powiedziałem. – A teraz gdybyś mogła mi przygotować dawkę morfiny, która zabiłaby słonia, i zaczekała na zewnątrz, byłbym ci bardzo wdzięczny. – Harry... – Dziękuję – powtórzyłem. – Odwiedzę cię w następnym życiu. Kiedy wyszła, usiadłem przed maszyną i zacząłem się zastanawiać, jakich słów użyć. Po pewnym czasie, gdy słońce w końcu skryło się za horyzontem, napisałem: Piszę to dla ciebie. Mój wrogu. Mój przyjacielu. Wiesz – musisz już wiedzieć. Przegrałeś. Vincencie. To moja ostatnia wola, testament. Spowiedź, jeśli chcesz. Moje zwycięstwo, apologia. Ostatnie słowa, jakie
napiszę w tym życiu, bo już czuję zbliżający się kres tego ciała – kres, który zawsze nadchodzi. Wkrótce odłożę ten list, wezmę strzykawkę pozostawioną przez Akinleye i sprawię, że ból w końcu zniknie. Opowiedziałem ci o wszystkim, opisałem przebieg swojego życia nie tylko po to, byś je poznał, ale również chcąc zmusić się do działania. Wiem, że w ten sposób znalazłem się na twojej łasce i niełasce, ujawniłem wszystkie swoje tajemnice, sekrety ludzi, których przez wiele lat udawałem, to, kim się w końcu stałem. Teraz, gdy wysłuchałeś moich zwierzeń, muszę się zabezpieczyć. Nie mam wyboru: powinienem cię zniszczyć, a wraz z tobą twoją wiedzę o mnie. Zmuszam się do działania. Już odkryłeś, że zniknąłem ze szpitala. Czujesz ściskanie w żołądku, strach, że niczego nie zapomniałem, że uciekłem. I może jeszcze głębszy lęk, bo jesteś mistrzem sztuki dedukcji. Na podstawie mojej nieobecności wywnioskowałeś, że przyczyną mojego odejścia nie był tylko strach przed śmiercią. Włożyłeś mi na głowę swoje małe urządzenie, lecz zachowałem pamięć – wynika z tego, że nie działały wszystkie małe urządzenia, które wkładałeś mi na głowę w kolejnych życiach. Nagle zaczynasz to rozumieć i wyobrażasz sobie bieg wypadków. Przypominasz sobie każde oszustwo, każde okrucieństwo,
każdą zdradę; następujące po sobie wydarzenia rozwijają się przed twoimi oczami niczym reakcja łańcuchowa w strumieniu neutronów, ujawniają swój ukryty sens jak atom oglądany oczyma Boga. Chyba już wiesz, co zamierzam ci powiedzieć, choć myślę, że jeszcze w to nie wierzysz. Wyślesz ludzi, by mnie szukali, i bez większego trudu odnajdą moje zwłoki. Akinleye zniknie, wykonawszy zadanie. Odkryją pustą strzykawkę i ten list, po czym ci go przyniosą, mam nadzieję, że do szpitala. Zerkniesz na tę stronicę i po przeczytaniu moich pierwszych słów zrozumiesz, że przegrałeś – na pewno już to rozumiesz, nie możesz zaprzeczyć prawdzie, którą zwiastuje ściskanie w żołądku. Przegrałeś. A w innym życiu, które ma się dopiero zacząć, ulicą w południowym Londynie nadejdzie siedmioletni chłopiec, niosąc w ręku kartonowe pudełko. Zatrzyma się przed domem, którego ogród pachnie azaliami, i usłyszy gwizd przejeżdżającego pociągu. Zobaczy dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę. On ma na imię Howard, a ona Ursula. Ich ogrodnik, hodujący wonne kwiaty, nazywa się Rankis. Siedmioletni chłopiec podejdzie do nieznajomych i z niewinną miną poczęstuje ich przysmakami z kartonowego pudełka. Może jabłkami albo pomarańczami? Karmelki,
lepkie cukierki toffi – szczegóły nie są ważne, bo kto odmówiłby poczęstunku z rąk tak sympatycznego malca? Ojciec, matka, może nawet ogrodnik, wszyscy przyjmą coś od chłopca, podziękują, po czym zjedzą smakołyki, a dziecko się odwróci i odejdzie ulicą. Obiecuję, że trucizna zacznie działać szybko. Vincent Rankis nigdy się nie urodzi. I wszystko potoczy się tak, jak powinno. Czas będzie trwał. Bractwo zdobędzie władzę nad wiecznością i nic się nie zmieni. Ty i ja nie będziemy bogami. Nie spojrzymy w zwierciadło. Zamiast tego, przez kilka dni, jakie ci zostały, jesteś w końcu śmiertelny.